Author Archives: agata

Rozmyślnik z czasu ciąży pt. „Nieocenione wsparcie” *

Ciąża to naprawdę szczególny czas. Kreowanie nowego życia jest jakąś tytaniczną i metafizyczną robotą. To doświadczenie transformujące na wszystkich możliwych poziomach. Szczególnie, jeśli pozwolimy sobie to poczuć. To czas, kiedy wsparcie innych jest po prostu nieocenione. I ja dziś parę słów o tym. Bo to wsparcie można różnie rozumieć. Można je różnie dawać. Ja na przykład od niektórych osób doświadczyłam takiego wsparcia, na jakie nawet nie śmiałabym liczyć. O tym za chwilę. Od innych, od których po cichu lub głośniej liczyłam, nie doświadczyłam wcale. Albo nie był to ten rodzaj wsparcia, który był mi na ten czas potrzebny. Były obok mnie osoby, które trochę wspierały, a trochę potrafiły przywalić kulą w płot. Były osoby, które się starały ale chyba nie umiały . No to po kolei.

Zacznę od podziękowań i wzruszeń. Kiedy zaczęłam informować świat, że spodziewam się dziecka, jakaś niewiarygodna ilość (o jakości nie wspominając ;)) kobiet otoczyła mnie swoją życzliwością i troską. Szczerze zainteresowane pytały jak się czuję. Chętnie dzieliły się swoim doświadczeniem i nie były to opowieści w stylu „jak u Ciebie, bo u mnie”. Co było dla mnie pomocne to to, że te doświadczenia były osobiste, intymne, bez lukru. Jednocześnie dziewczyny mnie nie straszyły, co wcale nie jest takie proste, kiedy przeżywa się różne, również trudne rzeczy. Dawały mi sporo rad, ale uwaga. Rzadko kiedy tzw. dobre rady przeżywamy jako pomocne i ja takie też mocno odradzam. Ale kiedy mówisz: „u mnie sprawdziło się to, sprawdź jak będzie u ciebie”, to jest to komunikat wspierający. Przynajmniej dla mnie był. Radom w stylu: „tak jest dobrze, tak jest źle; to działa, to nie działa; tak trzeba, tak nie wolno; zrób tak, nie rób w ten sposób” – serdecznie dziękujemy. Podpowiedzi pt. „są różne możliwości, możesz spróbować tego lub tego; może ci się przyda” – chętnie, poproszę. Oparte na swoim doświadczeniu, z serca, nieinwazyjne, uwzględniające omylność i dające przestrzeń na Twoje własne wybory – temu mówię tak. I naprawdę to były takie podpowiedzi. Znalazło się wiele kobiet, których naprawdę nie znałam dobrze, a które deklarowały swoje wsparcie w postaci czasu na rozmowę i wymianę. Byłam i jestem tym niezwykle poruszona. Inną, niezwykle cenną formą wsparcia, była ta związana z podarunkami. Jestem głęboko zatroskana losem naszej planety i kiedy pomyślałam sobie o ilości rzeczy jaką potrzebujesz nabyć, kiedy rodzi się nowy człowiek, byłam tym lekko podłamana. Nie chodzi nawet o finanse. Chodzi o to, że ziemia musi to gdzieś pomieścić. Kiedy powiedziałam o tym na głos zaczęły się prezenty. Ilość rzeczy jaką dostaliśmy od innych rodziców po swoich pociechach przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Ciuszki, gadżety, inne pomoce – brak słów. Po co ja o tym piszę? Po pierwsze, żeby podziękować, ale to osobisty wątek, może nie mieć dla Was znaczenia. Po drugie, żeby dostarczyć Wam dobrych wiadomości. W czasach, kiedy słyszymy, że ludzie są egoistyczni, chciwi, niepomocni, znieczuleni, wygodni, chciałam być posłańcem innego przekazu. Ludzie potrafią być też inni. Skorzy do pomocy, zainteresowani, wspierający, wrażliwi. Doświadczyłam tego ostatnio w całej rozciągłości. Po trzecie, piszę o tym, żeby podpowiedzieć jaki rodzaj wsparcia był dla mnie przydatny. Będzie też o tym jaki nie. Może dzięki temu łatwiej Wam będzie wspierać swoich bliskich? Albo zorientować się jaki rodzaj wsparcia tak naprawdę potrzebujecie i Wy. Więc wymiana rzeczy, doświadczeń, emocji, sprawdzonych praktyk, a to wszystko w klimacie niezwykłej serdeczności i przestrzeni dla mnie – to było w tym czasie naprawdę na wagę złota. I naturalnie, to wszystko pójdzie dalej. Bo tak to działa. To takie ważne, Dziewczyny, róbmy sobie dobrze w ten sposób. Dziękuję. I składam obietnice, że ta fenomenalna energia się nie rozproszy, nie zmarnuje. Co do wsparcia, którego zabrakło. No cóż. I tak się zdarza. To nie pierwsze ważne doświadczenie życiowe (moje czy kogoś), które coś pokazuje, coś weryfikuje albo po prostu coś zmienia. Czuję i trochę zawodu i rozczarowania (można powiedzieć, że były w tym w takim razie niepotrzebne oczekiwania; można, że po prostu potrzeby czy nasze wyobrażenia dotyczące bliskich relacji), jednocześnie czuję też zgodę, że nie wszyscy chcą, mogą, potrafią, wiedzą. Albo że po prostu można się w czymś rozminąć. Bez niczyjej winy. Wsparcie nietrafione? O tym chciałabym parę słów, bo może to interesujący wątek psychoedukacyjny. Czym dla mnie było wsparcie, które nie było wspierające? Po pierwsze, jedynie słuszne rady i wskazówki, oczywiście wszystkie „dla naszego dobra”, ale to nakreśliłam już wcześniej. Wspierająca była radość, niewspierająca – niezdrowa sensacja. Na przykład były osoby, które potrafiły nie zapytać mnie o nic więcej ponadto czy mam już brzuch, ile do tej pory przytyłam, czy mam już żylaki i komentować podane przez mnie (jeśli uznałam, że chcę) odpowiedzi. I żeby była jasność. Część osób pytała o coś jeszcze np. o to jak się mam, część pytała o to w formie darcia łacha, i dla mnie to nie wpisuje się w kategorię sensacji. Myślę, że wrażliwy i odbiorca i nadawca z łatwością jest to w stanie odróżnić. Niewspierające były opowieści straszaki, choć tych, przyznam, nie nasłuchałam się wiele. Ale ponad wszystko najmniej wspierającym doświadczeniem było doświadczenie braku akceptacji dla moich różnych, czasem mocno skrajnych emocji. Ocena tych emocji. Niezrozumienie. Czasem nawet obarczanie mnie za nie winą. A wszystko to sprowadza się do braku przyzwolenia na czucie określonych emocji w sytuacji kiedy a/ sama zadecydowałaś o tej sytuacji i b/nosisz w sobie życie. To co z kolei działało jak kompres na umęczone hormonami i brakiem snu ciało, na rozedrganą z powodu dziejących się zmian duszę, było Miejsce. Miejsce, które robił ktoś w sobie na to, żeby to przyjąć. Miejsce, na które składało się bycie, milczenie, słuchanie, nieocenianie, rozumienie. „Jestem przy Tobie”. „Widzę Cię”. „Słyszę co mówisz”. „Rozumiem to” . Lub „pomóż mi to zrozumieć”. „Wszystko jest z Tobą w porządku”. „Mów o wszystkim o czym chcesz”. „Czego potrzebujesz?”. „Czy mogę coś dla Ciebie zrobić?” . Było kilka takich osób. A na co dzień, w każdej takiej sytuacji – jedna. Ta najważniejsza. I to jest wsparcie, które robi Ci nie tylko dzień ale robi Ci życie. Robi Ci wszystko.

Uczmy się wspierać i wspierajmy się dobrze. Bo ze wsparciem można dotknąć niemożliwego. A bez wsparcia możliwe jest trudne do sięgnięcia.

To ja na dzisiaj tyle. Uściski.

*Tekst pochodzi z fanpage’a na facebook’u

Rozmyślnik z czasuciąży pt. „Ambiwalencja” *

Mój dzisiejszy wpis łączy się poniekąd z poprzednim. Pisałam w nim o tym, iż są takie kobiety, które nie wiedzą czy chcą mieć dzieci. Źródeł ich wahań i wątpliwości może być pewnie wiele ale jednym z nich jest moim zdaniem po prostu fakt, iż doświadczenie ciąży czy bycia rodzicem jest doświadczeniem skrajnie ambiwalentnym. Niby rzecz oczywista, wydawałoby się. A jednak chyba mówi się o tym wciąż za mało. Kiedy ja byłam namawiana na dziecko, miałam wrażenie, że sprzedaje mi się wersję krainy pełnej radości i szczęśliwości. A przecież przy tym wszystkim jest cała masa doznań zgoła odmiennych. Zacznijmy od ciąży. Stan błogosławiony? Serio? Z całym szacunkiem panowie, ale to określenie musiał wymyślić facet 😉 Są kobiety, które w ciąży mogą być non stop, tak dobrze się czują ale większość z nas znosi to różnie. Dodatkowy ciężar jest naprawdę sporym obciążeniem dla ciała. To co się dzieje w ciąży np. z układem pokarmowym albo krwionośnym – słaby gips. Ja na przykład nie śpię. Po prostu. Czy wiecie co permanentny brak snu robi z psyche? I pewnie część z nas powie sobie, że to nic w porównaniu z tym co wspaniałego do nas idzie ale część, mimo radości z faktu tworzenia nowego życia, nie umie wtedy nie pomyśleć „co kurdę jeszcze i niech to się skończy”. Poród i połóg jeszcze przede mną ale już wiem od moich „sióstr”, że to ciąg dalszy jazdy po bandzie. No i rodzicielstwo. Nic o nim z autopsji jeszcze nie wiem ale dużo słucham opowieści innych mam i ojców. I oni mówią: o miłości, nowym sensie życia, radości, dumie, wzruszeniu, ekscytacji. I o: zmęczeniu czy wręcz wyczerpaniu, lęku, frustracji, bezsilności, samotności. To tak między innymi. Oglądałam niedawno rozmowę z Moniką Jaruzelską. Właśnie o macierzyństwie. Opowiadała, że długo nie chciała mieć dzieci, a potem pomyślała, że spróbuje dać sobie szansę na przeżycie tego doświadczenia. Dziś jest mamą nastolatka. Powiedziała, że nie ma dnia, żeby nie zadawała sobie pytania po co jej to było, i nie ma dnia, żeby nie była za to doświadczenie wdzięczna. Albo, jak to powiedziała jedna spotkana przeze mnie znajoma (świeżo upieczona mama): „Dziecko ci odbiera wszystko. I wszystko daje.”. I to jest właśnie ten paradoks, ta ambiwalencja. Ja sobie myślę, że to jest doświadczenie większej ilości rodziców, niż nam się wydaje. Pewnie jedni doświadczają jej silniej, inni bardziej subtelnie. No i jest spora grupa osób, która, moim zdaniem, tę ambiwalencję wypiera. Być może dla rodziców, którzy bardzo długo starają się o dziecko jest praktycznie niezauważalna, choć wiem z gabinetu, że nawet głębokie pragnienie dziecka wcale jej nie wyklucza.

Piszę o ambiwalencji z paru powodów. Po pierwsze dlatego, żeby mieć jej świadomość. Po drugie, żeby się (Siebie i Was) w tej wspólnotowości tego doświadczenia wesprzeć. Po trzecie, żeby lepiej sobie z nią radzić. Mam taką myśl, że aktualnie nasza pojemność na „mieszane uczucia” czy ich niejednoznaczność nie jest zbyt szeroka. Chcemy wiedzieć jak będzie. Chcemy gwarancji, że nasz wybór będzie tym najlepszym, a nawet jedynie słusznym. Nie chcemy dyskomfortu, choćby w postaci ambiwalencji właśnie. Bo ona nie jest łatwa. Nie jest przyjemna. Ale staje się lżejsza w przeżyciu, gdy o niej wiemy, umiemy przyjąć, zaakceptować, zrozumieć i pomieścić. A przede wszystkim, gdy nie traktujemy jej jako dowodu na to, że źle wybraliśmy. „Nie czuję się permanentnie szczęśliwa w tej decyzji? Mam takie myśli, że aż się wstydzę wypowiedzieć je na głos? To chyba oznacza, że wtopiłam z wyborem. Albo coś jest ze mną nie tak” – zastanawiamy się.

Moim zdaniem, nic bardziej mylnego. Większość ważnych i najbardziej wartościowych doświadczeń to doświadczenia ambiwalentne. Każda decyzja, każdy życiowy scenariusz przynosi jakieś zyski i jakieś straty. Nie twierdzę, że nie ma takich wyborów, które są dla nas jakoś ewidentne. Ja na przykład nigdy nie chciałam żyć na emigracji i nie mam poczucia ambiwalencji w tej sprawie. Przynajmniej po wierzchu. Ale gdyby się w to trochę zagłębić, to czy nie przeżywam czasem frustracji z powodu życia tu, w Polsce? Oczywiście tak. Czy nie widzę minusów? Widzę. Ale mimo to żyję tu i dla mnie ta decyzja jest z kategorii tych oczywistych. Są jednak decyzje i mniej oczywiste, przy których poziom różnorodności i zmienności emocjonalnej jest duży. I wcale nie musi to oznaczać, że to decyzje „złe”.

A co Wy myślicie na ten temat?

*Tekst pochodzi z fan page’a na facebooku

Rozmyślnik z czasuciąży pt. „Czy można nie wiedzieć czy chce się mieć dzieci?” *

Można. I na tym mogłabym zakończyć dzisiejszy wpis 😉

Ale od początku.

Jestem psychoterapeutką. Do mojego gabinetu dość często przychodzą kobiety, które nie wiedzą czy chcą mieć dzieci. Przychodzą również i mężczyźni, ale ci rzadko z dylematem dotyczącym decyzji o ojcostwie. Oni albo wiedzą, że chcą mieć dzieci albo że nie, a jak nie wiedzą, to niezwykle sporadycznie wnoszą to jako „temat”. Dlatego będę mówić głównie o kobietach. One bardzo głęboko i intymnie dzielą się tym swoim „nie wiem” i większość z nich chce o tym rozmawiać. Moje klientki i pacjentki chcą się dowiedzieć co się kryje za ich „nie wiem” (czy na przykład chcą, ale się boją; czy tak naprawdę nie chcą, ale z jakiegoś powodu próbują się na to namówić; czy po prostu są w ambiwalencji bo widzą i korzyści i straty wynikające z tej sytuacji; czy też jeszcze coś innego) i chcą też niejednokrotnie podjąć jakąś decyzję („nie wiem” i stan zawieszenia bywa bowiem często męczący). Ale to co szczególnie przyciąga moją uwagę i głęboko mnie porusza to towarzyszące przy tym kobietom wstyd i poczucie winy. „Czy tylko ja nie wiem?”, „Czy są inne kobiety, które też nie wiedzą?”, „Powinnam wiedzieć”, „To się chyba wie, a jak nie, to czy coś jest ze mną nie tak?”, „Jak to o mnie świadczy?”.

Kochane Dziewczyny! Jest Was w bród. Macie wiele Sióstr. Ja jestem Waszą siostrą. Ja Też nie wiedziałam. Też zgłębiałam swoje „nie wiem”. Najpierw samodzielnie, sporo też przegadując je na głos z życzliwymi sobie osobami. Potem przyszedł moment, kiedy pomyślałam o tym, żeby po latach wrócić na terapię i tam się temu poprzyglądać. Tak zrobiłam. Przez ponad rok eksplorowałam swoje wątpliwości, obawy, potrzeby, wartości. W międzyczasie szukałam też innych sposobów na dowiedzenie się od Siebie czego chcę. Odbyłam kurs mindfulness, żeby nauczyć się uspokajać umysł. Liczyłam, że jak wyciszę hałas powodowany przez myśli, usłyszę odpowiedź, która spoczywa na dnie mojego Serca. Po kursie chodziłam na różne medytacje. Na warsztaty z pogłębiania intuicji. Korzystałam z zen coachingu.

A w międzyczasie też się wstydziłam. Były momenty, kiedy się na siebie złościłam, że nie wiem. Próbowałam się pospieszać. Miałam pretensje. Byłam też „sobą” zmęczona. Aż zdałam sobie sprawę, że jeśli będę Siebie w tym oceniać, niczego się od Siebie nie dowiem. Zaczęłam być wobec Siebie bardziej otwarta, życzliwa i akceptująca. Rozglądałam się za Siostrami. Pamiętam artykuł w Wysokich Obcasach Extra pt. „A Ty czego się wstydzisz?”. Pomysłodawczynią całego cyklu o tym tytule była aktorka Joanna Brodzik, która rozmawiała z innymi kobietami o ich wstydach. Pewnie wiedziała jakie to ważne – mieć Siostry. W numerze, który akurat trafił w moje ręce znalazłam wypowiedź aktorki Julii Kijowskiej, której wstydem było to, że nie wiedziała czy chce mieć dzieci. Pamiętam, że powiedziała (cytuję z pamięci): „nie wstydziłam się tego, że nie chcę ale że nie wiem czy chcę”.

Nie o to chodzi, by opowiadać Wam co było ze mną dalej. Co doprowadziło do tego, że za parę chwil powitam na świecie moje dziecko. Bo każda z Was ma swoją drogą. Swój proces, sposób i czas na dojście do swoich własnych odpowiedzi i decyzji.

To czego chciałam Wam dzisiaj dostarczyć to znów wymiany doświadczenia, które może być dla Was odsamotniające/wspierające/inspirujące/odciążające czy w jakikolwiek inny sposób pomocne. Pamiętam jak i mnie były takie historie potrzebne.

A więc tak. Tak, można nie wiedzieć czy chce się mieć dzieci czy nie. Można szukać tej odpowiedzi i można ją znaleźć. Można szukać i zostać z „nie wiem”. Tak też się zdarza i to też jest w porządku. I można, ale nie warto się tego wstydzić. Rozmawianie o tym ten wstyd rozpuszcza. Żywię głęboką nadzieję, że ten wpis choć odrobinę się do tego przyczyni.

Uściski

*Tekst pochodzi z fan page’a na facebook’u

Rozmyślnik z czasu ciąży pt. „Kto ci daje prawo?” *

Mam 39 lat. Jestem w związku od ponad 18 lat. Dokładnie 18 i pół roku. Po ślubie 10. Czy to mój wiek oraz, jakby powiedział fb, mój status dawały innym argumenty, żeby wypowiadać się w kwestii mojej niedzietności? Czy to po prostu wrodzony, tudzież nabyty brak kindersztuby i wrażliwości sprawiały, że były osoby, które pozwalały sobie na to, żeby nie tylko mnie o to pytać, ale wręcz przepytywać, oraz zachęcać i namawiać do zmiany w tej kwestii?

Na szczęście nie byli to moi najbliżsi. Ani moi rodzice, ani dziadkowie, ani dalsza rodzina, ani bliscy znajomi czy przyjaciele nie dawali sobie prawa do tego, żeby w ten sposób naruszać tak osobisty i intymny obszar życia drugiego człowieka. Jestem im za to bardzo wdzięczna, choć dla mnie to oczywista oczywistość.

Tym bardziej nie mogę wyjść z podziwu jak to jest, że takie prawo dawali sobie inni. Czasem całkiem obcy. Przytoczę Wam kilka sytuacji.

Wizyta u lekarza. Nawet nie ginekologa. Któregoś razu Pani Doktor spojrzała w mój pesel i zapytała kiedy planuję mieć dzieci. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że może później, może nigdy, że jeszcze nie wiem. To było dobrych parę lat temu. I tu pojawił się taki monolog: „To ja teraz będę gadać. Dzieci mieć trzeba. Ja też nie jestem typem Matki Polki, żeby nie wiadomo ile tych dzieci mieć. Ale jedno mieć trzeba. To jest natura (że co? – przyp.Ja) . Nie znam nikogo kto by żałował, że ma dzieci (tu należałoby Panią Doktor o pewne przykłady wzbogacić – przyp. Ja). A co będzie jak będzie Pani stara? (nie wiem – przyp. Ja) Kto do Pani przyjdzie w potrzebie? (to po to ma się dzieci? – przyp. Ja) Komu Pani zostawi majątek? (nie sądzę, żebym jakiś zgromadziła, a poza tym potrzebujących nie brakuje – przyp. Ja). Trzeba po prostu zacisnąć zęby, zrobić, przeczekać pięć lat a później już jest z górki (nie skomentuję – przyp. Ja). Proszę to przemyśleć. Czekam na dobre informacje.” Na koniec serdecznie się uśmiechnęła. Niestety, wstyd mi przyznać, ale ja też. To była ta sytuacja, w której, jak mówi Natalia de Barbaro, przeuśmiechałam swoją złość. Wciąż stanowi dla mnie wyzwanie, aby w sytuacji nierównej hierarchii powstrzymać uśmiech i powiedzieć to co naprawdę myślę. Mam nadzieję, że od tego czasu idzie mi lepiej. Ale nadal wymaga to ode mnie uważności i wysiłku.

Sytuacja numer dwa. Również związana z lekarzem. Siedzimy z mężem u Pani Doktor, która trochę nas leczy, a trochę jest znajomą królika. Jesteśmy na pan i pani, nie jest to w żadnym razie bliska znajomość ale Pani Doktor pozwala sobie na więcej. Na przykład co wizytę pyta czy już jestem w ciąży. Wspomnianych znajomych również. Za każdym razem kiedy ich widzi. Któregoś razu zagaja do mojego męża: „To pan nie wie co w takiej sytuacji należy zrobić? Zgwałcić trzeba.” Autentyk. Fakt nieocenionej pomocy z jej strony w naszych zdrowotnych historiach na tamten moment również utrudnił to, aby złości nie przeuśmiechać, choć poszło mi lepiej, niż w poprzednim przykładzie.

Sytuacja numer trzy. Jesteśmy z mężem na spacerze w naszym ulubionym lesie. Spotykamy w nim jedną z bardzo cenionych przez nas aktorkę z jednego z łódzkich teatrów. Witamy się, serdecznie rozmawiamy, śmiejemy. Z jej strony pada pytanie czy mamy dzieci. Zgodnie z prawdą odpowiadamy, że nie. „Ojej to koniecznie! To takie szczęście! Koniecznie musicie o tym pomyśleć! Na co czekać? Mam nadzieję, że jak się spotkamy następnym razem to pani będzie już z widocznym brzuszkiem.”

Sytuacja numer cztery. Mój mąż spotyka kobietę, od której 10 lat temu kupowaliśmy mieszkanie. Wita się, kobieta go nie poznaje, mąż się przedstawia i przypomina. „Ach rzeczywiście” – rozpromienia się. „Jak się mieszka?” – pyta. „Bardzo dobrze” – odpowiada mąż. „A powiększyliście państwo rodzinę?” – pada. „Nie, a skąd pani takie pytanie przyszło do głowy?” „No bo dzieci to takie szczęście, koniecznie musicie państwo się powiększyć”.

To tylko wybrane przykłady spośród różnych innych.

Nie rozumiem. Serio. W dobie, kiedy co czwarta para zmaga się z niepłodnością, pytać obcych ludzi czy mają dzieci? Zachęcać ich do tego, nie mając pojęcia, czy za ich uprzejmym uśmiechem nie kryje się dramat lat starań o dziecko? A jeśli nawet ktoś wie, że nie o niepłodność chodzi, jak to jest, że ktoś daje sobie prawo do tego, żeby nas na cokolwiek namawiać? Nie znając naszej sytuacji, kompletnie nic o nas nie wiedząc? Jak to się dzieje, że ktoś kogo prawie nie znamy pozwala sobie na uznanie, że jego/jej szczęście jest zapewne również naszym? Dla mnie to wyraz ogromnej pychy.

Co innego podzielić się swoim doświadczeniem. Co innego, gdy kogoś o jego zdanie pytamy. Ale tak?

Mój post jest apelem o trochę więcej uważności i wrażliwości. To po pierwsze. I pokory. To po drugie. Uznajmy wreszcie, że nie ma jednej recepty na szczęście. Że to co się sprawdza u nas, niekoniecznie sprawdzi się u sąsiada czy przyjaciółki. Że możemy wybierać różnie i że możemy się w tym różnie czuć. Tylko tyle. I aż.

A dziś? Świętujcie, wypoczywajcie, radujcie 🙂 Ściskam.

*Tekst pochodzi z fan page’a na facebook’u

Rozmyślnik z czasu ciąży pt. „Pierwszy Dzień Dziecka” *

Tadam! Oto ja ale tym razem w dwuosobowym pakiecie. Dziś po raz pierwszy świętuję Dzień Dziecka nie tylko jako Dorosłe Dziecko swoich rodziców, nie tylko składam najlepsze życzenia mojemu Wewnętrznemu Dziecku czy też, podążając za „Czułą Przewodniczką” Natalii de Barbaro – Dzikiej Dziewczynce, ale też kieruję swoją uwagę poniżej mojego Serca gdzie rzadziej leży, a częściej dokazuje, mój jeszcze nienarodzony Syn. Mimo szeregu bardziej i zdecydowanie mniej przyjemnych dowodów na tę okoliczność fakt ten jawi mi się nadal jako mocno abstrakcyjny. Wspieram się jednak doświadczeniami innych kobiet, które miały podobnie. Jedna z moich znajomych powiedziała, że uwierzyła dopiero jak zobaczyła; inna, że nie wierzyła jeszcze długo po porodzie 😉 Czytałam gdzieś wywiad z Pauliną Przybysz, która kiedy miała wyjść ze szpitala ze swoją świeżo narodzoną córką, poczuła nieco zmieszana, bo przecież przyszła tam sama jedna, a teraz wychodzi z kimś 🙂 Była zaskoczona, jak Phoebe z „Przyjaciół” (scena kiedy Rachel urodziła), że „oto w pokoju zmieniła się liczba ludzi”. Informacją o tym, że zostanę Mamą dzielę z Wami z pewną nieśmiałością, bo za każdym razem kiedy odsłaniam rąbek swojego życia, zastanawiam się nad tym po co to robię. W końcu jestem psycholożką i psychoterapeutką, znam wszelkie zalecenia części szkół psychoterapii dotyczących bycia możliwie najbardziej neutralną jak się da (w to wpisuje się nieudzielanie informacji na swój temat), chcę też aby ta strona zawierała dla Was treści jak najbardziej merytoryczne, inspirujące, pomocne, kojące, rozbawiające, oraz pragnę, żebyście najważniejsi byli tu Wy. I za każdym razem kiedy piszę coś o sobie to zatrzymuję się i zastanawiam. No bo w końcu istnieje cała masa nurtów w psychoterapii, jak i samych terapeutów, którzy wychodzą z gabinetu do pacjentów (robią sesje w ich domach, na spacerach, odwiedzają ich, przychodzą na ich występy etc). Ja do nich nie należę ale nie wyobrażam sobie być terapeutą, który nigdy nic od siebie nie powie, nie udzieli żadnych informacji na swój temat czy nawet nie podzieli się czymś osobistym. Więc jestem gdzieś pomiędzy jednym a drugim sposobem pracy. Co do treści na moim fan page’u to wielokrotnie przekonałam się, że bardziej osobisty wpis potrafił być dla Was i ważny i inspirujący, więc funkcja strony zostaje tu zachowana. No i mam nadzieję, że jeśli kiedykolwiek byliście w moim gabinecie jako klienci czy pacjenci mogliście przekonać się, że jesteście tam najważniejsi. Mam nadzieję 🙂 Dlatego jeśli na moje pytanie PO CO odpowiadam sobie, że może będzie to przydatne dla Was – czasem z tego korzystam. Też nie zawsze, bo nie zawsze i chcę i nie wszystko „na sprzedaż” ale jeśli poczuję, że mam się z tym ok i że może to będzie wartościowe – robię to. Tak jak teraz. A w jaki sposób ma się Wam przydać mój dzisiejszy wpis? Chciałabym aby był on zapowiedzią kilku innych, takich moich rozmyślań na skutek miejsca, w którym się znalazłam. Może będzie to miało dla Was jakąś wartość.

Nie wiem co i ile uda mi się napisać, bo od kilku miesięcy boleśnie przekonuję się, że chcieć to jedno a móc to drugie oraz że pewien wpływ na moje decyzje i możliwości właśnie mocno się skurczył ale mam nadzieję, że choć trochę dam radę.

A na dziś wszystkim Dzieciom Zewnętrznym i Wewnętrznym życzę przepięknego dnia!

*Tekst pochodzi z fan page’a na facebook’u

ODPOWIADAM NA LISTY DO SERWISU SYMPATIA – O PYTANIACH, KTÓRE WARTO SOBIE ZADAĆ

Droga redakcjo. Konto na sympatii założyłam, gdy uświadomiłam sobie, że mój związek nie istnieje. Partner żył w swoim świecie wśród wianuszka adoratorek. Dla dobra rodziny tkwiłam w tej chorej relacji i wydawało mi się, że dam radę dzięki temu, że też będę mieć w tym życiu coś wyłącznie dla siebie. I tak poznałam tutaj fantastycznego człowieka, który jest mi przyjacielem i kochankiem. 

Na początku naszej relacji twardo określiliśmy zasady. Żadne z nas nie zmienia życia. Nasze spotkania miały być tylko dla nas be planowania przyszłości. I tak czas biegł.,. w miedzy czasie rozeszłam się z moim partnerem, bo zycie było nie do zniesienia. I tak nagle zrozumiałam, że chcę więcej, chcę budzić się przy osobie, na której mi zależy i która jest dla mnie ważna. 

A on?  Cóż, wychowuje dzieci nastolatki i dla dobra ich nie odważy się nic zmienić. 

Czekam na coś co się pewnie nie wydarzy. Nie umiem Mu powiedzieć, że chcę jego miec zawsze nie tylko na parę chwil w tygodniu. Próbowałam to zakończyć, ale za bardzo tęsknię, próbowałam poznać kogoś innego, ale żaden nie jest taki jak On. 

Jaką decyzję podjąć? Czekać? Zgadzać się na to co mam. 

Zwykła Kobieta

Szanowna Pani,
Zanim przejdę do Pani pytania z końca listu, które, jak mniemam, jest dla Pani kluczowe, chciałabym na chwilę zatrzymać się przy paru poruszonych przez Panią kwestiach. Być może mój komentarz okaże się dla Pani czy kogoś, kto to czyta, przydatny.
Po pierwsze bardzo porusza mnie za każdym razem kiedy ktoś (z reguły kobieta ale oczywiście bywa różnie) mówi, że „dla dobra rodziny” znosi upokorzenia i przemoc/godzi się na notoryczne zdrady i kłamstwa/żyje z czynnie uzależnioną osobą/pozwala na przemoc wobec swoich dzieci – niepotrzebne skreślić. Pani „dla dobra rodziny tkwiła w chorej relacji”. Nie pozwalam sobie na ocenę tego. Mówię tylko o moim głębokim poruszeniu, bo oczywiście nie jest Pani pierwsza i niestety nie ostatnia, która uważa, że dobrem rodziny jest jej przetrwanie. Tylko tyle. To jedyne kryterium. A co z jakością tej rodziny? Co z jakością życia w takiej rodzinie? Co z emocjami jej poszczególnych członków? Pani, dzieci? Czy naprawdę myślimy, że dobro rodziny to jej utrzymanie za wszelką cenę? Za cenę utraty resztek poczucia własnej wartości, godności? Często mówimy, że to dla dzieci. Ja pracuję z tymi dziećmi, które żyły w takich rodzinach. One naprawdę nie myślą, że było strasznie ale ważne, że w rodzinie i razem. Nie. Mówią coś zupełnie przeciwnego. A dzieci widzą, choć my chcemy ukryć. Dzieci czują, choć my nie zawsze chcemy to widzieć. Chcę być dobrze zrozumiana. Rodzina jest wartością. Warto zrobić wiele, żeby zapewnić jej trwałość. Ale trzeba wziąć też pod uwagę koszty oraz to o jaką rodzinę walczymy. Czy naprawdę chodzi nam tylko o to, żeby była? Wiem, że dla niektórych to jest kluczowe. Warto się nad tym bardziej pochylić np. u psychologa. Dlaczego to jest ważniejsze, niż ja i moje zdrowie? Czasem też chcemy zawalczyć o siebie ale nie jest to możliwe np. z przyczyn lokalowych, ekonomicznych, braku wsparcia. Ale to zupełnie inny temat. Chodzi mi o tę frazę „dobro rodziny” i chwilę namysłu nad tym czym ono dla nas jest.
Kolejna rzecz, która zwróciła moją uwagę to opis pewnej iluzji, której czasem zdarza się nam ulegać. Pisze Pani o swojej relacji z poznanym mężczyzną, z którym jasno określiliście zasady. Rozumiem ten pomysł, dorośli ludzie potrzebują się w różnych kwestiach ze sobą na coś poumawiać, szczególnie w Państwa sytuacji. Ale jak Pani i wielu innych przykład pokazuje, można się umówić na zachowania ale nie na emocje. One chodzą własnymi ścieżkami. Bywa, że ulegamy pokusie, żeby umówić się ze sobą, że się w sobie nie zakochamy. Że się nie zaangażujemy. Aż tu nagle.. Tak jak Pani nagle poczuła, że chce więcej.. Pamiętajmy o tym, że umawiać się można ze sobą jedynie na decyzje i działania. Nie na uczucia. Wracając do Pani. Pisze Pani, że „nie umie mu Pani powiedzieć, że chce go na zawsze”. Czy to oznacza, że On o tym nie wie? Czy to, że Pani ukochany nie zechce nic zmienić to Pani wie czy przypuszcza? Bo jeśli Mu Pani nie powiedziała, że się u Pani zmieniło, to może jednak warto? Może On nie zdaje sobie z tej zmiany sprawy? Jeśli wie i chce pozostać przy Waszych ustaleniach, no cóż, ma do tego pełne prawo. Wtedy pozostaje rzeczywiście jedynie pytanie co Pani na to. Ale jeśli nie ma pojęcia o Pani potrzebach? Może warto przełamać lęk i sięgnąć po tę szansę? Załóżmy jednak, że Pani wie, że tu nic się nie zmieni. Czytam, że próbuje Pani poradzić sobie na różne sposoby. Między innymi przez rozstanie ale Pani bardzo tęskni. To zrozumiałe. Nie wiem ile dawała Pani sobie czasu ale z moich obserwacji wynika, że gdybyśmy mieli schodzić się z powodu tęsknoty, która pojawia się w pierwszym okresie po rozstaniu, to niewiele par by się rozstało na dobre. Na wysycenie tęsknoty potrzeba czasu. Czasem sporo. Trzeba ten pierwszy okres przeczekać i wytrzymać. Pamiętajmy też, że to, że coś czujemy nie musi zawsze oznaczać, że musimy za tym podążyć. Gdyby tak było świat byłby nie do zniesienia. Pełen brutalności i ogólnego nieokiełznania. Choć wiem, że tęsknota potrafi być bardzo, ale to bardzo bolesna.. Próbowała też Pani innych relacji. No ale tu wkradł się najgorszy z możliwych szkodników czyli porównania. To banał, ale nie ma innej drogi – musimy pozbyć się porównywać, żeby dać sobie szansę na zupełnie inną jakościowo relację. To niełatwa robota ale konieczna.
Pyta Pani co zrobić? Nie daję sobie prawa na mówienie innym jak mają żyć i jakich dokonywać wyborów. Jestem zdania, że tak się wyraża głęboki szacunek do Pani jako do dorosłej i kompetentnej osoby, nawet jeśli w tej chwili mocno zagubionej. To Pani życie i Pani konsekwencje decyzji, które Pani podejmuje. Nie wyobrażam sobie, tym bardziej nie znając Pani, że mogłabym doradzić jakieś konkretne rozwiązanie. Ale może sobie Pani wyobrazić, że ja coś Pani jednak podpowiadam: Co chciałaby Pani ode mnie usłyszeć? Być może to jest właśnie to co chce Pani zrobić? Nie chcąc też zostawiać Pani samej bez żadnej pomocy, pomyślałam o tym jakie może zadać Pani sobie pytania, które przybliżą Panią do swoich odpowiedzi.
Po pierwsze proszę ocenić swoje warianty wyboru pod kątem swoich wartości, potrzeb, pragnień, celu. Co jest teraz dla pani najważniejsze? Gdzie ta decyzja Panią zabierze?W jaki sposób każda z tych decyzji to będzie dla Pani dobra? Czy to pomnoży Pani szczęście? Czy to poprawi Pani samopoczucie? Czy ta decyzja Pani służy? Czy ta decyzja poprawi Pani życie? Co może Pani zyskać?
Po co dokonuje Pani takiego wyboru, w imię czego? Co to jest za motywacja? Co by Pani zrobiła wiedząc, że się uda? Jakie są możliwe ryzyka i negatywne konsekwencje? Które będzie Pani łatwiej nieść? Co się stanie, jeśli to Pani zrobi? Co się nie stanie, jeśli to Pani zrobi? Co się stanie, jeśli tego Pani nie zrobi? Co się nie stanie, jeśli tego Pani nie zrobi?
Proszę też sobie wyobrazić, że podejmuje Pani określoną decyzję – co się pojawia w ciele, co Pani czuje? Co to dla Pani oznacza? Jak chce Pani wykorzystać tę informację? Jaki nasuwa się Pani wniosek?
Proszę zastanowić się też czego dotyczy Pani wewnętrzny konflikt? Między tak naprawdę czym a czym Pani wybiera?
Może Pani też zapytać swoją nieświadomość. Niektórzy bardzo jej ufają i potrafią z niej korzystać. Jedna moja pacjentka przy trudnych sytuacjach decyzyjnych zwykła zapisywać sobie pytanie na kartce. Przed położeniem się spać myślała o nim chwilę, a kartkę kładła pod poduszką. I czekała na list ze świata nocy. Czyli sen, który miał jej przynieść właściwą odpowiedź. Może i Pani taką przyniesie..

ODPOWIADAM NA LISTY DO REDAKCJI SERWISU SYMPATIA – O TYM KOGO I CZEGO SIĘ WYSTRZEGAĆ I O ZDRADZANIU SAMYCH SIEBIE

Witam. Poznałam na portalu wspaniałego mężczyznę. Pół roku cudownego czasu. Nic nie zapowiadało, że coś mu przeszkadza, różnica wieku między nami to 10 lat. Ja jestem starsza. Po tygodniu milczenia zadzwonił i powiedział, że kończymy tą relacje, bez żadnych wyjaśnień. Doznałam zderzenia z betonem. Bez napięcia powiedziałam „szanuję twoja decyzje” i cierpiałam miesiąc. Zadzwonił pijany i zaczął wyznawać miłość, że tęskni, że mnie potrzebuje, że nie może mnie stracić. Przez tydzień były rozmowy nie o nas tylko luźne w stylu co się wydarzyło u nas, gdy nie mieliśmy z sobą kontaktu. Zaproponował spotkanie, które odwołał a później znowu kontakt się urwał.  Jestem emocjonalnie wykończona. Nie wiem, o co mu chodzi. Nie odbiera telefonu. Spotykaliśmy się przecież prawie codziennie. Weekendy były wyjazdy, rowery, bieganie. Ostatni miesiąc mieszkaliśmy już razem. Po nowym roku czekała mnie zmiana pracy i przeprowadzka do niego. Rozstanie było tak naprawdę przez telefon. W chwili obecnej nie utrzymuje kontaktu z nim, za bardzo mnie to szarpie. Nie wiem, o co chodzi, a gdy pytam o wyjaśnienia, to słyszę, że robię dramat. W porządku było by gdybyśmy porozmawiali, ale odnoszę wrażenie, że on boi się.

Szanowna Pani Aniu,

Przede wszystkim jest mi niezwykle przykro z powodu tego co Pani przechodzi. Niestety, przy całym szacunku dla Pani indywidualnej historii i przeżyć, jest Pani jedną z wielu osób, która doświadcza skonfundowania i cierpienia z powodu niestabilności potencjalnego partnera. Jak to kiedyś powiedziała psychoterapeutka Ewa Woydyłło do wokalistki Katarzyny Nosowskiej, która zwierzyła się jej z problemów w związku (tu akurat w grę wchodził alkohol): „ma Pani wiele braci i sióstr, ja jestem Pani siostrą”. Niestety. Oczywiście, nie mam pojęcia jaka jest przyczyna takiego zachowania Pani znajomego ale wróży to, trzeba sobie to jasno powiedzieć, jak najgorzej. Przepadanie, brak sygnału, rozstania przez telefon bez wyjaśnienia, wyznania pod wpływem alkoholu, niechęć do rozmowy czy unikanie tematu, brak uznania Pani emocji i brak szacunku do nich, robienie z Pani histeryczki („słyszę, że robię dramat”) – to wystarczające powody, żeby poważnie zastanowić się z kim jesteśmy w relacji. Kiedyś napisałam artykuł o tym co powinno nas zaniepokoić, gdy randkujemy w sieci (ale właściwie gdy po prostu randkujemy). Przerwy w kontakcie, znikanie i pojawianie się bez słowa wyjaśnienia były jednymi z tych rzeczy. W innym swoim tekście poczyniłam próbę opisu osoby, która wydaje się odpowiednia na życie. Przytoczę parę wskazówek: potrafi wziąć odpowiedzialność za swoje słowa i emocjonalne reakcje; uznaje, że uczucia partnera są dla niego ważne; myśli o emocjach partnera, pyta o nie i uwzględnia je kiedy coś mówi, robi, planuje; ponieważ uczucia partnera są dla niego istotne – nie krzywdzi, nie rani, nie ośmiesza, działa na rzecz związku, a nie przeciwko niemu; dotrzymuje obietnic, słów, umów; mówi wprost i na bieżąco o tym co czuje, co myśli, czego chce, potrzebuje i o co ma pretensje; nie wycofuje się, gdy jest trudno; naprawia krzywdę – bierze za nią odpowiedzialność, nie wykręca się, nie zatuszowuje, potrafi okazać skruchę, przeprosić, zadośćuczynić; konfrontuje się z rzeczywistością – stawia problemom czoła, nie ucieka, nie unika, ale wyjaśnia; dotrzymuje zobowiązań, słowa, obietnic. Oczywiście nie szukamy ideału, bo takie nie istnieją. My też nie jesteśmy idealni. Chodzi tylko o pewien kompas. Może sama Pani odczytać co Pani widzi na swoim. Ale dość o panu. Chodziło mi tylko o to, aby podkreślić, że były i są powody do „robienia dramatu”. Czyli po prostu do złości i żalu. Natomiast jeśli chodzi o to co pisze Pani o sobie. Moją uwagę zwróciło to, że kiedy on nie odezwał się tydzień po tym kiedy mieliście plany wspólnego zamieszkania i dużych zmian u Pani, a dzwoniąc zakończył Waszą relację, Pani, mimo że „doznała zderzenia z betonem bez napięcia powiedziała ‘szanuję twoją decyzje’.” Potem cierpiała Pani miesiąc, on znów zadzwonił a Pani przez tydzień rozmawiała ze swoim towarzyszem jak gdyby nigdy nic: „były rozmowy nie o nas tylko luźne w stylu co się wydarzyło u nas, gdy nie mieliśmy z sobą kontaktu.” Nie jest Pani oczywiście pierwszą osobą (a przede wszystkim kobietą), która zostaje potraktowana w sposób uwłaczający, ale mówi z udawanym spokojem: „spoko, szanuję to”. Dlaczego? Przecież ten pan Pani nie uszanował. Nie chodzi mi o rozstanie. To może wydarzyć się zawsze. Pomijam sytuacje naprawdę fatalnych momentów, kiedy się na to decydujemy, bo tutaj nie o tym. Dorośli ludzie, bywa, że się rozstają. Nic w tym złego. Chodzi o sposób (milczenie, telefon). Chodzi o brak wyjaśnienia. A potem już o resztę czyli ponowny kontakt, brak zmierzenia się z tematem i ten dodatek na koniec w postaci robienia przez Panią dramatu. Dlaczego tak trudno nam się zezłościć? Postawić granice? Dlaczego tego nie robimy? Mam kilka fantazji na ten temat. Być może chcemy uchodzić za dojrzałe, stabilne, właśnie nie histeryzujące. Może nie chcemy pokazać, że nam zależy, że zostałyśmy do żywego zranione. Nie chcemy dawać mu satysfakcji. Nie chcemy uchodzić za słabe. Może nie chcemy robić kłopotu. Stawiać kogoś w niezręcznej sytuacji. Nie wystraszyć. Tylko udając, że wszystko jest w porządku dajemy drugiej osobie komunikat: „można mnie tak traktować”. Miałam kiedyś pacjentkę. Szukała partnera, między innymi na portalach randkowych. Umawiała się z mężczyznami, randkowała, również z nimi sypiała. Panowie po takim jednym czy kilku spotkaniach przestawali się odzywać. Niektórzy przepadali na zawsze. Inni na jakiś czas, by za kilka miesięcy znów się odezwać. Ona nigdy żadnemu z nich, mimo przeżywania tego, nic nie powiedziała. Kiedy zapytałam dlaczego odpowiedziała, że nie chciała uchodzić za desperatkę i kobietę, dla której seks miałby oznaczać miłość czy wstęp do ślubu. Naturalnie upraszczam. „W końcu jesteśmy dorośli, nikt nikomu nic nie obiecywał, ja tego chciałam, nikt mnie do niczego nie zmuszał, nie chcę robić afery” – powiedziała. No właśnie. „Nie chcę robić afery”. Bo powiedzenie, że coś nam się nie podoba jest już aferą. Co jest oczywistą nieprawdą. Nie chcę powiedzieć, że mamy się pieklić w pretensjach, nękać kogoś i zarzucać oczekiwaniami. Ale pomiędzy aferą, dramą, histerią a udawaniem, że mamy się z czymś ok (choć tak nie jest) jest spore pole do reakcji. Reakcji w obronie swojej godności i wartości. Reakcji, która byłaby przekazem: „hej, nie zgadzam się”, „potraktowałeś mnie tak pierwszy raz i ostatni”. Wiecie dlaczego niektórzy zachowują się w taki sposób jak pan z listu Pani Ani? Powody są zapewne złożone ale jednym z nich jest ten, że po prostu mogą. Mogą, bo my im nie mówimy „stop”, „to nie jest ok”. My się godzimy, znosimy w cierpieniu, chronimy przed konfrontacją i naszymi „trudnymi” emocjami. Może dość? Może trzeba zacząć to jasno nazywać? Pomyślcie o tym. I Wy, i Pani, Pani Aniu. Pozdrawiam serdecznie.

ODPOWIADAM NA LISTY DO REDAKCJI SERWISU SYMPATIA – O TYM JAK POGŁĘBIĆ WGLĄD W SIEBIE

Witam,

Mam na imię Marcin. Jestem na waszym portalu od kwietnia 2015 roku. Jestem aktywnym poszukiwaczem swojej „drugiej połówki”. Krótko opisując siebie: posiadam wykształcenie wyższe (2 tytuły magisterskie – Zarządzanie i Finanse i Rachunkowość), pracuję jako księgowy. Jestem bardziej introwertykiem niż ekstrawertykiem. Do moich zainteresowań należą historia, mitologia, piłka nożna, teleturnieje, literatura antyczna. Byłem dobrym studentem – czwórkowo-piątkowym. Mam lat 31, mieszkam w Łodzi. Oczekiwania moje co do dziewczyny jaką poszukuję: Katoliczka, mile widziane wyższe wykształcenie, chcąca w przyszłości założyć rodzinę, mieć dzieci. Lubię dziewczyny o blond włosach, o normalnej budowie ciała (ewentualnie jak to ujmujecie na Sympatii: lekko puszysta :). Panna, bez dzieci. Niestety mimo wieku jaki mam nigdy nie miałem dziewczyny, choć dużo ich poznałem (i doszło do przynajmniej 1 spotkania) na Sympatii – dokładnie 27. Nie pomyliłem się wcale w liczbie jaką napisałem. Niestety nie jestem „dobry” w poszukiwaniu dziewczyny, nigdy taki nie byłem (chodzi w szczególności o przekonanie do siebie, bo jak widać po liczbie poznanych z tym jest całkiem dobrze). Czy sądzą Państwo, że warto bym jeszcze szukał swojej wybranki? Oczywiście wiem, że mówi się iż „Na miłość nigdy nie jest za późno”, ale jak widać po moim wieku potwornie długo już czekam. A sporo singielek w moim wieku są rozwódkami albo z dziećmi, czego też bym nie akceptował. Nawet jakby udało się znaleźć mi Tę Jedyną to też by powstały u mnie obawy czy dam sobie radę, bo doświadczenia nie mam w poważnym związku, a jak wytłumaczyłbym fakt, że nigdy w związku nie byłem (ewentualnie jak uniknąć tego tematu). Czy mogliby Państwo doradzić coś do tych problemów? Oczywiście spośród tych 27 dziewczyn też były takie, które udało mi się poznać i spotkać dużo też sam skreślałem albo wzajemnie się sobie nie spodobaliśmy. W mijającym roku 2020 poznałem tylko 3 dziewczyny (duży wpływ na tak małą liczbę oczywiście ma pandemia COVID-19, bo w związku z zamkniętymi kawiarniami, gdzie zawsze lubiłem poznawać i umawiać się z dziewczynami nie było za bardzo gdzie. Gdyby nie COVID to jestem przekonany, że poznałbym co najmniej drugie tyle). W styczniu Justyna – piękna blondynka, ale potem się okazało, że jest po rozwodzie i ma dziecko – ukrywała jakiś czas przede mną te fakty, ale potem oczywiście do niczego nie doszło w związku z tym. W czerwcu poznałem Wiktorię, o której więcej poniżej. I jeszcze w sierpniu Paulinę – ona akurat zniechęciła mnie na spotkaniu swoimi słabymi manierami i brakiem wspólnego języka, więc nie przedłużaliśmy znajomości. Może by lepiej zobrazować swoje problemy opiszę teraz czerwcowe spotkanie z Wiktorią o której napisałem powyżej. Do Wiktorii pierwszą wiadomość wysłałem pod koniec maja – widziałem po profilu, że szuka czegoś poważnego. Miała 27 lat. Od razu znaleźliśmy wspólny język, zaczęliśmy dużo przez najbliższe dni pisać ze sobą. Już rano kolejnego dnia zaproponowałem spotkanie. Zdecydowanie się zgodziła. Sama pisała, że po moim profilu i po moich wiadomościach uważa, że jestem inteligentnym, interesującym mężczyzną. Przez kilka dni, dużo pisania całymi godzinami, odkrycie, że mamy dużo wspólnych zainteresowań. Jak sobie powtarzałem w myślach „Nie mogę tego zepsuć!”. Był czwartek, zaprosiłem ją do „Kociej Herbaciarni”, bo wiedziałem, że bardzo lubi koty. Jak już się pojawiła podałem jej rękę na przywitanie – troszkę zdziwioną minę zrobiła jakby pomyślała „Myślałem, że buziakiem mnie przywita a on mi rękę podaje!” – oczywiście to jeszcze nic takiego. Troszkę podstresowany prowadząc ją do lokalu troszkę ją wyprzedziłem idąc z nią, może też trochę nieeleganckie było, że trochę damę w tyle zostawiłem. A sama randka już w herbaciarni super – 3 godziny rozmowy tak jak się spodziewaliśmy , wspólny język – i mieliśmy wrażenie, że moglibyśmy tak do ciemnej nocy siedzieć, ale o 20 już zamykali lokal. Wiktoria była zachwycona moimi sukcesami w teleturnieju Jeden z Dziesięciu (wygrałem Wielki Finał), moim wykształceniem, w ogóle określała mnie jako bardzo interesującego faceta. Niestety zdaje się, że spacer odprowadzający wszystko zniszczył. Wtedy zdaje się, że powiedziałem kilka rzeczy, których nie powinienem mówić. Przede wszystkim sądzę, że ją zniechęciło jak mnie w połowie drogi spytała mnie „Czy my idziemy do jakiegoś samochodu?” – wiedziała, że mam samochód, ale teraz go nie zabrałem, bo ten spacer tak spontaniczne wyszedł i mogła czuć się zawiedziona, że kandydat jej nie odwiózł – trochę narzekała, że ręka ją boli bo mówiła, że kilka dni wcześniej spadła z rowera, więc mogła się trochę zniechęcić tym, że kandydat się nie zatroszczył o nią. Ale zdaje się jeszcze bardziej zniechęciło ją coś innego. Kiedy szliśmy spytałem ją w pewnym momencie „Daleko ten Twój domek jeszcze?” – Odparła „Jakieś 10 minut pieszo jeszcze” – ja odpowiedziałem „O to w sumie odprowadzę Cię pod dom”. Wtedy Wiktoria odwróciła się i trochę głośniejszym tonem powiedziała „No przepraszam, może nie tym razem, nie chciałabym by odprowadzała mnie osoba, którą widzę pierwszy raz!” Jeszcze wtedy nie byłem świadom, że naprawdę tak ją tym wystraszyłem, zniechęciłem. W końcu stanęliśmy w jednym miejscu powiedziałem „No OK, Wiktoria, myślę, że możemy tu zakończyć na dziś”. Powiedzieliśmy sobie kilka miłych słów na pożegnanie, podziękowaliśmy za nie, ale też dodała „Ale Marcin, nie czuj się urażony, że nie pójdziemy dalej pod mój dom”. Potem dopiero w drodze powrotnej dotarło do mnie, że ona źle zinterpretowała moje słowa o odprowadzeniu pod dom. Przecież ja miałem na myśli, że jeszcze tylko kawałeczek, nie to, że chcę się już do domu jej wpraszać!!! Widać po niej było, że cały entuzjazm z niej zszedł – tylko jeszcze 2 godziny później odpowiedziała SMS-em na moje podziękowania za dzisiejszy wieczór. Rano niestety kolejnego dnia napisała, że nie jest zainteresowana dalszą znajomością i życzy mi powodzenia. Ale już nie chciała napisać mi dlaczego. 2 dni później wstawiła mnie na Sympatii na czarną listę. Załamka totalna – taką szansę zepsułem! Ładna dziewczyna, wspólny język, wspólne zainteresowania, miałem atrybuty, które ją przyciągały… Czy naprawdę tak mogłem ją zniechęcić chęcią odprowadzenia pod dom? Czy moglibyście mi doradzić też na podstawie powyższej historii czego powinienem unikać na randkach? Może jakieś stronę internetową możecie mi polecić z poradami co do ubioru na randkę, zachowań, czego unikać? W tej chwili poznałem kilka kobiet na Sympatii i trzymam je jakby „w rezerwie” – czekam aż życie wróci do normy i zacznę je zapraszać do poznania się, a póki co piszę z nimi na portalu.

Rozpisałem się, wiem, ale dziękuję z góry za porady!

Pozdrawiam
Marcin

Szanowny Panie Marcinie,
Przede wszystkim gratuluję Panu sukcesu w tak zacnym teleturnieju. Jest mi ogromnie przykro, że z kolei na polu sercowym nie czuje się Pan dostatecznie kompetentny i pisze Pan o wielu rozczarowaniach. W swoim liście zawarł Pan sporo pytań i prosi Pan o porady. Pomyślałam, że zacznę od kilku swoich refleksji, które nasunęły mi się po jego przeczytaniu. Mam nadzieję, że z nich wynikną określone wskazówki, które to być może się Panu przydadzą.
Pisze Pan o tym, że jest Pan „aktywnym poszukiwaczem drugiej połówki”, a spotkań za Panem faktycznie w bród. Zastanawiam się czy to aktywne poszukiwanie nie jest jakoś kompulsywne, przymusowe, a nawet desperackie? Oczywiście, kiedy czegoś chcemy musimy skierować w to uwagę, energię, czas; bywa, że mieć na to pomysł, plan itp. ale w przypadku relacji nie zawsze się to sprawdza. A też energia desperacji skutecznie zniechęca potencjalne wybranki. Czasem warto wpuścić nieco lekkości, powietrza.
Zwróciłam też uwagę na Pana konserwatywne wartości. Zastanawiam się czy nie myślał Pan o tym, by zacząć bywać w miejscach gdzie może ma Pan takie kobiety spotkać? Wspólnota chrześcijańska? Pisze Pan też o swoich zainteresowaniach. Może spróbować od tej strony? Jakaś grupa zainteresowań?
Jak zrozumiałam, ma Pan za sobą prawie 30 spotkań. Pisze Pan, że powody tego, że te spotkania nie przerodziły się w coś więcej były różne ale mnie ciekawiłoby aby Pana tu o pewne rzeczy dopytać. Bo może jest tak, że jednak jest Pan mocno wymagający i sztywny w tych wymaganiach? Absolutnie warto wiedzieć czego się chce i co jest ważne ale zastanawiam się czy może nie jest tak, że szuka Pan ideału, a nie realnej, mającej swoje słabości kobiety? To przypuszczenie nasuwają mi Pana określenia: „druga połówka”, „ta jedyna”. Być może to tylko sformułowania ale jednak język oddaje naszą wewnętrzną rzeczywistość. Myślę sobie też o Pana stosunku do kobiet. Z listu wybrzmiewa, że jest Pan gentelmanem uważnym na maniery ale chwilami Pana ton bywa lekko wyższościowy, krytyczny. Może warto się chwilę nad tym zatrzymać? W pogłębieniu tej analizy mogłyby pomóc Panu jakieś spotkania dedykowane właśnie chęci pogłębienia osobistego wglądu. Z Pana wypowiedzi wybrzmiewa, że właśnie nie bardzo Pan zdaje sobie sprawę co robi Pan „nie tak?” I tak, być może doświadczenie czegoś co nazywa się treningiem interpersonalnym, grupą otwarcia, grupą kształtującą umiejętności psychospołeczne byłoby jakimś pomysłem. Być może ma Pan też w swoim otoczeniu kogoś życzliwego kto mógłby szczerze i przyjaźnie podzielić się z Panem tym jak Pana postrzega? Takie informacje zwrotne są bardzo przydatne. Jestem też ciekawa Pana osobistej rzetelnej i pogłębionej analizy. Takiej analizy krytyczno-zasobowej. Bo w Pana liście jest sporo różnych pomysłów na to co poszło nie tak ale moim zdaniem to jedynie Pana fantazje, do tego mocno nadinterpretujące. Chodzi mi o Pana sporą koncentrację na tym jak Pana towarzyszka odebrała Pana zachowanie, gesty, słowa, a tak naprawdę nie ma Pan pojęcia co tak naprawdę myślała. Z zawodowego doświadczenia wiem jak bardzo można pomylić się w interpretowaniu intencji, myśli i zachowań innych osób. Stąd mój pomysł, aby zrobić to inaczej. Może nawet wybrać się na konsultację do psychologa? W takim miejscu chodzi właśnie o przyjrzenie się sobie. Bardzo żałuję, że osoby, z którymi byliśmy na randce nie bardzo chcą być nam w tej sferze pomocne. I tu może taki mały apel. Kochani! Ja wiem, że jeśli z kimś Wam nie po drodze, nie jest łatwo to powiedzieć wprost i jeszcze jakoś to uzasadnić. Myślimy o tym, żeby kogoś nie zranić albo mamy inne powody, żeby tego nie robić ale sądzę, że to byłoby ważne. Także dla Was, gdybyście byli/były w sytuacji kogoś komu się dziękuje. Bo oprócz trudnego doświadczenia jakiejś formy odrzucenia (tak to często postrzegacie) moglibyście czegoś się dowiedzieć: o sobie, o mężczyznach, o kobietach, o życiu. Ale wracając do Pana, Panie Marcinie. Skoro już jesteśmy przy życiu. Nie, absolutnie nie uważam, że powinien Pan zakończyć poszukiwania, bo już dla Pana za późno. Bo na życie właśnie za późno nie jest nigdy. Może tylko zastanowić się co zrobić inaczej? I nad tym wszystkim do czego Pana tutaj zachęcam.
Pyta Pan o to czego unikać na randkach. No jest coś takiego jak, nazwijmy to, randkowy savoir vivre, który zawiera na przykład takie zalecenia jak: bądź punktualnie, wyglądaj na przygotowanego ale nie zdesperowanego, trochę mów i sporo słuchaj, bądź ciekawy drugiej osoby, nie upijaj się, nie skąp, nie zasypuj od razu listą obaw czy kompleksów, bądź szczery, zostaw coś na później, dostosuj tempo, unikaj presji, etc. To są wartościowe wskazówki na początek. Może Pan się zastanowić jak z ich realizacją u Pana? Czy na przykład oprócz tego, że Pan, jak zrozumiałam, sporo mówił, był Pan tez ciekawy Pani Wiktorii? Co z presją skoro napisał Pan, że „nie może tego zepsuć”? Podrzucam do zastanowienia.
Mam nadzieję, że sporo z powyższych refleksji może Pan potraktować jako co warto robić czy czego unikać. I też nie tylko w powierzchowny sposób sprowadzając to do zaleceń typu: „unikaj czosnku”, że pozwolę sobie na żart ale w wersji nieco pogłębionej.
Życzę Panu, aby nie tracił Pan nadziei. I oczywiście tego, żeby spotkał Pan kogoś z kim oboje zdecydujecie, że chcecie kolejnych spotkań. I kolejnych. Powodzenia.

Parę słów o gniewie

Dzieje się. Oj, dzieje. Pomyślelibyście? Ja nie, przyznaję. Ale czy się cieszę? Tak. I nie. Nie cieszę się, że musi do tego dochodzić. Że tyle się stało, a właściwie stawało, krok po kroku. I przelało. I nie mówię tu tylko o ostatnich tygodniach, miesiącach czy latach. Moja perspektywa jest znacznie szersza. Ale cieszę się, że ludzie, a szczególnie kobiety, weszły w kontakt ze swoim gniewem. Bo to już więcej, niż złość. Gniewem rosnącym w nas od pokoleń i od pokoleń tłumionym. Nosimy w sobie masę gniewu z całego naszego życia. Nosimy w sobie gniew naszych matek, babek i prababek. Kobiet, które gniew wypierały, spychały w czeluście własnych ciał. Kobiet, które nie mając uświadomionego kontaktu z nim niejednokrotnie zapraszały nas, byśmy i my uznały, że jesteśmy od niego wolne. A nie jesteśmy i nigdy nie byłyśmy. Niektórzy tylko chcieli nas takimi widzieć. My same wielokrotnie chciałyśmy się takimi widzieć. Ja na pewno. Kiedyś. Dziś z większą łatwością rozróżniam kindersztubę czy kulturę osobistą od bycia grzeczną, czytaj: uległą i podporządkowaną. Choć wtopy się zdarzają, wiadomo. Wyjście z modelu grzecznej dziewczynki nie jest takie proste. Nie będzie o polityce. A przynajmniej prawie nie, bo pewnie w ogóle się nie da. To co się z nami teraz dzieje jest przecież w tym zanurzone. Ale nie będzie o polityce, bo się na tym nie znam. Orientuję się, bo warto ale niech o tym mówią mądrzejsi ode mnie. Będzie o tym co zawsze: emocjach, relacjach, bo to jest tym „w czym robię”.
A więc gniew. Ważna i płodna emocja. Może zrobić wiele dobrego. I złego. Zacznę od tego drugiego. Gniew, jeśli jest nieuświadomiony i zaprzeczony ma siłę niszczącą. Niszczy nas, kiedy kierujemy go w swoją stronę okaleczając swoje ciała, na różne sposoby. Kiedy nienawidzimy swoich ciał. Kiedy masochistycznie tkwimy w toksycznych dla nas relacjach. Kiedy ciągle zaczynamy i nie możemy skończyć. Kiedy sabotujemy własne działania. Na przykład. Objawem gniewu skierowanego w siebie są także, tak liczne teraz, choroby autoagresywne. Gniew niszczy też innych, kiedy wychodzimy do tychże pełni sarkazmu, pogardy, umniejszania. Lub kiedy wychodzimy z jawną, gorącą przemocą. Ale kiedy gniew jest poczuty i rozumiany, nie jest już taki groźny. Gniew trzeba w sobie rozpoznać. Gniewowi trzeba pozwolić zaistnieć. Gniew potrzebuje być wyrażony. Mamy od tego języki, mamy od tego ciała, mamy od tego twórczość, mamy również protesty. Gniew potrzebuje być wykorzystany, a potem uwolniony. Tyle. Gniew nie powinien przeradzać się w przemoc. Ja wiem, naruszono nas. Zabrano nam. To tak naprawdę wobec nas zastosowano przemoc. Bo takiego lekceważenia, ograniczania, kontroli i karania, także narażania nas na całą masę emocjonalnych konsekwencji będących efektem tego, że nie możemy o sobie decydować, nie można nazwać inaczej. Dlatego ten gniew jest słuszny. On się zrodził z zamachu na nasze prawa i wartości jakimi są wolność, samostanowienie. I godność. No bo jak inaczej myśleć o decyzji, która zakłada, że nie jesteśmy dość mądrzy, wrażliwi i godni zaufania, aby wybrać najlepiej jak na dany moment umiemy? Ale przemoc nigdy nie przynosi nic dobrego. Gniew ma nam służyć jako podpowiedź. Jako moc, która zaprzęgnie nas do konstruktywnego działania. Gniew trzeba przekształcić w coś co przyniesie dobro. To musi być gniew bardziej za, niż przeciw. A już na pewno nie przeciw komukolwiek. Jeśli już to przeciw temu co ten ktoś, ktokolwiek, robi. Ale niech on będzie jednak bardziej za. Za wzajemnym szacunkiem. Też do różnic. Za sprawiedliwością. Za sprawczością. Za akceptacją. A przede wszystkim za miłością. Gniew wymaga od nas, abyśmy byli rozgrzani, gotowi i uważni. Jeśli popłynie bez naszej uważności na niego zniszczy wszystko, także to co chcielibyśmy zachować. Chcę wierzyć, że to co się dzieje teraz na ulicach jest etapem kontaktowania się z tym co było tłumione lub przytrzymywane. Przez lata, dziesiątki lat, stulecia. Szalenie ważny czas. Jako psycholożka i psychoterapeutka obserwuję to z nadzieją. Bo wiem co robi gniew, gdy jest wyparty. Wykorzystajmy tę emocję, tę odwagę, tę solidarność do tego aby coś zmienić, coś stworzyć. Postarajmy się, żeby strat było jak najmniej, bo żeby zupełnie obeszło się bez nich, nie uda się na pewno. Nie wylejmy dziecka z kąpielą, nie strzelajmy sobie w stopę. Róbmy rewolucję, jakkolwiek ją rozumiemy, ale pokojową. To nie oznacza grzeczną. I pozwólmy sobie na udział w tej rewolucji tak jak chcemy wziąć w niej udział. Ktoś pójdzie na „spacer”. Ktoś będzie krzyczał. Ktoś napisze pieśń. Ktoś porozmawia z sąsiadami, którzy nie rozumieją całego tego zamieszania. Ktoś będzie głośno. Ktoś będzie ciszej. A potem stwórzmy plan na to co dalej. W końcu usiądźmy do stołu i rozmawiajmy, rozmawiajmy, rozmawiajmy. Do upadłego. Wiecie z czego się najbardziej w tym wszystkim cieszę? No właśnie z tego gniewu. To dobra i potrzebna emocja. Ma w sobie ogień, na którym, wierzę, ugotuje się wiele wspaniałych jakości. Cieszę się, że babki go wreszcie poczuły. Że wreszcie o nim powiedziały. Że się w tym złapały za ręce. Że towarzyszą im/nam w tym nasi kochani mężczyźni i chłopcy. Nasi ojcowie, bracia, partnerzy. Nie wszyscy, ja wiem. Ale wierzę, że ci, którzy wiedzą, że nasza złość, nasza siła, nasz krzyk im nie zagraża. Ci, którzy wiedzą, że nasze prawa to też ich sprawa. Że nasze problemy, to także ich problemy. Że jeśli my będziemy spokojne, to i oni będą mogli być. Dziękuję Wam.
I pamiętajmy. Będę to powtarzać tyle ile trzeba. Wszyscy jesteśmy i podobni i różni. Tak ma być. To jest piękne. Przyglądajmy się tym podobieństwom i różnicom z zaciekawieniem. Rozmawiajmy o nich. Spotykajmy się w nich i pomimo nich. Szanujmy swoje prawa do posiadania odrębności. Wspierajmy to prawo. Tylko w ten sposób ten świat może być odrobinę lepszy.

ODPOWIADAM NA LISTY DO REDAKCJI SERWISU SYMPATIA – O NIEZALECZONYCH RANACH, NIEPRZEŻYTEJ ŻAŁOBIE I STRACHU PRZED BLISKOŚCIĄ

Witam serdecznie. Nazywam się A.*  i mam obecnie 28 lat. Od dłuższego czasu mam konto na Sympatii. Z małymi przerwami, gdyż parę razy odchodziłem i do was wracałem. No nic ale nie o tym.
Nie wiem czy można nazwać to problemem ale od czasu gdy rozpadła się bardzo dla mnie ważna relacja z osobą którą szczerze i naprawdę kochałem, nie potrafię znaleźć nikogo kogo bym był w stanie obdarzyć takim uczuciem. 
Nie mam problemu ze swoją atrakcyjnością, ba, wiele koleżanek z tego co widzę wysyła mi sygnały zainteresowania ze swojej strony. Ale one wszystkie wydają się mi blade w porównaniu do tamtej dziewczyny ( taki szczegół mojej imienniczki ). Znaczy się nie wywołują we mnie uczucia prawdziwej miłości, której szukam. Przy tamtej osobie czułem, że to naprawdę to, wielokrotnie rozmawialiśmy o przyszłości. Dzięki niej nauczyłem się co to miłość, że chciałbym mieć w przyszłości córkę etc. Tamta relacja rozpadała się głównie z mojej winy, przyznam szczerze, byłem zbyt niecierpliwy, zbyt szybko wyznałem jej co czuję. Teraz po latach widzę, że odeszła bo poczuła się osaczona 🙁 Niestety to był błąd mojej głupiej młodości.  Wszystkie dziewczyny, które teraz spotykam, mam wrażenie odrzucam na starcie, bo to nie ona. Mam poczucie, że wewnętrznie odciąłem się od miłości, jednocześnie pragnąć ją spotkać. Choć chciałem zapomnieć o tamtej , z wieloma już pisałem nawet na sympatii, nie mogę o niej zapomnieć. Zawsze wraca do mnie w snach, myślach. Jakkolwiek głupio to nie zabrzmi, nie ma miejsca na inną kobietę w moim życiu i sercu. W żadnej z nich nie widzę tego co w tamtej, swojej dziewczyny, partnerki choć wiele chciało by ze mną być.  Koleżanka i mama mówią mi bym spróbował zbudować związek oparty o przyjaźń, skoro nie mogę znaleźć tego prawdziwego uczucia. Ale ja osobiście nie jestem co do tego przekonany. Nie potrafię chyba być z kimś tylko dlatego że go bardzo mocno lubię. Od zawsze wyznaję zasadę, że oprócz przyjaźni musi być jeszcze coś głębszego – uczucie.  Nie czułbym się komfortowo udając sztucznie uczucie, wymuszając je na sobie.  Boję się, że z własnej winy zostanę sam, goniąc przeszłość nie zauważę w porę prawdziwego uczucia. A taki stan trwa u mnie już z ponad 9 lat 🙁  Pozwoliłem sobie do was napisać o poradę, wskazówki, gdyż od najbliższych dostaję same populizmy, które nic nie wnoszą. Populizmy o których już dawno sam wiem. 
Zezwalam na publikację listu na stronie. A nóż ktoś ma podobnie i jemu moje przeżycia dadzą do myślenia. Kto wie, może lepiej niż mnie 😉 

Pozdrawiam Serdecznie, 
A.

Kiedy mamy 19 lat złamane serce boli bardzo. Nie, żeby w dojrzalszym wieku nie bolało ale młode serce jest szczególnie wrażliwe. A jeśli jest to jeszcze pierwsze poważne uczucie? Kto przeżył, ten wie. Pan A. tego doświadczył. I miłości i bólu rozstania. I jeszcze perspektywy, że to w dużej mierze jego wina bo „za szybko wyznał co czuje”. Mija 9 lat a serce Pana A. zostało w zamierzchłej przeszłości.
Po każdym rozstaniu przeżywamy coś na kształt żałoby czyli stan smutku, żalu, tęsknoty, cierpienia i bólu związanego ze stratą. I choć nie istnieje jeden właściwy wzorzec czy rama czasowa przeżywania tego procesu, to jednak finalnym celem dobrze przeżytej żałoby jest znalezienie dla osoby, której nie ma już w naszym życiu nowego miejsca w naszym sercu. Mam tu na myśli pogodzenie się z odejściem, akceptację sytuacji, zachowanie dobrych wspomnień, wdzięczność za to co było i znalezienie dla siebie nowego planu na życie, nowego celu, sensu, i co najważniejsze, ponowne otwarcie serca. Mam wrażenie, że coś się takiego stało, że Pan A. utknął w przeszłości i nie domknął procesu żałoby. Być może poczucie winy, które przeżywa utrudnia to zamknięcie. Czasem kiedy jesteśmy mocno zakochani i wtedy dochodzi do rozstania trudno nam wyjść z procesu idealizacji osoby, którą darzymy uczuciem. Pamiętam jak czytałam biografię Edith Piaf. Pieśniarka miała wielu mężczyzn ale tylko jednego z nich uważała za prawdziwą miłość. Był to bokser Marcel Cerdan, który po dwóch latach ich płomiennego romansu zginął w katastrofie samolotowej. Mam hipotezę, że Piaf dlatego tak bardzo wyróżniła w swym sercu Cerdana, bo być może i chemia mózgu nie zdążyła jeszcze opaść, i nie zdążyły przyjść naturalne związkowe rozczarowania. W takiej sytuacji możemy ulec pewnej iluzji, że taki stan naszego serca pozostałby niezmienny, a nasza relacja z teraz wyglądałaby tak zawsze. Idealizacja jest nam potrzebna, żeby wierzyć w szczególność. Szczególność uczucia pomiędzy nami, niezwykłość naszej relacji, nieprzeciętność naszej historii. No bo jak to tak przyznać, że było czy jest bardzo dobrze ale bez przesady z tą szczególnością? No więc jesteśmy sobie w tej halucynacji, która z jednej strony robi nam dobrze, bo pozwala czuć się też szczególnie ale z drugiej strony uniemożliwia nam zmierzenie się z realnością w teraz. Z naturalnym ryzykiem, z rozczarowaniem. Jeśli chodzi o Pana A. to mam poczucie, że znaczenie ma też to o czym już wspomniałam: Pan A. się obwinia, że mówiąc szybko co czuje osaczył swoją partnerkę. Nie wiem jak było, co to znaczy, że powiedział co czuje i co za tym szło ale jeśli tak o tym myśli to istnieje ryzyko, że teraz boi się to okazać. A jaki jest najlepszy sposób, żeby nie ryzykować zranienia czy odrzucenia? Nawet tego nie poczuć. Nie poczuć, że coś nas jednak porusza, że nam zależy. To o czym mówię nie jest oczywiście procesem świadomym. To nie jest tak, że Pan A. usiadł któregoś dnia w fotelu i powiedział sobie, że ponieważ boi się ponownie zaangażować to się po prostu nie zaangażuje. Że będzie wracał do przeszłości, że będzie wynajdywał dziesiątki powodów, dla których związek z jakąś kobietą nie jest możliwy. To tak nie działa. Ja absolutnie wierzę w to, że Pan A. pragnie miłości i bliskości. Mam też jednak przypuszczenie, że się jej trochę boi. Jak wielu z nas. Czego chcemy najbardziej na świecie? Bliskości. Czego obawiamy się najbardziej na świecie? Bliskości. I choć nie możemy ot tak przestać się bać, to jeśli zdamy sobie sprawę, że to właśnie o to chodzi, to będzie to dobry początek. I jeśli zaczniemy może nieco odróżawiać przeszłość, to i to powinno nam trochę pomóc. Nie wiem czy mój list nie wpisze się w populizmy, które Pan A. słyszy od bliskich. Żywię nadzieję, że może jednak nie 🙂 I że Panu A. oraz innym w podobnej sytuacji uda się otworzyć na to co jeszcze przed nimi.

*Autor listu wyraził zgodę na publikację

Odpowiadam na listy do redakcji serwisu Sympatia- o samotności

Mam na imię Adam*, mam 27 lat i jestem samotnikiem, nigdy nie miałem dziewczyny w żadnym tego zwrotu znaczeniu, nigdy się nie całowałem, nigdy nie byłem na randce. Od 7 lat też nie utrzymuje znajomości z żadnymi kolegami, jak skończyłem technikum to wszystkie się urwały, ale wcześniej też jakoś specjalnie nie chodziłem na żadne imprezy ani nic takiego. Nigdy się sobie też nie podobałem, nie czuję się dobrze w swoim ciele, nie uważam się za atrakcyjnego, nie umiem rozmawiać z ludźmi, a zwłaszcza z dziewczynami, boję się odrzucenia, kilka razy byłem odrzucany, próbowałem też na sympatia ale rzadko do mnie dziewczyny odpisywały, nie podobają mi się też moje zdjęcia, uważam że na zdjęciach wyglądam jeszcze gorzej niż na żywo. Nie byłem n studniówce bo nie miałem z kim iść. Wstydzę się siebie swojego życia i wyglądu. Czasami czuje się bardzo samotny, brakuje mi żeby się do kogoś przytulić. W pracy pracuje z samymi ludźmi starszymi ode mnie. Udaje przed nimi że jestem sam bo tak wolę ale tak naprawdę nie umiem inaczej i się wstydzę. Moi rodzice zawsze byli bardzo nadopiekuńczy i trzymali mnie pod kopułą, dorastając miałem bardzo duże problemy z trądzikiem do tej pory mam trochę go i brzydka tłustą cerę z wągrami tego się wstydzę bardzo i to chyba mi zniszczyło poczucie własnej wartości. Boję się że do końca życia już będę sam. Nie wiem co mam zrobić ze sobą. Proszę o pomoc.

Samotnicy. Często od nich słyszę jak trudno znaleźć im kogoś, z kim mogliby podzielić tę swoją samotność. Bo jest chyba niewielu ludzi, którym bycie samemu na dłuższą metę tak naprawdę nie doskwiera. Szczególnie jeśli, tak jak w przypadku Pana Adama, nie chodzi tu tylko o brak partnerki ale w ogóle o brak bliższych relacji. A potrzebujemy bliskości. Potrzebujemy dzielić się i wymieniać. Potrzebujemy być czegoś częścią, na przykład czyjegoś życia. Nawet osoby, które mianują się samotnikami nie są od tych potrzeb zupełnie wolni. Choćby miała być to jedna, dwie osoby, z którymi coś nas łączy. Kłopot z samotnikami jest tylko taki, że przez fakt przebywania głównie w swoim towarzystwie nie mają zbyt wielu okazji do poznania kogoś. Co wtedy? Zacznijmy od tego, że dobrze byłoby zdiagnozować sytuację. Odpowiedzmy sobie na pytanie czy wiedziemy samotnicze życie, bo naprawdę tak lubimy czy może ze strachu? Odpowiedź wymaga nie lada odwagi i uczciwości. Jeśli lubimy, być może nie pozostaje nam nic innego jak pogodzić się z tym co ono niesie. Może i brakuje nam bliskości ale cóż, tak wybraliśmy. Może nam się zmieni, a może nie. Jeśli jednak jest w tym strach, to warto się tu zatrzymać na dłużej. W moim odczuciu autor listu dużo mówi o strachu. Nie podoba się sobie, źle czuje się w swoim ciele, nie uważa się za atrakcyjnego, boi się odrzucenia. Do tego dochodzi wstyd. Dużo wstydu. W tym miejscu chcę powiedzieć coś bardzo wyraźnie. Każdy się boi. Mniej lub bardziej ale jednak. I każdy się wstydzi. Jak pisze Małgorzata Halber w swojej książce „Najgorszy człowiek na świecie” : „Każdy się wstydzi trzech rzeczy. Że nie jest ładny. Że za mało wie. I że niewystarczająco dobrze radzi sobie w życiu”. Ale wydaje się nam, że tylko my się z tym zmagamy. I wstydzimy się wstydu. Zaczęłabym od zachęty, by powoli zacząć odważać się mówić o tym, że samotność nie jest jednak naszym wyborem. W tym wypadku Pana, Panie Adamie. Wyobrażam sobie, że gdybym miała w pracy kolegę, który jest sam i mówi, że mu to pasuje nie śmiałabym z nim polemizować. Uszanowałabym to. Być może Pana znajomi nie chcą podważać słów dorosłego mężczyzny, który mówi, że ma się z tym dobrze. Ale może gdyby Pan, najpierw w bardziej zaufanym gronie, zaczął mówić jak jest naprawdę, dostałby Pan wsparcie. To już bardzo dużo, a kto wie, może znalazłby się ktoś, kto wspomniałby: „Słuchaj, a moja znajoma/siostrzenica/młodsza sąsiadka też jest sama. Może Was ze sobą poznam?” Nie chcę uciekać się do tanich pocieszeń czy banalnych rozwiązań, bo wiem, że nie ma tak łatwo. Ale kto wie? Mówi Pan o lęku przed odrzuceniem. Rozumiem to, bo po pierwsze, jak już wspomniałam, każdy się boi, a po drugie, czytam, że miał Pan już takie doświadczenia. Może nie tyle odrzucenia, co nie podjęcia z Panem kontaktu, co potraktował Pan jako odrzucenie. Dlatego zachęcam do mówienia nieco bardziej otwarcie o sobie, ponieważ może wtedy mógłby Pan usłyszeć coś o czym nie ma Pan pojęcia? Może inni widzą Pana inaczej, niż Pan siebie? To się często zdarza. Może łatwiej będzie Panu poznać kogoś w ten sposób, bo na przykład jest Pan jedną z tych osób, która nie robi najlepszego pierwszego wrażenia ale zyskuje przy bliższym poznaniu? Czytam, że Pana podstawowym problemem jest cera. Sprawdzał Pan czy jest możliwość zrobienia czegoś w tej sprawie? Może zadręcza się Pan czymś co można, przynajmniej w pewnym stopniu, rozwiązać. Jeśli mamy cel i nadzieję, mamy też w sobie więcej energii i życia. A jeśli nawet uroda nie będzie Pana najmocniejszą ze stron, cóż. Nie zna Pan kogoś kto na pierwszy rzut oka mało atrakcyjny potrafi zrobić niejedno zamieszanie w sercu? Intelektem, poczuciem humoru, kulturą osobistą, pasją, dobrocią? Ja znam. Może trzeba postawić na osobowość? Znów, wiem, że to nie jest takie proste. I że to wymaga pracy. Ale pracy ciekawej i przynoszącej satysfakcję. Chodzi o to, aby trochę siebie polubić. Jak to zrobić? Poznać siebie. Zaciekawić się sobą. Czymś się w sobie zainteresować. A potem zainteresować kogoś. Na przykład drugiego samotnika. Jest ich naprawdę wiele. No i warto trochę odklejać się od rodziców, jeśli ich nadopiekuńczość nadal ma się dobrze. Adekwatna troska jest darem. Nadopiekuńczość wynika z lęku i upośledza obdarowanego. Dlatego łagodnie, acz stanowczo dojrzewać i mężnieć. Trzymam kciuki! Powodzenia!

*Autor wyraził zgodę na publikację, imię zostało zmienione

Odpowiadam na listy do redakcji serwisu Sympatia – o potrzebie miłości

W listopadzie na urodzinach przyjaciółki poznałam dość fajnego faceta. Zaczęliśmy się spotykać. Na święta Bożego Narodzenia, można powiedzieć, że zamieszkaliśmy razem ale nie do końca. Trochę był u mnie, trochę u mamy. Nie przynosił swoich rzeczy do mnie.. Któregoś razu zobaczyłam na Facebooku, że komentuje zdjęcia i wysyła wiadomości do innych kobiet (jest na kilku grupach).
Powiedziałam mu o tym, po czym wyszedł, bo nie chciał się kłócić.. Nie odbierał telefonu. W niedzielę mi oznajmił, że kogoś poznał, że to moja wina i że potrzebuje czasu na przemyślenie z kim chce być czy chce być sam. Czy mam szykować się na rozstanie? Na początku naszej znajomości powiedziałam mu, że kilka razie zostałam zraniona przez faceta, zapewniał mnie, że on mnie nie skrzywdzi…
Nie było między nami żadnych nieporozumień. Dogadywaliśmy się. Codziennie powtarzał, że mnie kocha i tak też się czułam w końcu… Uwierzyłam mu i też go pokochałam, nawet moja córka go lubi. Czy mam szykować się na rozstanie? Czy po prostu dać mu czas… Dodam, że był w kilku związkach i Panie go zdradzały. Nie mogę normalnie funkcjonować. Nie mogę jeść, płacze, tęsknię. Gdyby nie moja 11 letnia córka, to nie wiem co by to było. Proszę o radę co robić, bo bardzo go kocham i chcę żeby był że mną.. Pozdrawiam, Judyta*

Taki list przyszedł do redakcji. Ja podobnych historii słyszę w gabinecie całe mnóstwo. Jakich? Ano takich, że partner przedstawia się nam tak jak się przedstawia (mówiąc wprost, że nie rokuje) ale my nie bardzo chcemy to widzieć. I takich, że chcemy wszystko szybko.
To od początku.
Pani Judyta poznaje w listopadzie Pana. Rozumiem, że po mniej więcej miesiącu Pan zaczyna pomieszkiwać u Pani. Z listu wynika, że Pani ma 11 letnią córkę. I tu jest ten wątek, że chcemy szybko. Co my możemy o sobie wiedzieć po miesiącu randkowania? Moim zdaniem niewiele. Ja wiem, że są takie historie, że po kilku godzinach spędzonych razem czujemy się jakbyśmy znali się wieki. Albo, że bliskość jaka wytwarza się po przegadanej nocy jest niezwykła. I że czasami mamy poczucie, że dwa dni ze sobą wystarczą, żeby wiedzieć, że to ten/ta. Wiem, byłam i tam 😉 Kiedy za tym pójdziemy mogą okazać się trzy rzeczy. Pierwsza, że to prawda. Druga, że to kompletna nieprawda. I trzecia, że to prawda po części. Żeby to sprawdzić trzeba dać sobie czas. Decyzja o zamieszkaniu ze sobą tak szybko, szczególnie gdy ma się dziecko pachnie mi trochę desperacją. Przepraszam, jeśli to mocno wprost. I oczywiście, mogę się mylić. Tak to jednak widzę. Decyzja o wspólnym zamieszkaniu (czy nawet pomieszkiwaniu) jest decyzją poważną. Wpuszczamy do swojego domu kogoś kto na tym etapie jest właściwie jeszcze obcy. Nie wiem też jak to zostało przeprowadzone. Czy córka Pani Judyty mogła go wcześniej poznać? Czytam, że go polubiła. To świetnie. Tym bardziej byłabym ostrożna. Nie ma oczywiście wzoru na to jak mamy takie historie przeprowadzać, żeby było dobrze. Ale jest kilka wskazówek, które w moim poczuciu naprawdę się sprawdzają. Jedną z nich jest właśnie: nie spieszyć się. Dać sobie czas. Nie przeciągać w nieskończoność, nie bać się nadmiernie ale poznawać się, oswajać. Intymność, bliskość i zaangażowanie rodzą się w czasie.
Idźmy dalej. Pani Judyta i Pan pomieszkują razem. Pan nie przynosi swoich rzeczy od mamy. Cóż, na tym etapie w ogóle mnie to nie dziwi. Chyba, że Pan deklaruje nie wiadomo co. Brak gotowości do wspólnego zamieszkania po miesiącu znajomości mnie nie niepokoi. Niespójność pomiędzy słowami a zachowaniem już tak. I tę niespójność czuć tu na każdym kroku.
Nie wiem jakiej treści były wiadomości Pana do innych kobiet ale fakt bycia na różnych grupach po tym jak pomieszkuje się z partnerką jest, mówiąc dyplomatycznie, zastanawiający. Również, a może przede wszystkim, reakcja Pana na uwagę Pani Judyty (wychodzi, nie odbiera telefonu) powinna być sygnałem, że jest to mężczyzna albo niegodny zaufania i dodatkowo manipulujący (nie rozmawia o tym nie dlatego, że jest nieuczciwy ale dlatego, że nie chce się kłócić) albo co najmniej na tyle niedojrzały, że nie umie o takich sprawach rozmawiać. Tu stawiam na to pierwsze, choć i tak pierwsze nie wyklucza drugiego. Kiedy już Pan zdecydował się na rozmowę z Panią Judytą poszło w obwinianie. Pani Judyta pisze, że między Panią a Panem nie było nieporozumień, dogadywali się, a Pan powtarzał Pani, że ją kocha. Wnioskuję więc, że Pan przez cały ten czas nie zgłaszał żadnych pretensji, po czym, przyłapany na gorącym uczynku twierdzi, że to wina Pani. Hit. I niestety klasyk. Pani Judyta pisze, że tęskni, płacze, nie może jeść. Jeśli się zaangażowała, jeśli zrodziły się uczucia, plany – to nic dziwnego. Rozstania bolą. Co prawda, Pani Judyta ma jeszcze nadzieję, że to jednak nie to. Że może da mu czas? Tylko, że nawet jeśli okaże się, że Pan się jednak, jak mawiają, namyśli i wróci, to w moim poczuciu ten mężczyzna po prostu nie rokuje. I nie wiem czy to Pani Judyciee pomoże czy wprost przeciwnie. Mam nadzieję, że jednak tak. A może dodatkowo pomoże to jeszcze komuś.
Drogie Panie i Drodzy Panowie (bo nieczytanie niepokojących sygnałów nie dotyczy tylko Pań)! Nie wierzcie samym deklaracjom. Słowa są ważne i miłe. I bez nich trudno się obejść. Ale jeśli za nimi niewiele idzie, zawierzcie czynom. Powiedzieć można wszystko. Jeśli ktoś już na początku znajomości kręci, nie chce wziąć za nic odpowiedzialności, obwinia Was a sobie nic nie ma do zarzucenia, jeśli nie umie rozmawiać tylko wychodzi bez słowa, przepada, karze Was brakiem kontaktu, nie wywiązuje się z obietnic – rokowania na partnera są słabe. Wiem, że chcecie miłości. Wszyscy chcemy. I że z tej ogromnej potrzeby potrafimy się nieźle oszukać. Ale próbujmy przeglądać na oczy. Żeby znaleźć miłość w prawdziwej miłości.

* Użytkowniczka wyraziła zgodę na publikację, imię zostało zmienione

Życie po końcu świata czyli jak poradzić sobie z najboleśniejszą stratą

Często ostatnio jestem pytana o to jakie skutki ma i będzie mieć przedłużająca się pandemia. Mówię o różnych. W końcu dla niektórych osób sytuacja epidemii koronawirusa spełnia wszelkie kryteria doświadczenia traumatycznego: lęk o własne życie i zdrowie, niepewność ekonomiczna, wymuszona izolacja to tylko część z nich. Nie możemy też zapominać o tym, że część z nas straci swoich najbliższych. W sposób ostateczny. Ja już pracuję psychologicznie z kimś kto jest w takiej sytuacji. Mąż mojej pacjentki nie umarł z powodu COVID 19 ale niezwykle trudna sytuacja w służbie zdrowia sprawia, że odchodzą chorzy, którym nie udało się udzielić pomocy dostatecznie szybko czy dostatecznie dobrze. To naprawdę wielka tragedia dla wszystkich. Wydaje mi się więc niezwykle cenne, żeby pochylić się nad tematem straty, żałoby i tego jak sobie radzić w sytuacji osobistego „końca świata”.
Nie ma trudniejszego doświadczenia jakim jest śmierć bliskiej osoby. Moja wspomniana pacjentka ma za sobą doświadczenie własnej, poważnej choroby ale jak sama mówi: „nic nie równa się z tym co przechodzi teraz”. Taka strata jest doświadczeniem wstrząsającym, granicznym. Jest też doświadczeniem bardzo indywidualnym. Jeszcze do niedawna psychologowie starali się opisywać proces żałoby we względnie uporządkowany sposób. Usiłowali oni wyeksponować i scharakteryzować określone fazy, przez które przechodzi żałobnik. Dzisiaj myśli się o żałobie nieco inaczej. Obecnie żałoba postrzegana jest jako proces bardziej osobniczy, choć w pewnych aspektach wspólny dla wszystkich przeżywających stratę. Jako proces, który dla jednych jest bardziej uporządkowany, linearny; dla innych z kolei bardziej chaotyczny, z poczuciem wchodzenia w kolejny, umowny etap, by za chwilę cofnąć się do poprzedniego. Mówię o tym, ponieważ wielu moich pacjentów przeżywających stratę pyta mnie o to czy sposób ich przeżywania żałoby jest w porządku. Zobaczenie tego co się z nami dzieje jako coś naturalnego jest pierwszym krokiem do tego, żeby sobie pomóc. A więc:
Uznaj, że prawie wszystko co się z Tobą dzieje jest „normalne”
Normalne jest, że początkowo możesz czuć coś na kształt stuporu, szoku, niedowierzania. Że to co się stało wydaje Ci się nierealne, niemożliwe. Naturalne jest, że przeżywasz ból, cierpienie, rozpacz, żal, tęsknotę, pustkę, lęk, zamęt, odrętwienie. Że Twoje myśli nieustannie krążą wokół zmarłego. Że nie możesz spać, jeść, a każda czynność wymaga niewiarygodnego wysiłku. Również naturalne jest, że przeżywasz poczucie winy, złość, a nawet ulgę. Możesz przeżywać te emocje po kolei lub wszystkie jednocześnie. Możesz mieć poczucie, że jakiś stan masz już za sobą, by za chwilę powrócił do Ciebie z podwójną siłą. Możesz mieć myśli, że nie chce Ci się żyć. Może być tak, że fantazjujesz o dołączeniu do osoby ukochanej. To co powinno Cię zaniepokoić to stan, kiedy myśli zaczynają przeradzać się w tendencję do zrealizowania. Kiedy to jak przeżywasz żałobę zagraża Twojemu życiu i w znacznym stopniu Twojemu zdrowiu. Byłabym jeszcze spokojna, gdy mówimy o kilku tygodniach niedojadania ale miesiące z butelką alkoholu to zdecydowanie powód do skorzystania z pomocy z zewnątrz.
Bądź wobec Siebie łagodny, cierpliwy i wyrozumiały
To chyba najważniejsze co możesz Sobie podarować. Żałoba to proces. To co czujesz nie minie z dnia na dzień. Ani z tygodnia na tydzień. Ile to potrwa – nie wiadomo. Może kilka miesięcy, może kilka lat. To wszystko zależy od jakości relacji, sytuacji śmierci, Twoich cech osobniczych i kontekstu procesu żałoby. Może być też tak, że wszystko nie minie zupełnie nigdy. Ale tak intensywnie jak jest teraz nie będzie na pewno. Będziesz czuć się inaczej, bo żaden stan nie trwa wiecznie. Ale teraz pozwól Sobie przeżyć wszystko co jest do przeżycia. Tylko w ten sposób żałoba w końcu ma szansę się kiedyś domknąć. Nie poganiaj się. Pozwól też Sobie nie poganiać się innym.
Badaj czego potrzebujesz
Niektórzy potrzebują przeżywać żałobę w samotności. Inni wśród ludzi. Niektórzy potrzebują dużo mówić. Mogą opowiadać o zmarłym dzień i noc. Inni ponad wszystko pragną ciszy. Niektórzy potrzebują pogadać o niczym. To odwraca ich uwagę od tego co bolesne. Dla innych „paplanie” bez sensu jest nie do zniesienia. Niektórzy spędzają długie godziny nad zdjęciami, filmami ze zmarłym. Wspominają. Inni nie są w stanie tego robić. Szukaj czego Ci trzeba i podążaj za tym. Postaraj się też dawać jasne komunikaty bliskim. Oni też są w trudnej sytuacji. Zapewne chcą Ci pomóc ale, domyślam się, nie wiedzą jak. Nie wiedzą czy lepiej będzie wyciągnąć Cię na spacer czy zostawić w spokoju. Nie każ im się domyślać. Zrób to dla Siebie. Po co Ci nietrafiona pomoc i dodatkowe emocje rozczarowania, zawodu, złości czy poczucia winy?
Wyrażaj co czujesz
Niezależnie od tego czy jesteś tym, który ma potrzebę mówienia czy wręcz przeciwnie – na tyle ile to możliwe wypuść emocje na zewnątrz. Tak jak potrafisz. Może nie chcesz mówić o nich bliskim ale zdecydujesz się powiedzieć o tym co się dzieje osobie obcej (psycholog, grupa wsparcia)? Jeśli nie chcesz mówić – napisz, namaluj, wytańcz. Wypłacz. Pozwól im wydostać się z zamkniętego obiegu. W ten sposób szybciej miną.
Z czasem szukaj balansu i delikatnie wracaj do życia
Na początku trwania żałoby „dozwolone” i „normalne” jest prawie wszystko. Oczywiście trudno dokładnie określić co to znaczy „na początku”. Ale z czasem trwania żałoby dobrze jest zacząć powoli schodzić ze skrajności. Bądź i trochę sam, i trochę z ludźmi. I trochę działaj i pozwól sobie na niedziałanie. Wróć do pracy ale się w niej nie zatracaj. Zacznij powoli pozbywać się rzeczy po zmarłym ale też nie wyrzucaj czy nie oddawaj wszystkiego. Wszelkie skrajności mogą być oznaką utknięcia w żałobie, a to właśnie powrót do życia jest ostatecznym celem procesu żałoby. Coraz aktywniej szukaj tego co może Cię podźwignąć: sprzątnij, zmień coś w mieszkaniu, idź do fryzjera czy na zakupy, zapisz się na kurs, zaadoptuj zwierzaka, zostań wolontariuszem, jedź na wycieczkę. Nie chcę powiedzieć, że lekarstwem na stratę jest kosmetyczka czy remont. I na pewno w pierwszej, umownej, fazie żałoby takie wskazówki byłyby puste i śmieszne. Ale z czasem dobrze, byśmy zdali sobie sprawę, że z tego też składa się życie. A przecież to o nie w końcu chodzi.

Strata bliskiej osoby to rana, która goi się długo. Ale przychodzi czas, kiedy potrzebujemy zobaczyć, że się zabliźniła. Po czym możesz poznać, że jesteś na dobrej drodze? Po tym, że zaczynasz łapać się na tym, że ból nie jest już tak dotkliwy. Że śmierć bliskiej osoby nie stanowi już centrum Twojego wewnętrznego świata. Że zaczynasz zwracać uwagę na inne elementy. Że jesteś coraz bardziej pogodzony. Że zaczynasz robić nieśmiałe plany. Że jest coraz więcej momentów, gdy się śmiejesz. Że odzyskujesz zainteresowanie życiem. Że robi Ci się miejsce na coś. Że czujesz, iż odnajdujesz w swoim sercu nowe miejsce dla osoby zmarłej. Że powraca radość. Sens. I że zaczynasz widzieć, że istnieje życie po końcu świata. Nie to samo. Nie takie samo. Ale jednak.

Emocje w czasach zarazy

To co się aktualnie dzieje dla wielu z nas jest sytuacją spełniającą wszelkie kryteria stanu prowadzącego do głębokich zmian w funkcjonowaniu człowieka. W skrócie – stan panującej epidemii może być dla niektórych osób po prostu traumą. Zagrożenie zdrowia i życia, niepewność ekonomiczna, poczucie utraty kontroli nad swoim życiem, wymuszona izolacja – to czynniki sprzyjające pojawianiu się w nas różnych trudnych emocji oraz wynikających z nich określonych reakcji. Moi pacjenci mówią przede wszystkim o wzmożonym niepokoju, napięciu i drażliwości. Niektórzy doświadczają spadku energii, inni przeciwnie, są nadaktywni, nie wiedzą jak oddać nadmiar energii, który mają. Niektórzy więcej piją, więcej palą, więcej jedzą, więcej krzyczą. Nasze ciała też często mają się gorzej. Pacjenci, którzy są samotni odczuwają ten stan jako szczególnie deprymujący. Ci, którzy spędzają kwarantannę z rodziną już zaczynają mówić o kryzysach. Oczywiście, nie dla wszystkich sytuacja pandemii jest tak trudna. Ci, dla których niewiele się zmieniło, którzy są bardziej introwertywni, mają poczucie, że nawet coś w tej sytuacji zyskali (np. czas) radzą sobie dobrze. Ale jak wynika z badań, co najmniej połowa respondentów, a przypuszczalnie ta grupa będzie przyrastać, potrzebuje pomocy. Niekoniecznie od razu trzeba wybierać się do fachowca, choć jeśli zasłyszane sposoby nie są dostatecznie skuteczne i to warto rozważyć. Ale najpierw o tym jak sobie pomóc w warunkach domowych.
Moje doświadczenia z trudnymi emocjami są takie, że zbyt często sięgamy do sposobów, które są po prostu nieskuteczne. Niektóre z nich może i przynoszą chwilową ulgę ale w dłuższej perspektywie szkodzą nam i naszym relacjom, kolokwialnie mówiąc – rozwalając nas i je od środka. Co więc z niewygodnymi uczuciami robimy? Zaprzeczamy im i je tłumimy: „ależ skąd, czuję się świetnie”, choć tak naprawdę jest inaczej; oceniamy je: „nie powinnam się tak czuć”, „to głupie reagować w ten sposób”, „to oznacza, że jestem słaba”; nakręcamy spiralę lęku: „wszystko jest nie tak, co teraz będzie, wszystko się zawali”; obwiniamy siebie: „mogłem to przewidzieć”; innych: „to oni karzą mi siedzieć w tym domu”; używamy agresji.
Co możemy robić w zamian? Po pierwsze zdać sobie sprawę z tego, że emocje, które przeżywamy są w tej sytuacji zupełnie naturalne. Sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy jest sytuacją w jakimś sensie esktremalną. Nieporównywalną do końca z niczym innym, co większość z nas przeżyła. Nic dziwnego, że czujemy lęk. W tym o czym mówię zawarty jest już pierwszy sposób na pomoc samemu sobie. Znormalizowanie pojawiających się emocji, paradoksalnie, może przynieść nam sporo ulgi. Emocje warto przyjąć i uszanować. One nie przychodzą od tak. Nie przychodzą, by nam uprzykrzyć życie. Przychodzą po coś i przynoszą ze sobą ważne informacje. Na początek więc pozwólmy je sobie po prostu poczuć. Nie uciekajmy w popłochu. Sprawdźmy w którym miejscu w ciele się pojawiają. Nazwijmy je. Czy to niepokój? Tęsknota? Gdy już je zauważymy i pozwolimy im chwilę być, poczujemy je i rozpoznamy, możemy zadać sobie pytanie czego potrzebujemy. Bo każda z tych emocji właśnie z taką informacją przychodzi. Lęk? Potrzebujemy się uspokoić. Tęsknota? Potrzebujemy kontaktu z bliskimi. Napięcie? Potrzebujemy się rozluźnić. Ktoś mógłby pomyśleć – nic odkrywczego. Mam obserwacje, że jest wprost przeciwnie. Dla wielu osób takie podejście do emocji jest nowe. Zrozumienie emocji działa uspokajająco. W końcu wiemy o co nam chodzi. Teraz tylko możemy poszukać sposobów na to, żeby zabezpieczyć te potrzeby, z których zdaliśmy sobie sprawę. Tęsknimy? Dzwonimy, szukamy różnych dróg kontaktu. Babcia jednej mojej pacjentki już nauczyła się obsługiwać komunikatory z możliwością wizji, do tej pory dla niej niedostępne. Boimy się? Angażujemy się w szukanie tego co może nas ukoić. Tych sposobów jest wiele. Nie, nie ma złotych środków, recept dobrych dla wszystkich. Dorośnijmy, jeśli już nie jesteśmy dziećmi. Nie będzie łatwo, nie będzie szybko. Wypracowanie kluczowych kompetencji w czasach pandemii czyli cierpliwości, elastyczności, adaptacyjności i oparcia w sobie mimo niespokojnych okoliczności to nie lada zadanie. Moim pacjentom pomaga kilka rzeczy. Po pierwsze sprowadzenie swojego życia właściwie do jednego dnia. Kiedy mamy poczucie, że nie ogarniamy, ogarnijmy najbliższe kilka godzin. Wieczorem lub rano zaplanujmy dobę. W ten sposób wiemy do czego wstajemy, nadajemy dniu rytm i sens. Wyznaczajmy sobie krótkoterminowe cele, takie jak choćby sprzątnięcie szuflady czy upieczenie ciasta. Będziemy w ten sposób mieć poczucie odzyskiwania względnej kontroli nad swoim życiem. Szukajmy sposobów na to, by nie wybiegać w przyszłość. Nie straszmy się. Drobne zadania dnia codziennego, zajęcie się czymś mogą w tym pomóc. Szukajmy balansu: pomiędzy działaniem a niedziałaniem; pomiędzy byciem ze sobą a byciem z innymi; pomiędzy powagą a obśmiewaniem wszystkiego; pomiędzy optymizmem a pesymizmem. Tych pomiędzy jest pewnie więcej. Poodróżniajmy też. Pozwolenie sobie na emocje nie jest tym samym co całkowite się im poddanie. Próba zobaczenia czegoś dobrego w tak trudnej sytuacji nie jest zaprzeczaniem, że jest trudno. Odrabianie swoich lekcji rozwojowych (czego ma mnie to nauczyć, o czym to dla mnie jest) nie jest odrealnieniem kiedy trzeba szukać sposobów na zarabianie na życie. Pomaga też zrobienie sobie listy swoich zasobów. Czyli wszystkiego tego co jest naszą siłą i wsparciem: nasze cechy, umiejętności, doświadczenia, sprzyjające okoliczności, inni ludzie.
Wszystko to o czym napisałam może być nie tylko skuteczną pomocą sobie w tak trudnej sytuacji, z jaką mierzymy się teraz ale może też stanowić profilaktykę w tym, aby niewygodny acz naturalny stan w jakim jesteśmy nie przerodził się w coś gorszego. Jeśli jednak wymienione przez mnie sposoby nie odniosą pożądanego rezultatu warto skorzystać z pomocy fachowca, który pomoże poszerzyć i pogłębić zakres naszych możliwości w radzeniu sobie.

Co oglądać podczas kwarantanny? Porady dla singli i par

Kto z nas jeszcze chwilę temu pomyślałby, że zostaniemy wysłani na przymusowe domowe wakacje? Dla niektórych owe „wakacje”nie mają nic wspólnego z błogim odpoczynkiem, ponieważ sytuacja jest dla nich naprawdę trudna i poważna. Ale dla części z nas to przede wszystkim czas na przeczekanie. Pojawia się pytanie: Co robić? Czym się zająć? No jak to czym? Na przykład nadrabianiem filmowych i serialowych zaległości. Oto moje propozycje.

Filmy i seriale dla par:

Ku inspiracji i pogłębieniu relacji, także seksualnej

Sztuka kochania (2017, reżyseria Maria Sadowska)

Film opowiada historię życia Michaliny Wisłockiej – lekarki ginekolożki, seksuolożki, autorki słynnej książki o seksie i seksualności pt. „Sztuka kochania” właśnie. Książka okazała się ogólnopolskim bestsellerem. Film dotyka zarówno niezwykle ciekawego i kontrowersyjnego życia głównej bohaterki, jak i jej doświadczeń z pracy z pacjentkami. Film ogląda się świetnie. Jest lekki, zabawny, wzruszający, cudownie naturalny i ważny. Tak jak postać Pani Michaliny. Z ciekawostek powiem Wam, że mieszkam w Łodzi na ulicy, na której mieszkała Wisłocka przez pierwsze lata życia. Dosłownie numer obok. A przy moim dawnym mieszkaniu jest skwer jej imienia. Pasuje mi takie towarzystwo 🙂

Dodatkowo: 9 i pół tygodnia ( 1986, reżyseria Adrian Lyne)
Don Juan DeMarco (1994, reżyseria Jeremy Leven)
Kinsey (2004, reżyseria Bill Condon)
Masters of sex (serial 2013-2016, reżyseria Michelle Ashford)
Wszystko co chcielibyście wiedzieć o seksie ale baliście się zapytać (1972, reżyseria Woody Allen)

Jeśli macie kryzys, i optymistycznie, i zupełnie nie

Dwoje do poprawki (2012, reżyseria David Frankel)

Film opowiada o dojrzałym małżeństwie z wieloletnim stażem. Między małżonkami już od dawna nie ma tej bliskości i czułości. By odbudować więź i podsycić atmosferę uczuć w swoim związku para jedzie do słynnego specjalisty od relacji partnerskich. Wyprawa ma małżonkom pomóc zostać razem. To ciepła, pełna humoru komedia obyczajowa z przesłaniem. W czasach, kiedy o związki nie walczy się, bo łatwiej i wygodniej jest się po prostu poddać, bohaterowie próbują nas przekonać, że miłość jest warta starania. Młodszym widzom zwraca uwagę, by uczuć nie brali za pewnik i by nigdy nie rozleniwili się w byciu razem. Starszym z kolei daje nadzieję, że małżeństwo może się odmienić, jeśli tylko się o to wystarczająco postaramy.

Dodatkowo: 5×2 (2005, reżyseria Francois Ozon)
Blue Valentine (2010, reżyseria Derek Cianfrance)
Droga do szczęścia (2008, reżyseria Sam Mendes)
Historia małżeńska (2019, reżyseria Noah Baumbach)

Ku przestrodze

Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie (2016, reżyseria Paolo Genovese)

Film opowiada o spotkaniu przy kolacji siódemki przyjaciół. Zapowiada się niewinnie, idyllicznie. Aż do momentu, kiedy ktoś wpada na pomysł, żeby zagrać w grę „prawda czy wyzwanie” w wersji dla dorosłych. Chodzi o to, aby dzielić się na głos treścią każdego smsa czy też prowadzić rozmowy telefoniczne w obecności innych. No i się zaczyna. Tę słodko-gorzką tragikomedię ogląda się wyśmienicie. Ale też z pogłębioną refleksją na temat życia prowadzonego w naszych telefonach. Produkcja okazała się takim hitem, że krótko po premierze prawa do scenariusza sprzedano aż do piętnastu krajów – do dzisiaj wyszło aż jedenaście wersji tej historii. W tym polska „(Nie)Znajomi” w reżyserii Tadeusza Śliwy.

Dodatkowo: Kamper (2016, reżyseria Łukasz Grzegorzek)
Niemoralna propozycja (1993, reżyseria Adrian Lyne)
Take this waltz (2012, reżyseria Sarah Polley)
Wielkie kłamstewka (2017-2019, reżyseria Jean Marc Vallee, Andrea Arnold)

Piękne i tragiczne oblicza miłości

Tamte dni, tamte noce (2007, reżyseria Luca Guadagnino)

Film opowiada o spotkaniu dwóch mężczyzn, którzy w pięknych okolicznościach lata i przyrody zakochują się w sobie. Dla mnie nie ma specjalnie znaczenia, że to akurat panowie. W moim poczuciu to film po prostu o namiętności i miłości. O namiętności, której nie da się powstrzymać i miłości niemożliwej. Przepiękne zdjęcia, fenomenalna muzyka i genialny monolog ojca głównego bohatera – obowiązkowo.

Dodatkowo: Anna Karenina (1997 reżyseria Bernard Rose, 2012, reżyseria Joe Wright)
Cienista dolina (1993, reżyseria Richard Attenborough)
Maudie (2007, reżyseria Aisling Walsh)
Miłość (2012, reżyseria Michael Haneke)

Filmy i seriale dla singli:

O fajnym i wartościowym życiu w pojedynkę

Wszystko za życie (2008, reżyseria Sean Penn)

Film opowiada o młodym chłopaku, który po ukończeniu studiów decyduje się zrezygnować z obiecujących perspektyw zawodowych, dóbr doczesnych i wielkomiejskich przyjemności i wyrusza w podróż życia. Film jest inspirowany prawdziwą historią, a postać głównego bohatera jest postacią autentyczną. Choć zapewne przez wizję reżysera nieco zmienioną. Tak czy inaczej to piękny film o spełnianiu marzeń, tęsknocie za naturą i życiu na swoich zasadach.

Dodatkowo: Amelia (2001, reżyseria Jean Pierre Jeunet)
Dzika droga (2014, reżyseria Jean Pierre Jeunet)
Frances Ha (2013, reżyseria Noah Baumbach)
Happy go Lucky (2008, reżyseria Mike Leigh)

Inne spojrzenie

Ona (2014, reżyseria Spike Jonze)

Film opowiada o miłości samotnego pisarza do swojego systemu operacyjnego, który ma odpowiedzieć na wszystkie potrzeby użytkownika. Akcja filmu dzieje się w niedalekiej przyszłości ale na tyle bliskiej, by wizja przedstawiona w filmie stała się dla nas rzeczywista i przerażająca. I faktycznie jest. Przynajmniej dla mnie. Film opowiada o samotności, głodzie bliskości i potrzebie żywych emocji. A także o tym, że szczęścia nie da się zaprojektować.

Dodatkowo: Lobster (2015, reżyseria Giorgos Lanthimos)
Miłość Larsa (2007, reżyseria Craig Gillespie)

Z przymrużeniem oka o tym, że związek to nie zawsze sielanka

Rozwód (2016-2019, sezon 1, twórca Sharon Horgan)

Serial opowiada o rozwodzącym się małżeństwie. Inicjatorką rozstania jest żona. Mąż jest zaskoczony i początkowo usiłuje namówić żonę do zmiany zdania. Kiedy ta obstaje przy swojej decyzji, on wpada w złość. Twórcy w błyskotliwy i prześmiewczy sposób ukazują wojnę podjazdową rozwodzącej się pary. Mimo czarnego humoru widocznego w słownych przepychankach i komicznych sytuacjach serial ma wydźwięk smutny. To połączenie, w moim przekonaniu, jest właśnie wartością produkcji.

Dodatkowo: Wojna Państwa Rose (1989, reżyseria Danny DeVito)

Dające nadzieję

Lepiej być nie może (1998, reżyseria James L. Brooks)

Film opowiada historię relacji pomiędzy samotnym pisarzem a samotnie wychowującą syna kelnerką, u której stołuje się główny bohater. On jest znerwicowanym, antypatycznym egocentrykiem, który zmienia się pod wpływem kobiety. „Sprawiasz, że chcę być lepszym człowiekiem” mówi. Pozornie brzmi jak banał ale filmowi, dzięki pierwszoplanowym postaciom, zabawnym dialogom, szybkiemu rozwojowi wydarzeń i szczypcie dramatyzmu udaje się od banału uciec.

Dodatkowo: Lepiej późno, niż później (2003, reżyseria Nancy Meyers)

Oczywiście, moja propozycja podziału na filmy dla par i dla singli jest propozycją umowną. Oglądajcie jak chcecie i z kim chcecie. Może być tez tak, że zobaczycie filmy zupełnie inaczej, niż ja i włożycie je do swoich zupełnie odmiennych kategorii. I bardzo dobrze. Po to jest kino. Żeby każdy przeżywał je po swojemu. Udanej filmowej lektury!

Caspering – chwilowy trend czy coś więcej?

Czy pamiętacie bajkę o przyjaznym duszku Kacperku? W dzieciństwie była jedną z moich ulubionych. O duszku powstał też film w reżyserii Brada Silberinga z Christiną Ricci i Billem Pullmanem. Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że od nazwy tego dobrotliwego bohatera pochodzi bardzo niefajny, przepraszam za wyrażenie, trend w spotykaniu się. Wyobraźmy sobie taką sytuację. Umawiacie się z kimś na randkę, jest miło, a może nawet bardzo. Być może tych sympatycznych randek jest więcej. Aż tu nagle pan lub pani znika. Z mojego gabinetowego doświadczenia wynika, że to jednak częściej pan ale jest to wniosek praktyczny, nie naukowy. Może być więc mylny. Gdyby pan przepadł zupełnie, mówilibyśmy o ghostingu. Ale tu zachodzi sytuacja, że pan za jakiś czas się odzywa. I tu mogą być różne warianty. Czasem się odzywa i srogo tłumaczy. Że praca, że chory, że mieszkanie zalało. Są też duszki, które nie mówią nic. Po prostu znów są. Przez jakiś czas. A potem cisza. Nie dzwonią, nie piszą, nie odbierają telefonów, nie odpowiadają na wiadomości. Zapadają się jak kamień w wodę. Najczęściej. Rzadziej informują, że teraz nie mogą i odezwą się później. Co zresztą w wariancie casperingowym, nie ghostingowym następuje. Tylko to PÓŹNIEJ potrafi być DUŻO później. Jak to oddziałuje na „ofiarę” casperingu? Niestety rzadko nie oddziałuje w ogóle. Pewnie byłoby najzdrowiej uznać, że po pierwsze to nie nasza wina, a po drugie to oczywiste, że z tym panem to my nie. Częściej jednak jest tak, że zaczynamy się zastanawiać. O co chodzi? Dlaczego on się tak zachowuje? Czy zrobiłyśmy coś nie tak? Staramy się zrozumieć. Odnosimy to co się dzieje do siebie. A jeśli, nie daj Boże, to jest kolejna relacja, która tak wygląda – pozamiatane. Na pewno chodzi o nas. Nie twierdzę, że nie warto poczynić jakiejś refleksji na swój temat, gdy mężczyzna (już przyjmijmy na potrzeby artykułu, że to on, nie ona) przepada ale mam poczucie, że uporczywe analizowanie tej sytuacji lub, co gorsza, obwinianie się jest jakimś masochizmem i okrucieństwem wobec siebie. A bywa, że wodą na młyn znikającego pana. Ale o tym za chwilę. Rzeczywiście w moim gabinecie jest coraz więcej osób doświadczonych zjawiskiem casperingu. Znacznie częściej ofiar, ale i same duszki Kacperki bywa, że się pojawiają. Szczególnie pamiętam dwie pacjentki. Być może to właśnie je zapamiętałam, bo ich relacje ze znikającymi „partnerami” trwały naprawdę długo. To, że kobieta daje drugą lub nawet trzecią szansę znikaczowi może wydawać się jeszcze bardziej zrozumiałe. Ale kiedy to trwa lata, jest w tym coś szczególnego. Duch Kacperek Justyny potrafił znikać na kilka tygodni. Nawet dla casperingu to sporo. Był z tych tłumaczących się, więc gdy wracał za każdym razem miał szereg wyjaśnień dlaczego przepadł. Zawsze mnie to zaskakiwało, że Justyna te słabe opowieści „łyka”. Będąc jej terapeutką wiem dlaczego. Była bardzo spragniona miłości i bliskości i potrafiła wziąć niemalże cokolwiek, co tę bliskość choć trochę przypominało. Nawet jeśli sprowadzało się to do słów, nie mających w żaden sposób pokrycia w rzeczywistości. Zanim udało się to Justynie ostatecznie zakończyć minęło 1,5 roku. Marty relacja trwała w sumie 6 lat. Najdłuższy czas przepadnięcia pana trwał 2 lata. Z reguły nie było go do kilku miesięcy. To naprawdę dość ekstremalne przykłady. Kacperki zwykle znikają na krócej. Ten od Marty wracał jak gdyby nigdy nic. Niczego nie wyjaśniał. Marta przez pewien czas o nic nie pytała. Po prostu cieszyła się, że on jest. Potem zaczęła zadawać pytania. Pan odwracał kota ogonem. Manipulował: „Po co do tego wracać?”, „Nie cieszysz się, że jestem?”, „Widać, nie mogę o tobie zapomnieć”, „Po prostu żadna kobieta nie dorasta ci do pięt” i tak dalej.
Dlaczego są osoby, które przepadają, by potem znów wrócić i mącić czy dawać złudną nadzieję?

Kim są duchy Kacperki?

Mam kilka hipotez.
Jedną grupą duszków to duszki, które tak naprawdę nie chcą być w tej relacji ale nie mają w sobie odwagi, by ostatecznie ją zakończyć. Nie chcą być tymi złymi, którzy mówią„nie”. Mają poczucie winy i tak zwodzą. Nie muszę nadmieniać, że to tylko przysparza niepotrzebnego cierpienia, a nie je ogranicza.
Druga grupa to duszki, które same nie wiedzą czego chcą. Czy chcą być z ta kobietą czy nie? Czasem im się wydaje, że tak, czasem, że jednak nie. Sprawdzają czy tęsknią, wahają się, a ich wracanie i odchodzenie jest odzwierciedleniem ich wątpliwości.
Trzecia grupa to duszki, które obawiają się bliskości i zaangażowania. Z jednej strony ich pragną, z drugiej się ich boją. Gdy są w odległości – zaczyna im tej bliskości brakować. Gdy się zbliżają – ogarnia ich strach. Stąd ten taniec.
Czwarta grupa to duszki borderowe. Mówiąc bardziej fachowo to osoby spełniające część lub spektrum kryteriów osobowości z zaburzeniami typu borderline. Osią tego zaburzenia jest nieumiejętność stworzenia bezpiecznej odległości z partnerem, stąd wycofywanie i wracanie. Relacje osób o tym zaburzeniu są niestabilne i intensywne, a ich uczucia zmienne. To również może przejawiać się w ciągłym bliżej – dalej. Takie osoby często doświadczają w związkach nudy i potrzebują zrobić coś, aby nudzić się mniej, na przykład odejść i wrócić. Bo wtedy są emocje.
Piąta grupa to grupa duszków, którzy szukają partnerki najbardziej odpowiedniej i mają w odwodzie kilka potencjalnych. Kiedy są, sprawdzają akurat Ciebie. Testują jak się przy Tobie mają i co dana oferta ma im do zaproponowania. Jak znikają, oznacza, że sprawdzają aktualnie gdzie indziej.
Szósta grupa to duszki, które wiedzą, że nie chcą być w danej relacji ale lubią podtrzymać emocjonalną atmosferę pomiędzy Wami. Taki Kacperek nie chce się ostatecznie zaangażować, ale jak miło, gdy widzi w Twoich oczach zainteresowanie. Jak fajnie, gdy może się trochę ogrzać w cieple Twojego „chcę”. I to seksualne napięcie, no naprawdę.. To takie takie duszki narcyzki.
Siódma grupa to duszki bardziej psychopatyczne. Bardzo niebezpieczne. Takie duszki nie zamierzają się angażować, ale Ty masz o nich myśleć. Masz ich pragnąć, tęsknić do nich. Masz być ich. I masz czuć się podle, gdy znikają.
A ósma grupa to duszki mające coś do ukrycia. Żona, szemrane interesy, łącznie z pobytem w więzieniu (autentyk).
Co ja bym Wam chciała na koniec powiedzieć?

Tym, którzy casperingu doświadczają:

1. Umów się ze sobą wyraźnie na to gdzie leży Twoja granica akceptacji pewnych zachowań
2. Gdy masz wątpliwości – porozmawiaj z kimś o tym, ktoś niezaangażowany emocjonalnie może być twoim głosem rozsądku
3. Słuchaj swojej intuicji i swojego ciała
4. Obserwuj bardziej działania, mniej słowa
5. Nie obwiniaj się

Duchom Kacperkom:

1. Zdiagnozuj w której grupie jesteś. A może dodałbyś swoją? Pamiętaj, że świadomość to połowa sukcesu
2. Weź odpowiedzialność za zmianę
3. Pomyśl o psychoterapii
4. Pracuj nad empatią
5. Przeproś swoje ofiary

Niedoskonali – wystarczający*

Zbliża się 1 stycznia. Wiecie co to oznacza? Oznacza to, że już dzisiaj, teraz zaczynamy robić listę postanowień noworocznych. Najczęściej chcemy: oczywiście schudnąć, a więc przejść na dietę, zacząć uprawiać jakiś sport, jeśli nie potrzebujemy chudnąć to chociaż zadbać o kondycję, zrobić tyłek, z innych rzeczy to zapisać się na angielski/hiszpański/norweski whatever, oszczędzać, podróżować, dbać o porządek.. itd. Podobno po 6 tygodniach czy najdalej 3 miesiącach nic z realizacji postanowień nie wynika. I taką mam myśl, że ten symboliczny 1.01 napędza tylko to co czujemy przez okrągły rok. Że jesteśmy nie tacy. Brzydcy, grubi, chudzi, biedni, niedouczeni, leniwi, nieogarnięci, co tam kto chce. W każdym razie bardzo niedoskonali. A przecież „możemy wszystko”. W końcu „sky is the limit” lub też „sky is NOT the limit”. Jeśli tylko zechcemy możemy być „najlepszą wersją siebie”. Gdybyśmy tylko nieco bardziej się zorganizowali, moglibyśmy być perfekcyjną panią domu, sexy mamą , fit żoną, fit mężem, fit szefem. Jeśli nie jesteśmy, to coś z nami jest nie tak. Musimy się bardziej postarać. No i staramy się. Oczywiście, kto się nie stara to się nie stara. Są tacy, którzy z samego faktu, że są oczekują oklasków. Ale ja nie o nich. Mój apel dotyczy tych kobiet (szczególnie) i tych mężczyzn, którzy żyły sobie wyprują, żeby dosięgnąć ideału. A jeśli czują, że im do niego daleko przeżywają ogromne rozczarowanie sobą, wstyd i poczucie winy. W moim gabinecie są dziesiątki kobiet i mężczyzn, którym wydaje się, że mogą być kochane i kochani dopiero po spełnieniu określonych warunków. Że dopiero jak…(schudnę, zrobię doktorat, cokolwiek) będę mieć prawo do miłości (w tym własnej) i przynależności. Że dopiero jak… zacznę tak naprawdę żyć. Dopiero jak.. będę z siebie zadowolona/y i szczęśliwa/y. Dopiero wtedy siebie docenię.
A gdybyśmy tak, w tym roku, przewrotnie, zamiast znów coś sobie narzucać lub wyśrubowywać kolejne wymagania, nieco sobie odpuścili? I zastąpili perfekcjonizm autentycznością? Gdybyśmy, jak mówi psycholożka Magdalena Kluszczyk „przestali przejmować się tym kim powinniśmy być i zaakceptowali kim naprawdę jesteśmy?” Powiem Wam co wynika z tego wiecznego dążenia do ideału. Pamiętam jak mój promotor na seminarium magisterskim przytaczał takie oto badania (odtwarzam z pamięci i przepraszam, nie pamiętam autora): badaniu poddano dwie grupy osób, uzależnionych od alkoholu i nieuzależnionych. Obydwu podano alkohol (czy etyczne jest podawanie alkoholu alkoholikom to już inna rzecz ;)). W obu grupach badano dwa wskaźniki: ja realne (jak siebie widzę) i ja idealne (jaki chciałbym być). Wskaźniki te badano przed spożyciem alkoholu i po. Co się okazało? W grupie osób nieuzależnionych ja realne było zbliżone do ja idealnego zarówno przed spożyciem alkoholu, jak i po. W grupie osób uzależnionych przed spożyciem alkoholu ja realne było znacznie oddalone od ja idealnego. Po spożyciu zbliżyły się do siebie. Wniosek? Pewnie jest kilka. I taki, że niebezpieczne jest, gdy alkohol coś ważnego nam załatwia, bo wtedy łatwo o uzależnienie. Ja wysuwam z tego jeszcze taką hipotezę: gdybyśmy zrezygnowali z tej ciągłej walki o to, by siebie notorycznie zmieniać być może czulibyśmy się lepiej i nie musielibyśmy niwelować trudnych emocji np. alkoholem (choć to może być cokolwiek) czy szukać na zewnątrz sposobów na wejście na chwilę w buty siebie idealnego. Bowiem jak mówi Brene Brown (profesorka psychologii na Uniwersytecie w Huston, badaczka wrażliwości, wstydu, empatii, odwagi, autorka książek o tej tematyce m.in. „Dary niedoskonałości”): „podstawą dobrostanu człowieka jest wewnętrzne przekonanie o tym, że jesteśmy wystarczająco dobrzy i warci miłości”. Dodaje też, że „perfekcja i kuloodporność mogą nas nęcić, lecz nie leżą w zasięgu ludzkiego doświadczenia”.
Jestem ciekawa, co by było, gdybyś uznał/a, że jesteś wystarczający/a? Że to kim jesteś, jaki/a jesteś, jak wyglądasz, jak się poruszasz, co wiesz, jak żyjesz wystarczy? Ciekawe co to za uczucie móc uznać siebie za wystarczającą, wystarczającego? Jak wtedy wyglądałyby Twoje postanowienia noworoczne? Może byłyby inne? A może te same ale postanawiane z inną motywacją? Bo przecież nie chodzi mi o to, żeby się nie rozwijać. Może mogłyby być po prostu nie z braku czy kompleksu ale z miłości do siebie oraz zaciekawienia światem i nami samymi. Możemy przecież lubić być w ciągłym procesie. Możemy być nieustającą podróżą bez końcowego celu czy miejsca przeznaczenia. Wtedy rozwój może być lekki, radosny, swobodny, kreatywny.
Kiedy uznamy, że jesteśmy wystarczający nie musimy przed sobą uciekać, ani niczego przed sobą ukrywać. Nie musimy się katować, realizować nierealistyczne wymagania, walczyć czy się porównywać. Uznać siebie za niedoskonałą (niedoskonałego) – wystarczającą (wystarczającego) to zaprzestać wmawiania sobie, że jestem gorsza od tego jaka/i jestem naprawdę bez wmawiania sobie, że jestem lepsza/y od tego jaka/i jestem naprawdę.
Miłości do wszystkiego co niedoskonałe hołduje japońska filozofia wabi-sabi. Początkowo było to dla mnie zaskoczenie. Japonia bowiem kojarzy mi się, właśnie, z dążeniem do ideału. Samokontrola i samodoskonalenie jako ważny element Bushido (zbiór zasad etycznych japońskich samurajów), wielogodzinne rytuały parzenia herbaty, jakość japońskich produktów etc, ale tylko chwilę zajęło mi zrozumienie, że kiedy pojawia się jakiś trend, to dla przeciwwagi pojawia się też trend przeciwstawny. Tak rozumiem obecność wabi-sabi w kulturze Japonii, choć oczywiście, mogę się mylić. W każdym razie, niezależnie od tego dlaczego akurat tu, to istnienie filozofii, która widzi piękno w niedoskonałości jest faktem. Wyznawcy wabi-sabi kochają wszystko co naturalne, nieidealne, podniszczone, z przeszłością. Jednym słowem prawdziwe. Filozofia wabi-sabi wywodzi się z Chin (ważny element buddyzmu Zen), ale jej największy rozwój odbył się właśnie w Japonii. Japońscy myśliciele i członkowie rodziny królewskiej w akceptowaniu słabości i ułomności widzieli drogę do oświecenia. Sednem filozofii jest poczucie wdzięczności i zadowolenia z tego co masz. „Jesteś w porządku taki/a jaki/a jesteś a to co posiadasz jest wystarczające” – mówi japoński system mądrości. „Nie musisz dążyć do zmiany swojego stanu posiadania, poprawy wyglądu, sprawności fizycznej czy intelektualnej”. Nie musisz.

I na koniec:

„Jeden mówi „mam za krótkie nogi”
Drugi mówi „mam za duży nos”
Jeden ma na głowie same loki
Płacze ciągle, że chce prosty włos

Taka jaka jesteś, jesteś fajna,nie musisz być idealna
Moje lustro chyba mnie nie lubi
Płaczę ciągle, mam już tego dość

Jeden mówi „mam za duże uszy”
Drugi mówi „mam za gruby brzuch”
Jeden znowu jest jak patyk chudy
Nic nie tyje chociaż je za dwóch

Jeden mówi, że za mało mówi
Drugi za to gada wciąż

Moje lustro chyba mnie nie lubi
Płacze ciągle, mam już tego dość

Taki jaki jesteś, jesteś fajny, nie musisz być idealny
Taka jaka jesteś, jesteś fajna,nie musisz być idealna

No właśnie
To nie jest śmieszne !”

Arka Noego

*Tytuł odnosi się do cyklu działań na rzecz autentyczności i odwagi, życia całym sercem autorstwa psycholożki Magdaleny Kluszczyk

Matka swojej matki i ojciec swojego ojca – gdy dziecko staje się rodzicem

Miałam 11 lat, gdy obejrzałam ten film po raz pierwszy. Nie mogłam oderwać oczu. Od tego czasu widziałam go jeszcze kilka razy. Za każdym razem jestem ogromnie poruszona historią bohaterów, a najbardziej tytułowego czyli Gilberta Grape’a. Nie wiem czy mieliście okazję? Film jest opowieścią o młodym człowieku, Gilbercie, poszukującym swego miejsca w życiu. Gilbert żyje w przygnębiającym miasteczku, pod jednym dachem z monstrualnie otyłą matką, niepełnosprawnym intelektualnie młodszym bratem i dość nieznośną nastoletnią siostrą. Ojciec, przed laty wymiksował się z trudnej sytuacji popełniając samobójstwo. Zdruzgotana i niewydolna matka od dawna nie opuściła domu, a Gilbert stopniowo przejął obowiązki głowy rodziny. Pracuje w sklepie biorąc nadgodziny, żeby nakarmić matkę, dzień i noc opiekuje się bratem. Na szczęście w jego życiu pojawia się przypadkowa turystka Becky, dzięki której życie Gilberta zacznie się zmieniać. Za każdym razem oglądałam ten film jak zahipnotyzowana. Nie tylko ze względu na Johnnego Deppa, któremu trudno odmówić czegokolwiek czy też naprawdę niezwykłą kreację Leonardo di Caprio, czy w końcu charyzmatyczną Juliette Lewis. Moje poruszenie jest związane z historią, jakich, niestety wiele, historią dramatu jaki odbywa się w rodzinach, kiedy dziecko staje się rodzicem.

Kiedy dziecko zaczyna być odpowiedzialne za dobrostan rodziny, za emocjonalny i fizyczny komfort rodzica, kiedy poświęca swoje własne potrzeby (bezpieczeństwa, troski, uwagi, opieki, rozwoju) po to, by dostosować się do potrzeb opiekuna mówimy o parentyfikacji czyli odwróceniu ról w rodzinie. Nie ma nic złego w tym, kiedy dziecko wchodzi w rolę troskliwego pomocnika na chwilę. Wyobraźmy sobie, że mama akurat jest przeziębiona i przez jeden wieczór prosi o to, by podać jej herbatę lub przykryć kocem. To jest w porządku. Ale jeśli rodzic przez długie tygodnie, miesiące czy lata oczekuje od dziecka, że będzie ono robić coś, co jest ponad jego siły – mówimy już o przemocy. Co jest ponad siły dziecka? Na przykład wchodzenie w rolę opiekuna rodzica, opiekuna do dziecka, zastępczego partnera, gosposi, asystenta, powiernika, terapeuty, mediatora, sędziego. Kiedy rodzice są chorzy (somatycznie, psychicznie), uzależnieni, ubodzy, kiedy skupieni są na swoich problemach (zdrowotnych, małżeńskich, innych) lub pracy, kiedy są nieobecni, bo zaangażowani w pomoc innym (starzejącym się rodzicom, innym potrzebującym np. różnego rodzaju aktywiści), kiedy są samotni (rozwiedzeni, owdowiali), niestabilni emocjonalnie czy zaburzeni łatwo jest wtłoczyć dziecko w jedną z wymienionych przeze mnie ról. Moja pacjentka Beata miała matkę chorującą na nowotwór. Jako 10 letnia dziewczynka gotowała obiady, podawała leki, robiła zakupy, zastrzyki, chodziła do apteki, a pod koniec życia mamy zmieniała pieluchy. Obok tego opiekowała się dwójką młodszego rodzeństwa. Ojciec pracował, żeby utrzymać rodzinę. Mój pacjent Adam był „małym mężczyzną mamusi” – tak do niego mówiła. Jako mały mężczyzna porzuconej przez ojca matki musiał dotrzymywać jej towarzystwa, również w nocy. Mama zapraszała go do łóżka, bo sama nie mogła usnąć lub śniły jej się koszmary. Prosiła, żeby przytulał się do niej z całych sił i przysięgał, że jej nie opuści i nigdy nie skrzywdzi żadnej kobiety. Monika z kolei była ojca „przyjaciółką”. Tak ja nazywał. W tej roli mieściło się wysłuchiwanie zwierzeń ojca, w tym dotyczących matki Moniki i pocieszanie go. Moja pacjentka miała odnosić się do tego, że jej matka opędza się od ojca i nie chce z nim sypiać. Bywało, że Monika rozmawiała z mamą, próbując przekonać ją do swojego męża. Ewelina natomiast służyła w rodzinie za bufor. Uspokajała, rozładowywała napięcie, odwracała uwagę. „Najczęściej pajacowałam” – mówi. „Rozśmieszałam wszystkich, wygłupiałam się, wszystko obracałam w żart. Czasami robiłam też za kozła ofiarnego. Przyjmowałam ciosy na siebie, żeby nie leciały gdzie indziej. Ja byłam wszystkiemu winna? – niech tak będzie. Ja sobie z tym poradzę, myślałam. No ale oczywiście się myliłam”.
Ewelina faktycznie się myliła, bo konsekwencje parentyfikacji są dla dziecka bardzo bolesne w skutkach. Może się wydawać, że dzieci pełniące w swoich rodzinach funkcje dorosłych są samodzielne, odpowiedzialne i dojrzałe. Tak jest tylko pozornie. Oczywiście, że z jednej strony trudno im odmówić zasobów, które wytworzyły w tak wymagających warunkach. Z drugiej jednak, niemożność zrealizowania swoich potrzeb adekwatnych do wieku sprawia, że takie dzieci utykają emocjonalnie na danym etapie i nie mogą przejść do kolejnego. W życiu dorosłym skutkuje to wyrwą nie do zaspokojenia i jednocześnie uporczywym szukaniem tegoż oraz paradoksalnie, w pewnych obszarach niedojrzałością. Dorośli, którzy jako dzieci pełnili funkcje dorosłych swoje poczucie własnej wartości utożsamiają z wyczuleniem na potrzeby innych. Jeśli uda im się je zaspokoić, czują się wartościowe i godne. W innym wypadku – winne i bezużyteczne. Ich poczucie wartości jest więc bardzo kruche i chwiejne. Ponieważ tacy dorośli przedkładają potrzeby innych ponad swoje, mają kłopot z zadbaniem o siebie. Dlatego też często wchodzą w relacje z klasycznymi biorcami, nierzadko są wykorzystywane. Dorośli będący „dorosłymi” już w dzieciństwie, często mają trudność z zachowaniem właściwych granic. Ich relacje są albo zbyt bliskie, splątane, stopione lub też bliskości właściwie nie ma, bo ta kojarzy się z zagrożeniem, zobowiązaniem, uwikłaniem. Tacy dorośli często są nieodpępowieni od rodziny pochodzenia, co oznacza, że nie przeszli koniecznej separacji, by móc naprawdę żyć swoim życiem. Dorośli będący w rolach dorosłych w dzieciństwie nie potrafią prosić o pomoc i nie kierują troski wobec siebie. Ich zahamowana złość i agresja (kiedy trzeba być „dorosłym” będąc dzieckiem na wyrażoną złość i agresję zwykle nie ma miejsca) sprawia, że takie osoby stają się bezbronne wobec przemocy, zarówno tej zewnętrznej (ze strony partnera, szefa etc), jak i wewnętrznej (zachowania autoagresywne jak używki, zachowania niebezpieczne, głodzenie się, objadanie etc). Z racji stłumionej agresji tacy dorośli wybierają partnerów agresywnych, ponieważ ci reprezentują tę część JA, która jest uśpiona. Będąc z nimi w bliskiej relacji możemy się w ten sposób choć trochę do tej części zbliżyć. Poprzez partnera. Dorośli pełniący dorosłe funkcje, kiedy byli dziećmi są napięci, czujni. Mają tendencję do przeciążania się w związkach i w pracy. Stąd już tylko o krok do wypalenia, depresji czy chorób psychosomatycznych. Ponieważ rodzice parentyfikujący swoje dzieci oczekują od nich tego, czego sami nie otrzymali od swoich rodziców, istnieje znaczne ryzyko, iż dorosłe dzieci kiedyś sparentyfikowane przez swoich opiekunów wejdą w podobny schemat ze swoimi dziećmi. Aby tego uniknąć pamiętajmy, aby pozwolić dziecku być dzieckiem, z jego wszystkimi dziecięcymi potrzebami i emocjami. Przyjaciół szukajmy w przyjaciołach, terapeutów w terapeutach. Kiedy przechodzimy przez trudny okres (rozwód, żałoba, utrata pracy, choroba) postarajmy się o wsparcie u rówieśników i fachowców, dając dziecku przekaz, że jesteśmy dorośli i sobie poradzimy. Wspierajmy swoje dzieci i nie oczekujmy, że one będą nas wspierać jak dorośli. Pamiętajmy, że relacja z dzieckiem nie jest relacją równoległą, lecz skośną. Nie przesadzajmy z pochwałami dotyczącymi dzielności i zaradności dziecka. A jeśli chcemy sprawdzić czy nasze dzieci czują się dziećmi zróbmy im krótki test 3 życzeń. Zapytajmy o ich trzy życzenia. Jeśli będą one dotyczyć tego, żeby mamusia już nie płakała, tatuś nie pił czy żeby znalazł pracę – nie jest dobrze. Jeśli odpowiedzi będą dotyczyć czarodziejskich krain, elfów, wróżek, disneylandów czy Stasia z piaskownicy – możemy sobie pogratulować.

Nie wierz we wszystko co myślisz czyli dlaczego podważanie własnych myśli pomaga w życiu i w relacjach

„Ludzie twierdzą, że nie mogą siebie zmienić, natomiast uparcie próbują zmienić innych”
Albert Ellis

Byłoby dobrze, żebym zaczęła od przykładu. Zilustrowanie określonego mechanizmu poprzez historię z życia zazwyczaj najlepiej się sprawdza. Ale kiedy zaczęłam zastanawiać się, która opowieść z gabinetu oddałaby to czym chcę się z Wami dzisiaj podzielić, okazało się, że praktycznie każda byłaby równie dobra. Dlaczego? Bo zjawisko, o którym mówię naprawdę dotyczy każdego z nas. A o jakim zjawisku mowa? O absolutnej wierze we własne myśli i postrzeganiu świata poprzez swoje przekonania.
To od początku. Każdy z nas nosi w sobie całą masę poglądów na temat tego jak działa świat. Mamy przekonania co do tego jak POWINNY wyglądać relacje, co w życiu TRZEBA, co MUSI nasz partner, czego NIE MOŻNA lub NIE WYPADA. „Miłość musi być związana ze wzajemnym poświęceniem”, „jeśli ktoś nie jest pewny czy kocha to znaczy, że nie kocha”, „związki z dużą różnicą wieku są skazane na porażkę”, „mężczyźni są z natury poligamiczni”, „kobiety działają nielogicznie”, „wierność jest trudna” – moglibyśmy tak wymieniać bez końca. To zrozumiałe, że na podstawie własnych doświadczeń jakoś świat widzimy. Problem tylko w tym, że my dane stanowisko postrzegamy jako coś obiektywnego. Nie myślimy: „ja to tak widzę”. Myślimy: „tak jest”. Wierzymy w to co myślimy i jesteśmy do tych myśli bardzo przywiązani. Potrafimy ich bronić do upadłego i próbujemy pod nie podpiąć świat. Dlatego cierpimy. Moja pacjentka Anita bardzo przeżywa rozstanie z mężem. Nie dziwię się temu, choć jej cierpienie jest bardzo silne i trwa już naprawdę długo. Pytam ją co jest dla niej w tej sytuacji najtrudniejsze. „Wie Pani, ja zawsze postrzegałam rozwód jako porażkę.” – mówi Anita. „A mogłaby Pani dzisiaj to zobaczyć inaczej?” – zapytałam. Mogłybyśmy oczywiście eksplorować co to znaczy porażka i dlaczego tak Anita to widzi ale tym razem to właśnie takie pytanie przyszło mi do głowy. Anita otworzyła szeroko zapłakane oczy. „Nigdy nie myślałam, że mogłabym pomyśleć o tym w inny sposób” „Przecież to tylko myśl.” – powiedziałam.
Wydaje się nam, że nasze myśli odzwierciedlają rzeczywistość. Ale tak naprawdę, jak mówi Wayne Dyer „nie wierzysz w to co widzisz, lecz widzisz to w co uwierzyłeś”. Anita uwierzyła, że rozwód jest porażką, więc uznała, że to obiektywny fakt. Nic dziwnego, że czuła się jak totalny przegryw. Nic dziwnego, że wylewała wiadra złości na swojego byłego męża. W jej poczuciu on POWINIEN był z nią być do końca. Ale, że włożę kij w mrowisko, tak naprawdę dlaczego? Kto tak powiedział? W przypadku Anity nie można było powołać się nawet na przysięgę małżeńską pt. „I przysięgam, że Cię nie opuszczę aż do śmierci”. Anita miała ślub cywilny. Tam przysięga brzmi zgoła inaczej: „I przysięgam, iż uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe”. Mąż Anity mógł powiedzieć, że czynił wszystko. Nie udało się. Gdzie wnieść skargę? Do kogo? Jak powiedział Albert Ellis: „Nie denerwują nas osoby, rzeczy i zdarzenia ale to jak je postrzegamy. To my sami się denerwujemy poprzez nasze nastawienie do nich”.
Za każdym bolesnym uczuciem stoi myśl, w którą uwierzyliśmy. A każda z tych myśli jest wariacją na temat: „to się nie powinno zdarzyć” lub „to powinno być inne”. Co ciekawe, wiele z tych myśli nawet nie są do końca tak naprawdę nasze. Należą do naszych rodziców, znajomych, kultury, w której żyjemy. A nawet jeśli do nas, to często są już zdezaktualizowane. Ale nie przyglądając się im tego nie wiemy. Pierwszym krokiem do zmiany jest więc w ogóle zdać sobie z tego sprawę. Z tego, że świat, który widzimy jest mocno przysłonięty tym co na jego temat myślimy. I z tego, że jesteśmy do tych myśli szaleńczo przywiązani. Kolejnym byłaby próba zrozumienia swoich myśli. Ten, kto rozumie swoje myśli, rozumie swoje emocje i zachowanie. Zgodnie z modelem przetwarzania emocji to wygląda tak: Najpierw coś zdarza się w świecie zewnętrznym. Na przykład mąż Anity informuje ją, że od niej odchodzi. Anita to „spostrzega”. Następnie u Anity pojawia się interpretacja, dialog wewnętrzny. Na przykład „co za porażka”. To uruchamia emocje, a te manifestują się w ciele. Anita może poczuć rozpacz, strach, złość. Rozpacz rozpiera jej klatkę piersiową, strach kurczy żołądek, a niezgoda zaciska pięści. Co ciekawe, gdyby Anita tylko sobie tę sytuację wyobraziła, reakcje emojonalno-cielesne byłyby dokładnie takie same. Nasz mózg nie odróżnia rzeczywistości wyobrażonej od rzeczywistej. Dlatego straszenie się na zapas, zamartwianie czy ruminowanie jest tak szkodliwe. Kiedy już wiemy, że „wszystkiemu” winne są nasze sztywne narracje możemy przejść do kolejnego etapu czyli ich sprawdzania. Tu możemy zadać sobie parę pytań i naprawdę rzetelnie, nie z automatu, sobie na nie odpowiedzieć.
Czy to jest prawda? Czy ta myśl jest oparta na faktach? Jakie mam dowody na to, że mam rację? Jakie są dowody na to, że nie mam?
Czy to jest dobre? Czy ta myśl mi służy? Czy chroni moje życie i zdrowie? Jaki efekt ma mój obecny stan myślenia? Czy ta myśl pomaga mi czuć się tak jak chcę się czuć?
Czy ta myśl pomaga mi unikać lub rozwiązywać niepożądane konflikty?
Czy to jest pożyteczne? Czy ta myśl pomaga mi osiągać moje bliższe i dalsze cele?
Jak alternatywnie mogę spojrzeć na tę sytuację?
Co bym powiedział/a w tej sytuacji przyjacielowi?
Anita odpowiedziała sobie tak: „Czy to jest prawda, że rozwód jest porażką? Ja tak o tym myślę. Ale moja babka, która rozwiodła się z moim dziadkiem, bo pił, uważała, że rozwód jest wybawieniem i wymaga od kobiety siły i odwagi. Z drugiej strony, to ona się z moim dziadkiem rozstała. U mnie jest inaczej. To mąż odszedł. Ale mam też przykład znajomej z pracy, której sytuacja jest podobna. Ona żyje wręcz drugie swoje życie. Marysia powiedziałaby może, że rozwód jest nowym otwarciem. Albo po prostu zmianą. Nie mam dowodów na to, że mam rację, bo ludzie różnie o tym myślą. Moja sąsiadka się wręcz chwali, że ma trzeciego męża. Ona chyba uważa to za dowód jej powodzenia. Albo ciekawego życia. Rzeczywiście myślenie o rozwodzie jako o porażce mnie rujnowało. Myślenie o rozstaniu jakkolwiek inaczej mnie uspokaja. A o spokój mi chodzi najbardziej. To o niego zabiegam. Gdyby moją przyjaciółkę to spotkało to bardzo bym jej współczuła. Bo wiem jaki to ból. Ale faktycznie, nie pomyślałabym, że to jej osobista porażka. I na pewno bym jej tego nie powiedziała. Przecież nie mogłaby poczuć się od tego lepiej. Ale ciekawe jest to, że naprawdę nie myślałabym o tym w ten sposób. Nie wiem dlaczego tak to sobie wkręciłam. Nie umiem chyba jeszcze uznać rozstania za nowe, fantastyczne otwarcie. Ale sama świadomość, że niektórzy tak to mogą spostrzegać jest dla mnie wartościowa. To uspakaja.”.
Kiedy pracuję z moimi pacjentami nad ich przekonaniami bywa, że buntują się na przyjęcie innych interpretacji. „A skąd wiem, że to prawda? Że on nie robi tego złośliwie, tylko nie umie inaczej?” Wtedy mówię, że ja nie wiem jaka jest prawda ale czy mamy pewność, że interpretacja pacjenta jest zgodna z faktami? Nie. A z reguły jak zobaczymy inne możliwości poza tę, wyprodukowaną przez nas, to jakoś robi się trochę luźniej. Tak jak wtedy, kiedy zaprzestaniemy walki, by dostosować świat do własnych wyobrażeń i oczekiwań. Trudne. Ale zachęcam.

Dojrzałość emocjonalna

Wszyscy jesteśmy niedojrzali. Żeby była jasność. Zaczynam od tego, żeby ochronić Siebie i Was przed kolejną konstatacją, że w jakimś obszarze nie jesteśmy idealni i znów mamy coś do zrobienia. Dlatego uporajmy się z tym już teraz. Każdy z nas, w jakimś sensie, jest lub bywa niedojrzały. Dojrzałość jest tak szerokim pojęciem, że trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś zawsze i w każdym aspekcie wykazuje się najwyższą dojrzałością. Są też takie momenty w życiu, które siłą rzeczy trochę nas regresują czyli, w uproszczeniu, sprowadzają do pozycji dziecka. Np. choroba. Dojrzałość to wymiar, na którym każdy z nas może się gdzieś umieścić. Nie jest to też miejsce stałe. Są dni, kiedy uplasujemy się wyżej i takie, kiedy niżej. Mimo, iż bycie w pełni dojrzałym to jakaś baśniowa kraina, to głęboko wierzę w to, że można i warto nad dojrzałością pochylać się każdego dnia. I zmierzać ku. Po to, abyśmy mogli o sobie powiedzieć, że choć miewamy niedojrzałe reakcje, to naszym dominującym stanem umysłu jest jednak dojrzałość. Dlaczego to takie ważne? Niemal codziennie jestem świadkiem tego, jak niedojrzałość przysparza cierpienia sobie i innym. I z kolei, jak dojrzałość pomaga radzić sobie z cierpieniem i po prostu ułatwia życie. Życie, które gdy nie radzimy sobie z emocjami, potrafi być istną męką.

Osoba dojrzała

Potrafi pomieszczać uczucia

Osoba dojrzała potrafi znosić różne stany wewnętrzne bez robienia czegoś z tym, jak tylko coś poczuje. Ktoś kto jest dojrzały potrafi wytrzymać określony stan bez znajdywania natychmiastowych rozwiązań („to co ja mam z tym zrobić?”), bez konieczności manifestowania tego w działaniu (tłuczenie talerzy), wyrzucania poprzez słowa (awantury, mówienie różnych rzeczy bez zastanowienia) czy bez używania silnych mechanizmów obronnych (np. zaprzeczanie, projektowanie na innych, picie alkoholu etc). Osoba dojrzała potrafi ze swoimi emocjami najpierw po prostu być. Potrafi je dopuścić, przeżyć, a potem odczytać sygnał i zadecydować co dalej. Osoba dojrzała świadomie przeżywa swoje stany i nad nimi panuje.

Potrafi neutralizować uczucia

Panowanie nad uczuciami jest możliwe dzięki temu, że oprócz ich wytrzymywania osoba dojrzała potrafi je także neutralizować i regulować. Kiedy moi pacjenci kontaktują się z jakimiś trudnymi uczuciami w sobie, nie od razu (by mogli te uczucia najpierw właśnie poczuć i pomieścić), ale po chwili pytam ich o to jak mogą się w tym sobą zaopiekować. Często nie wiedzą. Jedni muszą coś zrobić natychmiast (patrz punkt wyżej), inni nie potrafią zrobić nic. Osoba dojrzała wie i potrafi wprowadzić takie działania (porozmawianie z kimś, zapisanie w dzienniku, łagodne odwrócenie uwagi, pójście na spacer, wysiłek fizyczny etc), które pozwolą na swobodne opadnięcie emocji. A w konsekwencji na zyskanie poczucia sprawczości w obszarze swoich uczuć.

Potrafi przyjąć odpowiedzialność za swoje życie

Są osoby, które nie czują się sprawcze nie tylko w sferze emocji, ale w ogóle. Wynika to z tego, że nigdy nie biorą odpowiedzialności za to kim są i jak wygląda ich życie. Gdy mają kiepską pracę, powiedzą, że to wina rządzących. Gdy mierzą się z pewnymi słabościami, obwinią za to rodziców i sposób wychowania. Gdy w związku coś się dzieje, oczywiście odpowiada za to partner. I tak dalej. Takie osoby czują się ofiarami okoliczności i stale użalają się nad sobą. Osoba dojrzała wie, że zawsze są jakieś okoliczności. Ale to jak na nie reagujemy, jak je wykorzystamy, jakie decyzje w danym kontekście podejmiemy – należy tylko i wyłącznie do nas.

Potrafi pogodzić się z przeszłością

Przyjęcie odpowiedzialności za własne życie ma ścisły związek z procesem pogodzenia się z własną przeszłością. Z przeszłością czyli z czym? Na przykład z tym jacy byli nasi rodzice. Co nam dali, a czego nie. Bez idealizowania, bez deprecjonowania, bez obwiniania. Taki proces pomaga nam się urealnić i odpępowić. Pogodzić się z przeszłością to także pogodzić się ze stratami. Z błędami. Z porażkami. Z przegranymi. Pogodzić się z przeszłością to również umieć przebaczyć. Sobie i innym.

Potrafi widzieć siebie w sposób adekwatny

Osoba dojrzała wie, że nie jest idealna. Nikt nie jest. Dlatego też, choć chętnie nad sobą pracuje, zdaje sobie sprawę, że droga jest celem, bo inny cel jest po prostu nieosiągalny. Nie karze siebie za to, że nie spełnia kryteriów perfekcyjnej pani domu (lub pana). Osoba dojrzała wie co jest jej mocną stroną i gdzie ma słabiej. I nie robi z tego wielkiego wow i halo. W tej życzliwej dla siebie atmosferze wewnętrznej osoba dojrzała nie musi się reklamować, przechwalać czy stawiać siebie za przykład. Jednocześnie, gdy jest doceniana potrafi przyjąć komplement z wdzięcznością i bez fałszywej skromności. Z kolei na uzasadnioną i konstruktywną krytykę nie reaguje wrogo, ponieważ zdaje sobie sprawę z tego, że ta może zawierać pożyteczne dla niej wskazówki i nie musi oznaczać zamachu na poczucie własnej wartości odbiorcy. Ponieważ osoba dojrzała siebie zna, wie jakie ma potrzeby i granice. Na te pierwsze potrafi reagować, te drugie – chronić. Osoba dojrzała jest osobą bardziej asertywną, niż uległą czy agresywną. Potrafi też jednak zrezygnować z siebie, jeśli uzna to za stosowne.

Potrafi się uczyć

Osoba dojrzała lubi uczyć się i rozwijać. Robi to bardziej radośnie, niż w napięciu. I bardziej z ciekawości i miłości do siebie, niż z lęku lub kompleksów. Osoba dojrzała ma otwartą głowę i serce. Osoba dojrzała robi użytek z doświadczeń jakie dostarcza jej życie. Nie usztywnia starych wzorców funkcjonowania, ale zmienia je, jeśli poprzednie mechanizmy działania okażą się nieprzystające.
Osoba dojrzała działa korzystając z informacji zarówno serca, jak i rozumu. Jeśli działa spontanicznie, w odpowiedniej chwili podłącza także rozsądek i usiłuje realizować swój plan w możliwie najlepszy sposób, zachowując przy tym balans pomiędzy dążeniem do konkretnego celu a elastycznością. Osoba dojrzała wie, że póki życia, póty nauki, a ta myśl bardziej dodaje jej energii, niż ją osłabia. Osoba dojrzała potrafi też odpoczywać i bawić się solennie.

Potrafi być blisko

Osoba dojrzała nie obawia się bliskości. Lub też nie obawia się jej na tyle, by z niej zrezygnować. Lub też obawia się trochę, bo bliskość jest ryzykowna, ale osoba dojrzała, mimo lęku próbuje tę bliskość w sposób bezpieczny budować. Osoba dojrzała potrafi kochać i lubić. Potrafi dawać i przyjmować. Osoba dojrzała czuje się częścią całej ludzkości. Osoba dojrzała potrafi słuchać innych, a jeśli opinie tychże są odmienne od jej własnych potrafi powstrzymać się przed wrogością czy agresją. Osoba dojrzała jest bardziej życzliwa, niż drobiazgowa i krytyczna. Osoba dojrzała potrafi wyzbyć się małostkowej zazdrości lub przynajmniej w niej nie utykać, a przez to cieszyć się osiągnięciami innych ludzi i chwalić je z głębi serca. Osoba dojrzała nie jest nadmiernie skupiona na sobie, dlatego jest w stanie objąć troską innych.

Potrafi zachować spokój i być szczęśliwą

Osoba dojrzała potrafi pomieszczać i neutralizować swoje emocje. Nie traci panowania nad sobą, nie wybucha gniewem z powodu mało istotnych wydarzeń. Stara się zachować spokój w sytuacjach nieoczekiwanych, a jednocześnie potrafi w rozsądny sposób rozwiązywać pozostałe problemy. Bierze za swoje życie odpowiedzialność. Potrafi zadbać o swoje szczęście. Jest pogodzona z własną przeszłością i sobą samą. Dobrze siebie zna. Widzi siebie adekwatnie. Widzi też adekwatnie rzeczywistość naokoło i innych ludzi. Chętnie się uczy i stale rozwija. Nie dąży do ideału. Nie martwi się bez potrzeby tym na co nie ma wpływu i czego nie jest w stanie wykonać. Rozumie, że konieczna jest cierpliwość, kiedy rozwiązywanie problemów wymaga długiego czasu, ma także świadomość, że musi dostosowywać się do możliwości innych osób. Potrafi się regenerować. Potrafi się śmiać. Również z siebie. Jest samodzielna i gotowa na współzależność. Potrafi być ze sobą i z innymi. Jednym słowem, ewentualnie trzema, osoba dojrzała posiada zdolności do kochania, pracy i zabawy. Tak by o tym powiedział Zygmunt Freud. I to właśnie te wszystkie umiejętności, mogące sprowadzać się do trzech wymienionych przez Freuda sprawiają, że osoba dojrzała może być spokojna i szczęśliwa. I najczęściej jest. Przynajmniej bardziej, niż ta mniej dojrzała.

Niedojrzała osobowość naszych czasów*

Gdyby ktoś mnie zapytał o to, co uważam za największy problem naszych czasów, to powiedziałabym, że oprócz pogarszającego się klimatu, smogu i zalewającego nas braku kultury osobistej jest nim powszechna niedojrzałość. To właśnie ona odpowiada zarówno za to, co dzieje się z klimatem, zanieczyszczeniem powietrza, jak i zanikającą kindersztubą. To ona przyczynia się do tego, iż coraz trudniej nam w branżach usługowych, w których mamy kontakt z drugim człowiekiem. I to ona sprawia, że nasze związki i bliskie relacje pozostawiają wiele do życzenia. Niedojrzałość przysparza cierpienia dzieciom niedojrzałych rodziców i rodzicom mało dojrzałych, a już dorosłych, dzieci. Niedojrzały nauczyciel i wykładowca to dla uczniów prawdziwy koszmar, a niedojrzali studenci to dla profesora istna udręka. Ale czym właściwie jest niedojrzałość? W skrócie, niedojrzały sposób funkcjonowania to taki, w którym występuje przewaga funkcjonalna struktur popędowo – emocjonalnych nad strukturami poznawczymi. A prościej? Oto 10 podstawowych cech składające się na niedojrzałość emocjonalną:

Słabe zróżnicowanie emocji

Kiedyś zapytałam mojego znajomego jak się czuje. „Normalnie” – odpowiedział. „Co to znaczy normalnie?” – drążyłam. „No neutralnie”. „Czyli jak?” – nie dawałam za wygraną. „No nie jestem ani zły, ani głodny. Nie słyszałaś, że mężczyźni odczuwają tylko dwie emocje: głód i złość?” – zażartował. Na szczęście. Ale jestem przekonana, że wielu, nie tylko mężczyzn, ale ludzi w ogóle, może powiedzieć, że odczuwa może złość, może lęk, może smutek. A jak już z tym mają kontakt to i tak dużo. Głód to oczywiście nie emocja. A przecież uczuć jest znacznie więcej. Tych najbardziej podstawowych, powiedzmy, siedem: radość, smutek, strach, gniew, miłość, nienawiść, pożądanie, ale to bardzo okrojony opis. Bo co z podziwem, niechęcią, zamiłowaniem, rozpaczą, furią, sfrustrowaniem, irytacją, zniecierpliwieniem, oburzeniem, zaskoczeniem, rozczarowaniem, przygnębieniem, przerażeniem, dezorientacją, zazdrością, wyobcowaniem, pokrzywdzeniem, poczuciem porzucenia czy odtrącenia, osamotnieniem, zakłopotaniem, poczuciem winy lub wstydu, wdzięcznością, ufnością, podekscytowaniem, odprężeniem, ulgą? Nadal wymieniłam tylko ich niewielką część. Na przykład Pintupi, grupa Aborygenów z Australii Zachodniej, potrafią odczuwać aż 15 rodzajów strachu? Dacie wiarę? Tiffany Watt Smith, antropolożka i filozofka w swojej książce „Księga ludzkich uczuć” zebrała i opisała 150 ludzkich emocji. Zobaczcie, jak bogaty jest nasz emocjonalny świat. Im bardziej niedojrzali jesteśmy, tym mniej zdajemy sobie z tego bogactwa sprawę.

Rozchwianie emocjonalne

Emocje u osoby niedojrzałej nie tylko są słabo zróżnicowane, ale także skrajne i często się zmieniają. Strach – ulga. Euforia – rozpacz. Miłość – nienawiść. Nigdy nie wiesz czego się spodziewać. Oczywiście, że emocje są czymś niestałym. Ale u osoby dojrzałej falują łagodnie. U niedojrzałej amplituda jest ekstremalna. Przy takiej osobie trudno poczuć się stabilnie i bezpiecznie. Trudno też o zaufanie.

Zniekształcenie rzeczywistości pod wpływem doraźnych emocji

Osoba niedojrzała wierzy swoim emocjom i wierzy w to co myśli. Bezkrytycznie. Oczywiście, nasze emocje są bardzo ważnym sygnałem tego co się z nami dzieje. Ale kiedy ufamy im bezgranicznie, nie znając siebie, nie obejmując ich refleksją, nasze reakcje mogą mogą być przestrzelone. Dla osoby niedojrzałej jej uczucia, myśli, interpretacje są jedynymi słusznymi. Taki ktoś nie jest w stanie przyjąć innego punktu widzenia, przyznać, że się myli. Świat widzi też w uproszczeniu. Jest czarny lub biały, nic pośrodku. Z tego wynikają dwie kolejne cechy charakteryzujące.

Proste formy wyrażania emocji

Jesteś zły – krzyczysz i rozpitalasz zastawę stołową. Jesteś podniecony – chwytasz za tyłek (nie żeby było coś złego w chwytaniu za tyłek, ale wiecie o co mi chodzi). Na złości można zareagować różnie. Na podnieceniu również. Możesz złość przeczekać, powiedzieć o niej spokojnie lub bardziej stanowczo. Możesz też potłuc talerz, ale chodzi o to, że jest kilka możliwości. Co najmniej. Tak jest z każdą emocją. Osoba niedojrzała nie zna innych opcji jak tę, którą zna. Osoba niedojrzała nie potrafi też danej emocji pomieścić bez konieczności manifestowania jej od razu w działaniu.

Niezdolność do modulowania reakcji emocjonalnych i silna ekspresja emocjonalna

Ktoś Ci zajeżdża drogę, a Ty jesteś gotowy wyciągnąć go z auta. Twój partner rozmawia z koleżanką z pracy, a Ty robisz mu karczemną awanturę. Twój ukochany idzie z kumplami na piwo, a Ty czujesz się jak porzucony pies i zasypujesz go nienawistnymi smsami. Osoby niedojrzałe reagują nieadekwatnie do sytuacji i siły bodźca. Reakcje są gwałtowne, przesadzone, nierzadko przemocowe. Osobie niedojrzałej brak dystansu do tychże reakcji. Kiedy czują złość, smutek, lęk, cokolwiek, to czują jakby rozpadał się ich świat.

Nieumiejętność odraczania w czasie zaspokojenia popędów i potrzeb

Kiedy byłam studentką pracowałam zagranicą. Któregoś dnia przyszłam do pracy ale hotel był zamknięty. Wiedziałam, że zmianę ma kolega i powinien być na miejscu. Poczekałam kilka minut. Aż tu nagle nadciąga K. szamiąc hambuksa. „Dlaczego hotel jest zamknięty?” – zapytałam. „Bo go na chwilę zamknąłem” – odpowiedział K. „Ale dlaczego?” – dopytywałam. „Bo byłem głodny” – padła odpowiedź. „Nie możesz tak po prostu zamykać hotelu, bo jesteś głodny!” – nie mogłam wyjść ze zdumienia. „Ale byłem głodny! To co miałem zrobić?”. „Wytrzymać?!!” – pomyślałam. No właśnie. K. był głodny, więc musiał zjeść. Nieważne, że był w pracy. Jak K. był zmęczony to się kładł. Jak nie chciał obsługiwać gościa, to tego nie robił. Jak był na klienta zły, to na niego pokrzykiwał. K. nie potrafił odroczyć żadnej potrzeby, zachcianki, impulsu.

Poczucie bycia niepełnym

Osoba niedojrzała nie czuje się pełna, samowystarczalna, pewna i niezależna. Cały czas szuka potwierdzenia jej wartości i dopełnienia. Osoba niedojrzała potrzebuje ciągłej uwagi, akceptacji, podziwu, afirmacji. Jeśli tego nie dostaje w ilości hurtowej wpada w rozpacz, izolację lub tez obraża się czy zaczyna żądać. Spójrz poniżej.

Postawa wymagań i żądań wobec otoczenia

Niektórzy ludzie zachowują się tak jakby im się wszystko należało. Miłość, uwaga, spełnianie ich zachcianek, realizowanie ich pomysłów. Wszyscy mają się dostosowywać do ich potrzeb, wszyscy mają im służyć. I to teraz, natychmiast, w tej chwili. I najlepiej jeszcze mają się domyślać czego od nich chcemy. Wydaje się nam, że nie musimy uczyć się wyrażać potrzeby, to inni mają uczyć się na nie odpowiadać. I się orientować o co nam chodzi. Wszędzie dokoła słyszę o roszzczeniowości. Roszczeniowi pacjenci u lekarzy, roszczeniowi rodzice w szkole, roszczeniowi klienci w biurach podróży. Na szczęście minęły te czasy, kiedy pacjent, rodzic i klient był „nikim”, ale rzeczywiście przechyliliśmy wajchę w drugą stronę solidnie.

Pozycja ofiary

„To nie moja wina”, „to ona się na mnie uwzięła”, „wszystkiemu winni są moi rodzice/los/pogoda” – znacie to? Osoba niedojrzała postrzega siebie jako ofiarę okoliczności, kontekstu, innych ludzi. Nie widzi siebie jako kogoś sprawczego. Nie umie przyjąć na siebie odpowiedzialności pomagającej w poczuciu własnego wpływu. Osoba niedojrzała nie umie przepraszać, przyznać się do błędu. Nie umie także z godnością przegrywać ani z wdzięcznością przyjmować. Nie potrafi również podejmować decyzji. Nie umie tracić i godzić się ze stratami. Często jest tez nieodpępowiona od rodziny pochodzenia.

Brak tolerancji na ujemne, silne lub długotrwałe emocje w imię nadrzędnych celów, źle pojęta koncentracja na teraźniejszości, nietrwałość i słabość związków uczuciowych z innymi ludźmi

Kiedyś było jasne, że związek wymaga wysiłku. Że rodzicielstwo to także trud. Że praca chwilami bywa nudna. Że w rodzinie jest różnie. Że ważne rzeczy wiążą się z ofiarowaniem energii, uwagi i zaangażowaniem. Dzisiaj zrywamy relacje, jak tylko zaczyna być trudniej. Wypisujemy się z odpowiedzialnych ról życiowych, bo już nam się znudziły. Łatwo porzucamy, łatwo rezygnujemy, łatwo uciekamy. Zaczynamy, nie kończymy. Nie umiemy się zadeklarować i przyjąć na siebie pewnych zobowiązań i wymagań. Chcemy przede wszystkim, żeby było miło. Nie mamy ochoty przeżywać tego wszystkiego co mniej przyjemne. Nie chcemy wkładać wysiłku. Czy to dobrze, że kiedyś w milczeniu i fałszywej pokorze znosiliśmy niemalże wszystko? System totalitarny, przemoc, jawne wykorzystywanie? Nie. Nie ma też nic złego w tym, żeby było fajnie i wygodnie. Ale jeśli, w imię unikania bólu czy poniesienia wyrzeczeń, nie potrafimy zbudować niczego co jest trwałe i mocne i nie jesteśmy w stanie zadbać o to co ważne (np. wspomniany przeze mnie klimat i zanieczyszczone powietrze) chyba powinniśmy się zaniepokoić.

Pamiętajmy, że dojrzałość czy niedojrzałość jest wymiarem. Nikt nie jest dojrzały w 100 % albo, przynajmniej ja, nikogo takiego nie znam. Każdy z nas miewa momenty czy też obszary, w których jest dojrzały mniej lub też zupełnie nie. Ważne są pewne proporcje, które możemy w sobie zaobserwować. Nie chodzi mi też o to, żeby niedojrzałość oceniać. Głęboko wierzę jednak w to, że warto nad dojrzałością pracować, bowiem niedojrzałość przysparza nam cierpienia. Nam samym i naszemu otoczeniu. A czym jest z kolei dojrzałość i jak nad nią pracować – w kolejnych odsłonach.

* Tytuł nawiązuje do książki Karen Horney „Neurotyczna osobowość naszych czasów”

Mężczyźni, którzy boją się kochać ?*

Zuzanna przychodzi ze zgłoszeniem zrozumienia zachowania swojego partnera (zostawmy póki co kwestię tego czy jest to zgłoszenie, z którym można na terapii pracować, bo nie to jest przedmiotem tematu). Opisuje je w następujący sposób: „Na początku wszystko było pięknie. Igor może nie był najbardziej wylewnym mężczyzną jakiego znam ale dużo spędzaliśmy razem czasu, dużo gadaliśmy, również o naszej przyszłości. Potem nagle Igor zaczął znikać, przepadać. Miałam podejrzenia, że kogoś ma ale nie. Pytałam o co chodzi, zganiał na pracę, kłopoty w firmie. A potem znów przyszedł okres, że było świetnie. Zaczęłam inicjować temat wspólnego zamieszkania. A on znów się wycofał. Odpuściłam temat. I ponownie było dobrze. A potem nagle kamień w wodę. Myślałam, że może mnie oszukuje, ma drugie życie, może w grę wchodzi hazard? Ale naprawdę nic z tych rzeczy. Nie wiem co się dzieje. Igor mówi, że mu zależy i ja to naprawdę czuję. Ale jak wytłumaczyć to jego znikanie? Najgorsze jest to, że on mi nie mówi o co chodzi. Jedyne czego się dowiedziałam to tego, że jest pogubiony. I że musi się ze sobą poukładać. Czy to moja wina? Czy mogłabym mu jakoś pomóc? Znajoma powiedziała mi, że może on się boi. Czego? Miłości?”

Podobno co 5 mężczyzna wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia, a większość z nich była zakochana kilka razy w życiu. Nie ma jednak badań na temat mężczyzn, którzy, choć zakochują się chętnie, to miłości się boją. Opowieści o takich mężczyznach słyszę w gabinecie sporo. Najczęściej z ust kobiet, mającymi doświadczenia z panami, którym trudno było się zaangażować, ale też od samych panów, którzy przychodzą w tej właśnie sprawie. Lub nie w tej, ale z czasem okazuje się, że to właśnie problem lęku przed miłością jest tym właściwym i podstawowym. Mężczyzna, który boi się miłości, jednocześnie bardzo miłości pragnie. Jednak strach przed uwikłaniem w jakikolwiek związek oparty na uczuciach jest silniejszy. Fakt tworzenia więzi takiego mężczyznę przeraża. Można powiedzieć, że dewizą mężczyzny obawiającego się miłości są słowa: „póki nie kocham, mam nad tym kontrolę”. Dlatego też taki mężczyzna potrafi się zauroczyć czy nawet zakochać ale kiedy pojawia się poważne ryzyko zaangażowania z Twojej lub jego strony – zaczyna się wycofywać. W jaki sposób? Może po prostu odejść. Czasami dzieje się to nagle, bez żadnego, uchwytnego dla Ciebie powodu. Może też odchodzić powoli, mniej fizycznie, bardziej emocjonalnie. Trochę jak w piosence Natalii Kukulskiej: „im więcej ciebie tym mniej”. A Ty właśnie „bardziej to czujesz, niż wiesz”, bo taki partner potrafi zaprzeczać Twoim obawom, że jest „daleki, obcy, nieobecny itp”. „Mam dużo na głowie”, „przesadzasz”, „o c ci chodzi?”, „no przecież jestem” – mówi. Taki mężczyzna może zaprzestać afirmowania Waszego wspólnego czasu, Ciebie, Waszej przyszłości. Może zacząć wycofywać się z różnych wspólnych planów i deklaracji, jeśli w ogóle takie złożył. Może ograniczyć Ci dostęp do pewnych sfer np. jego znajomych czy rodziny, jeśli wcześniej Cię tam wpuszczał. Możesz zaobserwować, że Twój partner zaczyna być coraz bardziej skupiony na sobie, a Twoje potrzeby przestają mieć takie znaczenie jak wcześniej. Dodatkowo unika szczerej, konfrontującej rozmowy. Może być też tak, że mężczyzna obawiający się miłości na pewnym etapie Waszej relacji zaczyna być nieprzyjemny, opryskliwy, a nawet agresywny. Może być to objaw wewnętrznego napięcia, niepokoju i miotania. Taki mężczyzna może być też wobec Ciebie krytyczny. Wszystko co robisz jest nie takie. Wszystko mu przeszkadza. Wszystkiego się czepia. To z kolei prawdopodobnie nieświadomy proces obwiniania Cię za to co się z nim dzieje lub szukania wyjaśnienia jego wycofywania się. W uproszczeniu: „To nie ja się boję, ale to Ty nie jesteś doskonała”. „To Ty nie jesteś odpowiednia, bym mógł się zaangażować”. Może być to też, również często nieuświadomiona, próba stworzenia Ci odpowiednich warunków do tego, żebyś to Ty odeszła. Wtedy on mógłby poczuć ulgę bez wzięcia odpowiedzialności za rozpad. Ale oczywiście, to nie Twoja wina. Tu w ogóle nie o Ciebie chodzi. On nie reaguje tak na Ciebie (choć naturalnie Ty masz w tej sprawie swoje emocje), ale na fakt tworzenia związku. Powiem więcej, skoro mężczyzna obawiający się miłości odczuwa atak paniki przy Tobie, oznacza to, że prawdopodobnie się choć trochę zaangażował. Gdybyś nie była „tą” on nie czułby strachu. Stąd też ta sprzeczność sygnałów: raz jest, raz go nie ma, raz mówi że chce, innym razem, że nie wie. Nic dziwnego. Mężczyzna, który boi się kochać doświadcza potwornego konfliktu wewnętrznego. I cierpi. Z jednej strony ma szczere pragnienie bliskości, z drugiej nie umie jej przyjąć i stworzyć. Taki mężczyzna kiedy może zrobić krok w przód lub w tył, nie będzie potrafił się nie cofnąć. Mężczyzna, który nie potrafi kochać nie jest oszustem. Kiedy mówi, że chce, pewnie nie kłamie. Ale kiedy przychodzi moment definiowania sytuacji, pierwszych zmian i deklaracji – po prostu nie potrafi temu sprostać. Lęk przed miłością może ujawnić się na różnych etapach. U niektórych pojawia się już po pierwszych tygodniach, u innych po latach, nawet dopiero po ślubie. A skąd się bierze? Oczywiście prawdopodobnie z dalekiej przeszłości. Mężczyzna, który boi się miłości mógł wychowywać się w rodzinie, w której miłości nie było. Przynajmniej zbyt wiele. Taki mężczyzna będący małym chłopcem mógł nie doświadczyć jej wystarczająco dużo. Mógł też nie widzieć jej między rodzicami. Brak doświadczenia miłości i brak odpowiednich wzorców sprawiły, że taki chłopiec będący dorosłym nie wie jak tę miłość budować. Do tego dochodzi lęk przed tym, że ta mityczna miłość okaże się rozczarowująca. Co wtedy? Taki mężczyzna może też po prostu nie wierzyć w istnienie miłości. W to, że mógłby pokochać, w to, że mógłby być naprawdę kochany. Mężczyzna obawiający się miłości mógł doświadczyć miłości trudnej, toksycznej, ograniczającej, chaotycznej, nadopiekuńczej. Być może rósł w przekonaniu, że miłość to ból, cierpienie lub też ceną za miłość jest utrata siebie. Taki mężczyzna mógł poznać miłość od złej strony. Takie doświadczenia zamrażają serce. Czy na zawsze? Niekoniecznie. Można to serce odmrozić. Jak? Należy przede wszystkim zdać sobie sprawę z jego stanu. Trzeba zobaczyć, poczuć to swoje zamknięcie i swój lęk. Dopuścić wszystkie emocje, które są w nim zakleszczone. A potem powoli je otwierać. Powoli zyskiwać wiarę w istnienie miłości. Bowiem bez fundamentalnej wiary w miłość ta nie jest możliwa. Jak można otrzymywać coś w co się nie wierzy? Jak można dawać miłość, jeśli się ją kwestionuje? „Łatwo powiedzieć” – powie ktoś. Nie jest to proces łatwy. I trwa. Czy miłość partnerki może w tym pomóc? Są dwie szkoły. Jedna mówi: „Nie. Nic zrobić nie możesz. Cokolwiek zrobisz, nic nie zrobisz. On musi samodzielnie się z tym zmierzyć i przekroczyć swoje urazy. Twoje zaangażowanie i szczera miłość mogą sprawę tylko pogorszyć. Zajmij się więc sobą”. Druga powie: „Twoja postawa akceptacji, szacunku i ofiarnej, dyskretnej miłości może zdziałać cuda. Dlatego kochaj, bądź, dawaj. I poczekaj, aż jego serce zacznie przyjmować.” Jako zwolenniczka złotych środków i balansu pośród niebezpiecznymi ekstremami i tym razem wybrałabym postawę „pomiędzy” i bardzo w zgodzie ze sobą. Sprawdzaj na co jesteś gotowa. Czego chcesz. Ile możesz. Bądź, jeśli Ci z tym dobrze. Jeśli nie – zadbaj o siebie. W gruncie rzeczy nie wiesz co zadziała – na niego. Ale co zadziała dla Ciebie – pewnie prędzej. A ja wysyłam życzenia, by się Wam obojgu udało. Cokolwiek to dla Was znaczy.

* Ze względu na fakt, iż w moim gabinecie więcej zgłoszeń dotyczących obawy przed miłością dotyczy mężczyzn artykuł napisałam o mężczyznach. Tekst jest jednak przeznaczony, oczywiście zarówno dla mężczyzn jak i kobiet, mającymi kłopot, który tu poruszam.

13 powodów czyli dlaczego zdradzamy

Połowa z osób czytających ten tekst zdradza. Ewentualnie, zdradziła w przeszłości. No, prawie połowa. A może więcej? Z najnowszych badań CBOS wynika, że doświadczenie niewierności ma za sobą 42% Polaków (w tym 52% mężczyzn i 33% kobiet). Z kolei inne dane mówią, iż nawet 75% z nas przyznaje się do zdrady lub romansu. Tak naprawdę szacunkowe dane na temat zdrady bardzo się od siebie różnią (wahają się od 26 do 75%) w zależności od definicji tego czym właściwie jest zdrada. A definicja ta coraz bardziej się rozszerza. Dla wielu z nas pisanie intymnych smsów, randkowanie w sieci czy oglądanie pornografii mieści się już w kategoriach zdrady. Mnie jest bliska definicja zdrady w rozumieniu psycholożki i psychoterapeutki par Esther Perel: „Moja ulubiona definicja zdrady łączy trzy kluczowe elementy: ukradkowy związek, jakiś stopień więzi emocjonalnej i alchemię seksualną”. Niezależnie jednak od tego czym dla każdego z nas jest brak wierności, jeśli w naszym życiu do niego dojdzie, zastanawiamy się – dlaczego? W jaki sposób do tego doszło?
Pracuję z parami. Bardzo często bezpośrednim powodem pojawienia się pary w gabinecie jest fakt ujawnienia lub odkrycia niewierności partnera. Zatrzymanie się na pytaniu dlaczego i próba poszukania na nie odpowiedzi jest dla pary zazwyczaj bardzo ważna. Potrzeba zrozumienia tego doświadczenia oraz spożytkowania go na przyszłość są w moim poczuciu kluczowe dla niezwykle trudnego procesu poradzenia sobie z sytuacją zdrady w związku. Odpowiedź na pytanie dlaczego zazwyczaj nie jest prosta i jednoznaczna. Zdarza się, że tak, ale częściej motywacja do zdrady jest wieloczynnikowa i też nie zawsze uświadomiona. Niemniej jednak, nawet jeśli partnerom nie uda się w pełni znaleźć wszystkich odpowiedzi, namysł nad przyczyną tego co się stało jest szalenie istotny. Być może zebrane poniżej możliwe powody niewierności będą pomocne dla tych, którzy aktualnie się z nią mierzą.

JA

1. Niskie poczucie własnej wartości i głód emocjonalny

Wielu z nas nie czuje się ze sobą dobrze. W oczach innych szukamy więc potwierdzenia swojej fizycznej czy też intelektualnej atrakcyjności, kobiecości czy męskości. Niezaspokojeni, łakniemy uwagi, adoracji, podziwu, doceniania, zachwytu, a w ten sposób dowartościowania. Nawet jeśli w naszym związku dostajemy to czego tak bardzo nam potrzeba, jeśli jesteśmy strasznie tego głodni, jedno źródło, z którego czerpiemy, nam nie wystarcza. Potrzebujemy to uzupełniać wciąż i wciąż, a przynajmniej co jakiś czas i to najlepiej z różnych stron. Dlatego sięgamy poza związek.

2. Niedojrzałość emocjonalna

Dorosły człowiek wie, że nie można mieć wszystkiego. Że każdy wybór łączy się z rezygnacją i stratą. Jeśli wybieramy życie w związku, to o ile nie umówimy się na związek otwarty (czy to dobry pomysł to zupełnie inny temat) to bycie w relacji z drugą osobą zazwyczaj wiąże się z wiernością. Czyli rezygnacją z tego co niesie ze sobą życie w pojedynkę. Możemy wybrać życie singla, ale wtedy pozbawiamy się tego co otrzymujemy w związku. Tak czy tak wybór to też żegnanie się. Jeśli emocjonalnie nie jesteśmy dojrzali, mamy kłopot z rezygnowaniem i zostawianiem. Chcemy wszystkiego: i żony, dzieci, ciepła domowego ogniska, bliskości, spokoju, bezpieczeństwa, i nowości, wolności czy seksu na żyrandolu. I najlepiej nie z własna żoną (czy mężem). Dorosły świat tak jednak nie wygląda.

3. Ucieczka

Któż z nas nie chciałby czasem uciec? Od tego co nudne i przyziemne, od tego co boli, od niewygodnych konstatacji na temat swojego życia. Któż z nas nie chciałby czasem tego i owego zagłuszyć? Lęk, pustkę. Któż z nas nie chciałby czasami odwrócić uwagę i udać, że czegoś nie ma? Śmierci, przemijania, starzenia się. Zdrada czy romans bywają odpowiedzią na różne nieprzyjemne emocje i stany (kryzys wieku średniego, syndrom opuszczonego gniazda) oraz niewygodne, egzystencjalne niepokoje i pytania. Czy skuteczną to już zupełnie inna rzecz.

4. Unikanie bliskości

Zdrada jako odpowiedź na kłopoty z zaangażowaniem? Tak. Zdradzając, siłą rzeczy nie angażujesz swojego serca w pełni w związek z partnerką. Zdrada może stanowić też ochronę przed rozczarowaniami w związku („nie czuję tego tak silnie, bo mam kogoś w odwodzie”), a rozczarowanie jest elementem bliskości. Niewierność może wynikać też z potrzeby posiadania zawsze kogoś na zakładkę. Tak na wszelki wypadek, gdyby nie wyszło. To ostatnie paradoksalnie może świadczyć zarówno o lęku przed bliskością, jak i o nieumiejętności bycia samemu. Pozornie może wydawać się, że się to wyklucza, ale często jedno idzie z drugim w parze. Co ciekawe i wcale nierzadkie, jeśli w związku obie strony unikają zaangażowania to zdrady mogą takiej relacji pomóc się w ogóle utrzymać.

5. Brak umiejętności stawiania granic

To może wydawać się zaskakujące, ale naprawdę znam z gabinetu osoby, które zdradziły, bo nie potrafiły odmówić lub zrobiły to z litości lub wdzięczności. Miałam pacjentkę, która w dalekiej podróży ledwo uszła niebezpiecznej sytuacji. Została zaczepiona przez trzech mężczyzn i prawdopodobnie, gdyby nie czwarty, który jej w tej sytuacji pomógł, mogło zdarzyć się coś złego. Moja klientka z wdzięczności za uratowanie jej z niebezpieczeństwa przespała się ze swoim wybawcą, mówiąc mi potem, że wcale tego nie chciała. Uświadomiła sobie, że powodem jej decyzji było poczucie, iż jest mu coś winna. Nie muszę dodawać, że pacjentka na miejscu miała partnera. Inny pacjent zdradził swoją żonę z koleżanką z pracy, bo ta od lat zwierzała mu się, że jest sama i cierpi. Mój klient powiedział, że chciał jej pomóc i pokazać, że może być dla mężczyzny atrakcyjna

6. Instynkt zdobywcy

Niektórzy mają wciąż potrzebę udowadniania sobie i innym, że „wciąż to mają”. I naprawdę, nie tylko mężczyźni. Są osoby, którym wystarcza potencjalna możliwość. Wyobraźmy sobie: impreza integracyjna w pracy, flirt z koleżanką, pojawia się z jej strony jakaś zachęta czy propozycja. Część z nas tu się zatrzyma (inni nawet do takiej sytuacji nie dopuszczą, ale to już inna rzecz). Wystarczy nam poczucie, że gdybyśmy chcieli, to byśmy mogli. Sama aura sytuacji na tyle połechce nasze ego, że nie będziemy potrzebować pójść dalej. Ale niektórzy idą.

7. Zemsta, kara, odwet

Moją pacjentkę zdradził mąż. Długo nie mogła mu tego wybaczyć i poradzić sobie z sytuacją. Jednocześnie kochała męża i chciała z nim być. Pomimo tego co się stało. Po roku od zdarzenia Pani M. przespała się z przypadkowo poznanym mężczyzną. Gdy zapytałam ją jak się z tym czuje, powiedziała: „Dopiero teraz czuję, że krzywdy się wyrównały. Dopiero teraz mogę zacząć żyć normalnie.” Inny pacjent miał romans ze znajomą. Ale kiedy o tym opowiadał, nie miałam poczucia, że jest to coś ważnego. W trakcie naszej pracy Pan J. Zdał sobie sprawę, że to jego pozamałżeńska relacja jest bierną złością wobec żony i karą za to jak jest traktowany (rzeczywiście dość pogardliwie). Pan J. sypiał z żoną regularnie, więc nie chodziło tu stricte o seks, ale też, jak się okazało, niespecjalnie o bliskość. Zdrada była właśnie odwetem.

8. Uzależnienie

Mam poczucie, że nadal uzależnienie od seksu nie jest traktowane dostatecznie poważnie. Alkoholizm, narkomania, hazard – już tak. Ale seks? Jest to uzależnienie równie silne i niebezpieczne jak inne. Seksoholizm to stan polegający na wewnętrznym przymusie realizowania czynności czy zachowań o charakterze erotycznym czy seksualnym. Może przybierać bardzo różne formy. Może być realizowany w warunkach realnych, bądź wirtualnych, z osobami lub przedmiotami. Nie sprowadza się tylko do kontaktów fizycznych, ale może chodzić np. o samo uwodzenie ( i emocje z tym związane), fantazjowanie, oglądanie pornografii, kompulsywną masturbację, cyberseks. Działania te są powtarzane pomimo szkodliwych następstw. Niejednokrotnie wiążą się z poczuciem dyskomfortu, poczuciem wstydu i winy osoby uzależnionej. Jednocześnie seksoholik najczęściej nie jest w stanie, bez podjęcia leczenia, zaprzestać swoich działań. Stąd niewierność osoby uzależnionej.

9. Zaburzenia osobowości

Jeśli związaliśmy się z osobą, którą można byłoby zdiagnozować jako osobowość psychopatyczną lub narcystyczną, niestety, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że będziemy zdradzani. Nie raz. Dlaczego? Osobę psychopatyczną charakteryzuje: niski próg tolerancji na niemożność zrealizowania jakiejś potrzeby, silne przekonanie o własnej wyjątkowości, lekceważenie norm oraz zasad społecznych, brak poczucia odpowiedzialności za własne (niemoralne) postępowanie, niebranie pod uwagę uczuć innych ludzi, brak empatii, tendencja do obwiniana innych ludzi za wszelkie niepowodzenia, brak poczucia winy, skłonność do kłamania i celowego wprowadzania innych w błąd, wysoko rozwinięta umiejętność manipulowania ludźmi dla osiągnięcia własnej korzyści.
Osobowość narcystyczną z kolei m.in.: wyolbrzymione poczucie własnej wartości (własnych osiągnięć, talentów) oraz oczekiwanie uznania tej wartości przez inne osoby z otoczenia, fantazjowanie o swoim powodzeniu, nadprzeciętnej mocy, urodzie, wybitnych osiągnięciach, ogromne przekonanie o swojej unikatowości i wyjątkowości, wymaganie nadmiernego, przesadnego podziwu, przekonanie o tym, że ma się specjalne uprawnienia, wykorzystywanie innych ludzi do osiągnięcia własnych celów brak empatii, ignorancja w stosunku do uczuć i potrzeb innych ludzi. W uproszczeniu, i psychopata i narcyz potrzebują być naj, nie potrafią powstrzymać różnych swoich zachcianek i impulsów, traktują kochanków jak trofea, nie myślą o uczuciach innych, nie mają poczucia winy, a w razie „wydania się zdrady” obwinią Ciebie. Nic dodać.

10. Poszukiwanie Siebie

Czasami, a może nawet częściej, w ogóle nie chodzi o osobę, z którą zdradzamy. Ani też o osobę, którą zdradzamy. Chodzi o doświadczenie. O stan, w jaki wprowadza nas zdrada. O uczucia jej towarzyszące. O to jak się czujemy przy kochanku czy z kochankiem. O to jaką wersją siebie wtedy możemy być. Romans może służyć poszukiwaniu nowej lub utraconej tożsamości. Może być doświadczeniem nie tyle stricte erotycznym, co doświadczeniem rozwoju, eksploracji i transformacji. Może być formą zwiększania wiedzy o sobie. Cudownie, jeśli potrafimy to wszystko wykorzystać w naszym codziennym życiu i związku. Niejednokrotnie przekonuję się, że jest to możliwe.

ZWIĄZEK

11. Brak realizacji potrzeb

Każdy z nas ma swoje potrzeby. Dobrze je znać. Kiedy jesteśmy w związku, liczymy, że druga strona jakoś na nie odpowie. Błędem jest zakładać, że partner zaspokoi wszystkie. Nie jest też korzystne, kiedy przyjmujemy wobec związku i partnera postawę roszczeniową pt. „ty masz mi to dać, po to jesteś”. To my, jako dorośli, mamy wziąć odpowiedzialność za realizację swoich potrzeb, a nie liczyć, że zrobią to za nas inni. Niemniej jednak, również po to łączymy się w pary, żeby czymś się powymieniać. Jeśli jakaś ważna dla nas potrzeba jest notorycznie frustrowana, możemy mieć taki pomysł, że zrealizujemy ją sobie poza związkiem. Dlatego tak ważne jest, aby ze sobą rozmawiać i na tyle ile to możliwe, być na swoje potrzeby wzajemnie uważnym. Natomiast, jak już wspomniałam, dobrze jest też mieć świadomość, że żaden związek nie udźwignie tego, aby zaspakajał wszystko to, czego nam potrzeba. Jeśli ktoś nie umie sobie z tym poradzić, mimo dobrego związku, może szukać czegoś poza. Zdrada może być również wyrazem licznych tęsknot i strat, z którymi mierzymy się, nawet w dobrej relacji np. pragnienie nowości, wolności, autonomii, intensywnej seksualności itp.

12. Kryzys w relacji

Kiedy żyjemy ze sobą jakiś czas, mniejsze lub większe kryzysy są nieuniknione. Im większe, dłuższe, tym trudniej sobie z nimi konstruktywnie poradzić. Nie każdy z nas też to potrafi. Kiedy kryzys, w postaci osłabienia więzi, oddalenia, ochłodzenia, braku uwagi, braku seksu, kłótni, poczucia samotności, permanentnego tkwienie w konflikcie, nierozwiązanych problemów w relacji, się przedłuża, często dochodzi do zdrady. Ta bywa dla związku albo gwoździem do przysłowiowej trumny lub też wstrząsem, który para może skutecznie wykorzystać dla poprawy swoich relacji. Wielokrotnie byłam świadkiem, że zdrada potrafi być dla związku ratunkiem.

SYTUACJA

13. Zdrada sytuacyjna

Co tu komplikować, zdarza się i tak. Ot, okazja, do tego najczęściej dochodzi alkohol, czasami piękne okoliczności przyrody, sytuacyjny romantyzm, bywa, że i zmęczenie, które dodatkowo osłabia siłę woli. Po wszystkim sami czasami łapiemy się za głowę, nie wierząc jak to się mogło stać. A jednak.

I jeszcze

Ostatnio jedna z moich pacjentek, opowiadając o licznych zdradach męża, wygłosiła zdanie, że „on to ma to chyba w genach”. Czy to możliwe? Ponoć, neuronauka bada temat. Ja doszukałam się informacji o genie V1aR, który wpływa na produkcję wazopresyny u mężczyzn (hormon zwany hormonem wierności małżeńskiej). Gen ten kieruje relacjami seksualnymi. Im więcej kopii tego genu ma mężczyzna, tym słabszy wpływ wywiera na mózg hormon i tym większe ryzyko zdrady. Nie znalazłam informacji na temat tego, jak to wygląda u pań.

Na koniec

Esther Perel o zdradzie:
„Zdrada nigdy nie była łatwiejsza, ale nigdy nie było trudniej utrzymać jej w tajemnicy. Nigdy też zdrada nie zbierała takiego żniwa psychicznego. Gdy małżeństwo było przedsięwzięciem ekonomicznym, niewierność zagrażała bezpieczeństwu ekonomicznemu. W małżeństwie romantycznym niewierność zagraża bezpieczeństwu emocjonalnemu. (…) Zdrada rani dziś inaczej (…). Mamy romantyczny ideał, w którym od jednej osoby oczekujemy zaspokojenia mnóstwa potrzeb: bądź najwspanialszym kochankiem, najlepszym przyjacielem, najlepszym rodzicem, zaufanym powiernikiem, towarzyszem emocjonalnym, partnerem intelektualnym. Mnie to też dotyczy: jestem wybrana, wyjątkowa, jestem niezbędna i niezastąpiona, jestem tą jedyną. Zdrada mówi mi, że nią nie jestem. (…) Choć historycznie zdrada zawsze bolała, dzisiaj bywa traumatyczna, bo zagraża poczuciu własnego ja. (…) Jak uzdrowić zdradę? Pragnienia mają głębokie korzenie. Zdrada ma głębokie korzenie. Ale można ją uleczyć. Niektóre romanse pozamałżeńskie to dzwony pogrzebowe dla związków już umierających. Inne popchną nas ku nowym możliwościom. W gruncie rzeczy, większość par, które doświadczyły zdrady zostaje razem. Niektóre zaledwie przetrwają, inne zdołają przekształcić kryzys w szansę, zdołają zamienić ją w twórcze doświadczenie. Obserwuję, że wiele par w następstwie zdrady wykorzystuje zaburzenie do ustalenia nowego porządku – dzięki głębokim rozmowom, uczciwości i otwartości, jakiej nie mieli od dziesiątków lat. Obojętni seksualnie partnerzy nagle odkrywają zachłanne pożądanie, którego źródła nie znają. Lęk przed stratą ożywia pożądanie i robi miejsce na nowy rodzaj prawdy.”

Zespół abstynencji emocjonalnej

Do mojego gabinetu trafiły ostatnio dwie klientki. Obie, choć oczywiście przyszły oddzielnie i się nie znają, w kilka tygodni po rozstaniu. Ich związki trwały podobną długość czasu, około dwóch lat. I Łucja i Marianna twierdzą, że „nie radzą sobie z odejściem partnera”. Jednak ich „nieradzenie sobie” przebiega inaczej.
Łucja jest smutna. Często płacze. Tęskni, wspomina. Jej partner pojawia się w jej snach. Ma ostatnio gorszy apetyt i mniej energii. Łucja stara się jakoś sobie pomóc. Częściej niż zwykle umawia się z koleżankami na zajęcia taneczne i choć nie sprawiają jej takiej przyjemności jak kiedyś, to chociaż na chwilę zapomina. Ponieważ Łucji pomaga, gdy ma zajętą głowę, wzięła na siebie dodatkowe zlecenie w pracy i wróciła do powtarzania włoskiego. Łucja nie ma planów na wakacje, bo jak twierdzi, „nie ma na nie nastroju”, ale myśli o zrobieniu niewielkiego remontu, który odkłada od kilku lat. Łucja chce sprawdzić czy może zrobić dla siebie coś jeszcze, żeby mogła poczuć się lepiej.
Marianna cierpi. Płacze, tęskni, wspomina. Nie może spać. Właściwie od rozstania nie przespała ciągiem ani jednej nocy. Schudła 7 kg, bo praktycznie nic nie je. Nie chodzi do pracy, a ponieważ prowadzi własną firmę, straty finansowe są bardzo odczuwalne. Marianna całe dnie przesiaduje w szlafroku na kanapie. Zaniedbała swój wygląd. Kiedy pytam Mariannę co robi, żeby jakoś sobie pomóc mówi, że „nic, bo nie wie co to miałoby być”. „Poza tym nic nie działa”. Pytam po co przyszła. „Nie wiem” – mówi. „Siostra mnie tu wysłała, bo się o mnie martwi. Ale przecież Pani nie zwróci mi Borysa.”

Rozstania są bolesne. I cierpienie po odejściu partnera jest czymś absolutnie naturalnym. Właściwie, przeżywamy wtedy coś na kształt żałoby. Ale jest cienka granica pomiędzy porozstaniowym bólem, a cierpieniem, które bardziej przypomina objawy odstawienne, niż rozpacz po stracie ukochanego czy ukochanej. Objawy odstawienne? Jak po odstawieniu substancji psychoaktywnej, od której byliśmy uzależnieni? Niemalże. Zobaczcie różnicę. Łucja cierpi. Odczuwa ból, smutek, tęsknotę. Myśli, wspomina. Jednocześnie stara się sobie pomóc. Nie pogrąża się w rozpaczy. Z jednej strony nie blokuje swoich uczuć, z drugiej, delikatnie się mobilizuje i aktywizuje. Dba też o wsparcie. Łucja nie wstrzymała całego swojego życia, bo cierpi. Pracuje, robi swoje. Może nie w podskokach, ale jednak. Nie zaniedbuje siebie w sposób skrajny. Stara się spać. Je mniej, ale je. Próbuje dostosować się do sytuacji. Nie ma ochoty na wakacyjny wyjazd, ale myśli o tym jak ten czas w miarę konstruktywnie wykorzystać. Przychodząc do psychologa mówi cały czas o potrzebie pomocy sobie. Musi więc czuć się dla siebie na tyle ważna, by chcieć odjąć sobie cierpienia. Ponadto, skoro po to przychodzi, musi mieć nadzieję na to, że z czyjąś pomocą sobie z tym poradzi. Musi też choć trochę wierzyć w swoje zasoby. Łucja, mówiąc o tym co się z nią dzieje, mówi o bólu związanym z tęsknotą, zawiedzeniem jej planów, smutkiem po tym co było dobre. Nie wspomina jednak o tym, że odejście partnera uderzyło w jej jestestwo. Za to Marianna po pierwsze nadal nie dopuszcza do siebie tego co się stało. Z jednej strony tak, z drugiej jednak cały czas karmi swoją nadzieję, choć nie ma pół przesłanki do tego, aby uznać, że nadzieja jest uzasadniona. Marianna w swoim cierpieniu całkowicie się zatraciła. Nie dba o podstawową higienę fizyczną i emocjonalną. Zamiast odjąć organizmowi stresu (bo rozstanie to potężny stres), ona mu go dokłada (nie śpiąc, nie jedząc, dodatkowo pijąc alkohol i paląc papierosy). Rozstanie wpłynęło na każdy obszar życia Marianny. Na jej pracę (nie pracuje), na jej relacje z innymi (z nikim nie chce się widzieć), na jej poczucie własnej wartości. Marianna mówi, że jej życie bez byłego partnera jest pozbawione sensu. I choć w pierwszej fazie mogą legnąć się nam takie myśli w głowie, to za kilka chwil „trzeźwiejemy” i wiemy, że jeden człowiek nie może stanowić o sensie całego naszego życia. Marianna obsesyjnie pragnie byłego partnera. Wszystko zawiesza na tym jednym jedynym fakcie – czy były partner do niej wróci. Nawet kiedy jest pytana przez psychoterapeutkę o to czego potrzebuje, jej słowa dotyczą powrotu ukochanego: „przecież nie zwróci mi Pani Borysa”. Tak jakby tylko to miało znaczenie. W Mariannie nie pojawia się myśl, że nawet jeśli Borysa nie ma w jej życiu, to ona może chcieć coś dla siebie. Marianna nie korzysta z wcześniejszych doświadczeń. Gdy rozmawiałam z Łucją, ona wiedziała, że ból minie. Skąd? Bo to rozstanie nie było jej pierwszym. „Wiem, że za pół roku będę w innym miejscu.” – powiedziała. Oczywiście, że najbliższe miesiące będą trudne i Łucja zdaje sobie z tego sprawę. Natomiast mieć świadomość, że cierpienie nie trwa wiecznie to przy rozstaniu bardzo wiele. Marianna też już się w swoim życiu rozstawała. Cierpiała tak za każdym razem. Leczyła się, niestety, nową znajomością. Ale już niezależnie od lekarstwa, Marianna sprawia wrażenie jakby nie robiła użytku z doświadczenia, że to się kiedyś skończy. Że cierpienie przeminie. Mariannę cechuje niski próg bólu emocjonalnego. Marianna używa następujących określeń: „ja zwariuję”, „to jest nie do zniesienia”, „ja tego nie wytrzymam”, „oszaleję z rozpaczy”! Moja pacjentka zupełnie nie ma dostępu do narzędzi radzenia sobie z cierpieniem. Umiejętności pomieszczania go i pomagania sobie w jego zminimalizowaniu. Marianna nie potrafi zająć się sobą w obliczu samotności i cierpienia. Nie umie zająć się swoimi emocjami. Moja pacjentka z paniką myśli o przyszłości. Nie tyle z niepokojem, ile paniką. Samo istnienie wydaje się Mariannie nie do zniesienia, jeśli jest istnieniem bez partnera. Marianna mówi, że cierpi tak, bo nadal kocha. Z całym szacunkiem dla odczuć Marianny, ale to nie miłość. To właśnie objawy odstawienne. Dlaczego? Bo pod Marianny „kocham” ukrywają się: „boję się”, „potrzebuję cię”, „nie opuszczaj mnie”, „tylko ty mnie uszczęśliwiasz”, „tylko ty mnie uspakajasz”, „bez ciebie jestem nikim”, „uczyń mnie wartościową”. Różnica między miłością a uzależnieniem jest taka jak pomiędzy wyznaniem: „kocham cię, bo cię potrzebuję”, a „potrzebuję cię, bo cie kocham”. Nie jest łatwo tę różnicę rozpoznać. To co jednak pomaga, to po pierwsze sprawdzenie w sobie czy związek jest dla nas wszystkim czy jest jednym z wielu, być może najważniejszym, ale nie jedynym obszarem w naszym życiu. Czy mamy poczucie, że związek nasze życie dopełnia, nadaje mu dodatkowych barw i dodatkowej wartości? Czy też może w ogóle sprawia, że odczuwamy jakikolwiek sens? Czy bez partnera czujemy się pełnowartościowi czy też może mamy poczucie, że bez partnera jest nas pół, a może w ogóle czujemy się puści w środku? Czy nie będąc w związku wiemy kim jesteśmy? Czy czujemy się jakby wydrążeni w środku, przeźroczyści? Czy niezależnie od tego czy jesteśmy w związku czy nie czujemy się w życiu w miarę bezpiecznie? Czy może dopiero kiedy jesteśmy z kimś możemy poczuć się bezpiecznie? Czy mamy do siebie zaufanie, że kiedy ukochany ode mnie odejdzie, to choć będę przez jakiś czas cierpieć, może nawet bardzo, to jakoś sobie z tym poradzę? Czy mamy poczucie, że umiemy siebie przytulić, wesprzeć i nadawać nowe sensy swojemu życiu? Jeśli mamy, to nawet z najgorszym rozstaniem, lepiej lub gorzej, szybciej lub później, damy sobie radę, Jeśli nie, to pewnie warto byłoby wspomóc siebie pracą ze specjalistą. Tak jak Marianna.

Jaki jest Twój język miłości?

Adrianna i Maksymilian zdecydowali się na terapię małżeńską, ponieważ, jak wiele par, „nie potrafią się porozumieć”. Oboje twierdzą, że się kochają, ale „ciągle coś nie gra”, „wciąż się kłócą” i „zarzucają sobie brak dostatecznego zaangażowania”. Zadałam im jedno pytanie: „Kiedy czuliście się najbardziej kochani i szczęśliwi?”. Każdy miał odpowiedzieć niezależnie. Adrianna się rozmarzyła albo może powinnam powiedzieć – rozwspomnieniła: „To było na początku, zaraz po tym jak się poznaliśmy. Byliśmy wtedy na wakacjach nad jeziorem. Całe dnie i noce spędzaliśmy razem. Byliśmy tylko dla siebie. Nie mieliśmy żadnych spraw, obowiązków, nie mieliśmy jeszcze dzieci. Potrafiliśmy siedzieć godzinami na pomoście i gadać o pierdołach..”. Z kolei Maks przytoczył taki przykład: „To nie było tak dawno temu. Miałem wtedy strasznie trudny czas w pracy, praktycznie z niej nie wychodziłem. Jednocześnie zobowiązałem się do zorganizowania wakacji rodzicom. Któregoś wieczoru wróciłem do domu i powiedziałem do Ady, że termin wyjazdu rodziców się zbliża, a ja jestem z tym w totalnym lesie i że nie wiem kiedy będę w stanie się za to zabrać. Wtedy Adrianna powiedziała, że wszystko jest już załatwione. Nawet pani nie wie jak się wtedy poczułem! Wiedziałem, że żona też ma dużo na głowie, a jednak znalazła czas, żeby mnie z tego wyręczyć. Wtedy pomyślałem, że ona naprawdę musi mnie kochać (śmiech).”
Odpowiedzi Adrianny i Maksa nasunęły mi pewną hipotezę. Jak się w trakcie naszej dalszej pracy okazało, hipoteza ta się potwierdziła. Otóż, zauważyłam, że Ada i Maks posługują się innym językiem miłości. Dlatego też tak trudno im się porozumieć. I mimo że wiedzą, że się kochają, to jakoś tego nie czują.
Twórcą koncepcji dotyczącej różnych języków miłości jest amerykański psycholog i psychoterapeuta dr. Gary Chapman. Napisał on książkę pt. „5 języków miłości”. Możecie w niej przeczytać, że każdy z nas posługuje się najczęściej jednym, bądź dwoma językami miłości. Jak wskazuje tytuł, owych języków miłości autor wyróżnił pięć. Jest to język akceptacji (czy też słownych afirmacji), wspólnego czasu, dotyku, prezentów i służby (czyli drobnych przysług). Za chwilę powiem o nich coś więcej. Rzecz w tym, że skoro mówimy określonym językiem miłości, to w sposób automatyczny oczekujemy, że partner będzie mówił do nas podobnie. A kiedy on mówi w sposób, którego my nie rozumiemy, nie umiemy odczytać tego jako „miłość”. I odwrotnie. My mówimy do partnera o naszej miłości po naszemu, ale on mówi w innym języku, więc nie umie tego odpowiednio zrozumieć i docenić. W takiej sytuacji od wzajemnej frustracji tylko krok. Tak jak w przypadku Adrianny i Maksymiliana. Ada i Maks nie mogli się dogadać, bo Ada mówiła językiem wspólnego czasu, a Maks drobnych przysług. Zaraz wszystko stanie się bardziej jasne.

Język afirmacji i akceptacji

O miłości można mówić wprost: „Kocham Cię, „jestem w Tobie po uszy zakochany”, „zwariowałem dla Ciebie”, „uwielbiam Cię” itp. Ktoś kto posługuje się tym językiem miłości prawdopodobnie sporo komunikuje słowami. Ale nie chodzi tylko o bezpośrednie wyrażanie miłości. W tym języku mieszczą się także słowa wsparcia, pochwały, komplementy, docenianie. Afirmować możemy wygląd fizyczny, cechy osobowości, umiejętności, starania, działania, osiągnięcia. Jednym słowem – wszystko.

Wspólny czas

Ten język miłości wyraża się poprzez spędzanie czasu wspólnie. Co ważne, chodzi o czas wysokiej jakości. Kogoś, kto mówi w tym języku, nie zadowoli wspólne, bezmyślne i bezkontaktowe oglądanie teleturnieju. Chodzi o czas, kiedy mamy dla siebie uwagę, kiedy podczas spaceru, aktywności fizycznej, kolacji itp. możemy ze sobą dialogować. Chodzi o czas, kiedy możemy wymieniać swoje myśli i emocje. Ważne są też wspólne tradycje i rytuały.

Dotyk

Przytulanie, całowanie, głaskanie, mizianie, masowanie, trzymanie za rękę, także w obecności innych – tak wyraża miłość ten, dla kogo ojczystym językiem miłości jest dotyk. Oczywiście pieszczoty i seks to również język dotyku.

Prezenty i niespodzianki

Osoba wyrażająca miłość w ten sposób uznaje prezenty za wizualny symbol miłości. Nie chodzi o to, aby upominki były kosztowne, ale aby były spersonalizowane lub pomysłowe. Polny kwiatek zerwany podczas spaceru z psem, liścik na lodówce wystarczą, bo liczy się intencja. Znaczenie ma to, żeby osoba posługująca się tym językiem miłości czuła się słuchana, zauważona. A trafiony prezent jest dla niej oznaką tego, że naprawdę się o niej myślało i że się ją zna.

Służba czy drobne przysługi

Wzajemna pomoc, wyręczanie, zrobienie czegoś specjalnie dla drugiej osoby – oto wyraz miłości kogoś, dla kogo wyrazem miłości jest działanie na rzecz innych.

Jak widzicie, miłość nie jest jednorodna i może być komunikowana na wiele sposobów. Co najmniej na pięć, ale tak naprawdę na sporo więcej, bo Chapman oprócz języków, wyróżnia jeszcze dialekty. Dobrze jest wiedzieć jakim językiem miłości władamy. W tym celu proponuję, abyście zadali sobie pięć pytań. Tak naprawdę już po pierwszym (zadanym przeze mnie moim klientom) gros osób zna odpowiedź.
1. Przypomnij sobie te momenty, kiedy czułeś/łaś się najbardziej kochany/a? Kiedy czułeś/łaś się najbardziej szczęśliwy/a?
2. Przypomnij sobie takie sytuacje, kiedy czujesz się najbardziej niekochany/a? Kiedy czujesz się najbardziej nieszczęśliwy/a?
3. Co byś zrobił/a, gdybyś w ciągu najbliższych minut miał/a okazać miłość komuś bliskiemu?
4. O co najczęściej prosisz partnera? Co najczęściej chcesz od niego dostać?
5. Czego najbardziej pragniesz w życiu w relacjach z innymi? Co jest dla Ciebie najistotniejsze w związku?
Jeśli te pytania nie wystarczą, w internecie z łatwością znajdziecie krótki test, który może Wam pomóc doprecyzować odpowiedź.
Kiedy rozpoznacie już swój ojczysty język miłości, dobrze jest zbadać język partnera. Możecie zadać mu te same pytania co sobie lub zaprosić go do uzupełnienia testu. Jeśli spotkacie się z niechęcią lub oporem, być może znając dobrze swojego partnera, sami/e jesteście w stanie rozczytać jego język miłości. Jeśli Wasze języki są podobne, prawdopodobnie nie macie na tym tle szczególnych nieporozumień. Być może kłócicie się o niepozmywane naczynia, ale nie macie poczucia, że partner Was nie kocha, bądź mu na Was nie zależy. Jeśli jednak macie na tym tle wątpliwość, to być może szkopuł właśnie w tym, że Ty do niego służbą (gotujesz, sprzątasz, pieczesz ciasto), a on nie tylko tego nie widzi i nie docenia, ale prosi o seks albo o wspólne wyjście do kina. No bo on do Ciebie dotykiem lub wspólnym czasem. Chodzi o to, aby poznawszy swoje języki, spróbować nie interpretować zachowań partnera jako „wskazujące na brak miłości”, ale uznać, że partner wyraża tę miłość inaczej. Warto też docenić to co od partnera dostajemy, skoro już wiemy, że prawdopodobnie dostajemy miłość. Kolejna rzecz to otwartość i elastyczność. Otwartość na inne języki, niż ten, który jest dla nas tym najbardziej naturalnym i elastyczność po to, by korzystać także z pozostałych. Szczególnie, jeśli wiemy, że partner właśnie w tym języku pragnie otrzymywać miłość. Koncepcja Chapmana jest niezwykle praktyczna i wielokrotnie sprawdziłam, że świetnie się sprawdza. Co dodatkowo fantastyczne to to, że nie ogranicza się tylko do relacji związkowej, ale do każdej innej – z dzieckiem, rodzicem, przyjacielem itd. Dlatego też zamiast hołdować hasłu, aby dawać innym to co sam chcesz otrzymywać (to przekonanie jest źródłem właśnie wielu nieporozumień w relacjach), sprawdź co chce otrzymywać bliska Ci osoba i otwórz się naukę języka obcego. Oczywiście komunikuj również to w jakim języku Ty potrzebujesz rozmawiać. I delektuj się tą nieco znajomą, a nieco egzotyczną melodią miłości.

10 przekonań , które niszczą związek

Mój związek ma być wyjątkowy

Takie mamy czasy, że wszystko ma być perfekcyjne i wyjątkowe. Mamy być idealny i mamy mieć idealne życie. Nasze związki, domy, dzieci, psy i nasz czas wolny mają nadawać się na insta. Więc kiedy okazuje się, że nasz partner jest niezwykły (bo jedyny w swoim rodzaju), ale jednocześnie zwykły, bo tyje, starzeje się, bywa marudny i nie opuszcza deski klozetowej, to zamiast, jak mówi mój ukochany nauczyciel buddyjski Ajahn Brahm, uznać, że „tacy są mężowie” i „takie są żony”, jesteśmy zdania, że czas na wymianę. Chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie chodzi mi o zgodę na bylejakość. Nie chodzi mi o to, by pozwolić sobie na zaniedbanie. Chodzi mi o nierealistyczny i konsumpcyjny sposób myślenia o związku. Czy dobrze czulibyście się w relacji, wiedząc, że jeśli tylko w jakiś sposób powinie Wam się noga, zostaniecie zamienieni na kogoś bardziej reprezentacyjnego?

Związek ma mi dawać poczucie szczęścia i zadowolenia

Dobrze jest zadać sobie pytanie: „po co w ogóle wchodzę w związek?” Być może część z Was usłyszy od siebie odpowiedź: „żeby być szczęśliwa/y”. Po części rozumiem tę odpowiedź. Trudno wchodzić w związek po to, żeby być nieszczęśliwym. Ale jeśli jest to jedyny powód bycia w miłosnej relacji to w sytuacji, kiedy jednak chwilowo dzieje się trudniej, uznajemy naszą wspólną drogę za zakończoną. „Po co mam być w czymś co mnie unieszczęśliwia?” – słyszę od moich pacjentów. Oczywiście, jeśli jest to sytuacja, w której NAPRAWDĘ czujemy się źle i to trwa już jakiś czas, prawdopodobnie bez szans na zmianę – decyzja o rozstaniu może być tą najlepszą czy nawet jedyną. Ale mówię o sytuacji, w której przez moment jest gorzej. Bo napięcia związane z małymi dziećmi, pracą czy kredytem. Bo ktoś z Was ma gorszy moment w życiu. Bo cokolwiek innego. Czy wyobrażacie sobie, żeby na przykład pragnąć dzieci, a potem kiedy nie możecie się z ich powodu wyspać uznać, że już dość? W końcu dzieci miały Wam dodać szczęścia i poczucia sensu a teraz zabierają Wam sen? Jak to?

Partner ma spełniać moje oczekiwania

Każdy z nas jakieś oczekiwania ma. A przynajmniej swoje potrzeby. To zrozumiałe, że szukamy kogoś kto jakoś na te potrzeby odpowie. Ale możemy mieć podejście takie: „Znam siebie na tyle, że wiem, iż potrzebuję od partnera/związku tego i tego. Będę szukać. Jeśli znajdę kogoś kto na te potrzeby zarezonuje, to cudownie. Jeśli nie, to trudno.” Lub też inne: „Mój partner ma..(potrzebne wkleić). Ma być taki jakim oczekuję, że ma być.” Pierwsza postawa jest dojrzała. Druga roszczeniowa. W drugim wariancie traktujemy partnera jak stację benzynową, pod którą podpinamy się za każdym razem jak czegoś chcemy. A on ma nam dostarczyć tego czego sobie życzymy. A niby dlaczego? Na jakiej podstawie? Jeśli partner czegoś nie ma lub nie chce nam dać jesteśmy obrażeni, wściekli, rozżaleni. Do tego dochodzi jeszcze oczekiwanie, iż kochający partner ma WIEDZIEĆ czego nam potrzeba. „Co zrobiłem nie tak?”, „Nie wiesz? To jest gorzej, niż myślałam”. „Czego chcesz ode mnie w tej sytuacji?”, „Pomyśl”. Takich dialogów w gabinecie słyszę tysiące. Mierzymy miłość partnera miarą jego domyślności. Słabe szanse. Jest w nas coś takiego, że proszenie uznajemy za upokarzające i nie cenimy tego o co musimy poprosić. Tak jakby nie miało to żadnej wartości. Jest jeszcze jedno przekonanie z tego obszaru: „Skoro ja tak robię, mam prawo wymagać od partnera tego samego.” To jest jasne, że podwójne standardy w związku niszczą go. Nie służą związkowi również mocno niewyrównane siły dawania i brania. Choć może podział obowiązków nie musi być dokładnie 50/50, to absolutnie rozumiem złość o to, że większość spraw jest na głowie jednej osoby. To co mam na myśli to na przykład oczekiwanie, iż partner zawsze będzie towarzyszył nam na spotkaniach rodzinnych (choć on nie za każdym razem ma na to ochotę), bo my bierzemy udział w jego. Albo iż partner nie będzie wychodził na kawę/piwo/itp, bo my nie mając swoich znajomych nie wychodzimy. No nie.

Jak jest trudno to znaczy, że do siebie nie pasujemy

To słyszę w gabinecie nieustannie. Dodałabym do tego jeszcze trzy pokrewne, i równie niebezpieczne, przekonania czyli: „dobre pary się nie kłócą”, „w dobrych związkach ludzie się na siebie nie złoszczą” i „skoro tak bardzo się różnimy, to znaczy, że do siebie nie pasujemy”.
Drodzy Moi! W każdym związku bywa trudno. Nie jest możliwe, żeby było inaczej. Spójrzcie. Poznajemy kogoś zupełnie obcego. Z innego domu, mającego inne doświadczenia. Zakochujemy się i postanawiamy razem zamieszkać. Skąd pomysł, żeby z kimś całkowicie odrębnym, przez kilkadziesiąt lat wspólnego życia nie było zgrzytów i nieporozumień? Żeby ktoś przez tyle lat nas nie zezłościł? Żebyśmy my nie wzbudzali różnych emocji u niego? Nie chodzi o to, aby znaleźć partnera absolutnie podobnego do nas, bo jest to niemożliwe. I może byłoby też mało ciekawe i nierozwijające. I nie o to chodzi, żeby się nie złościć i nie kłócić. Chodzi o to, abyśmy poznali swoją złość i wyrażali ją konstruktywnie. I żebyśmy umieli się kłócić. Kiedy przychodzi do mnie para, to w kontekście „oceny” jej kondycji zupełnie nie ma znaczenia dla mnie to czy ta para się kłóci czy też nie. Ani to czy są do siebie bardzo podobni czy tylko trochę. Ma dla mnie znaczenie to czy partnerzy wyrażają emocje, w jaki sposób, czy potrafią pokłócić się „dobrze” i jak radzą sobie z różnicami i trudnościami w relacji. Jeśli to potrafią, z resztą sobie poradzą. Najprawdopodobniej.

Miłość wszystko rozwiąże

To piękne, romantyczne przekonanie, ale z mojego doświadczenia wynika, że mało realistyczne. Oczywiście, miłość jest warunkiem absolutnie koniecznym, abyśmy w ogóle chcieli sobie z resztą dać radą. Abyśmy wiedzieli po co to wszystko. Na przykład właśnie nasz trud. Ale sama miłość może nie wystarczyć. Podam Wam przykład. Bardzo kocham moje zwierzęta. Wydawało mi się, że kochając je i będąc uważną, po prostu intuicyjnie wiem czego potrzebują i co jest dla nich dobre. Dopiero kurs behawiorystyki zwierząt uświadomił mi jak bardzo się myliłam. Okazało się, że nienajlepiej robię, gdy przy wychodzeniu z domu ciamkam do mojej suni, że „zaraz wrócę i jaka ona jest biedna, że musi sama zostać i żeby nie robiła takich smutnych ocząt i ola Boga, o matko..!”. Niedobrze, gdy chcąc ją uspokoić u weterynarza cały czas ją głaszczę, zamiast uznać, że to normalna sytuacja i dać jej spokój. W ten sposób tylko wzmacniam jej strach. Kochamy naszych bliskich i mamy dobre intencje. Ale trochę wiedzy i umiejętności bardzo się przydaje. Przydaje się wiedzieć, że kiedy ograniczamy nasze dziecko z własnego lęku o nie, to je upośledzamy. Przydaje się wiedzieć, że kiedy okazujemy partnerowi miłość w taki sposób, w jaki my chcielibyśmy być kochani, to on niekoniecznie może być z tego zadowolony.

W dobrym związku seks sam się załatwi

Skąd takie przekonanie? A jest bardzo powszechne. To ciekawe, że zdajemy sobie sprawę, że aby mieć ładny ogród to trzeba mu poświęcić trochę lub nawet sporo czasu. Coraz częściej zdajemy sobie sprawę, że jeśli chcemy, aby w jakimś obszarze naszego życia (związek, rodzicielstwo, praca, sport, hobby) było dobrze, to ten nie może tak zupełnie dziać się sam. A seks? Jakby był z tego całkowicie wyłączony. W związku nic się samo nie załatwi. Ani nasza relacja, ani nasza miłość, ani nasz seks. Aby mieć dobry seks trzeba się nim zająć. Trzeba poświęcić mu czas, energię, uwagę. W końcu każda z powtarzanych czynności życiowych, jeśli nie będzie wsparta dodatkowymi staraniami i właściwą porcją czasu – zblednie. Stanie się nudna i nieciekawa. Praca nad seksem wymaga starań i systematyczności. Wymaga pewnego wysiłku. Ale wysiłku przyjemnego i z reguły dość szybko przynoszącego zauważalne efekty. Jeśli mamy przekonanie, że udany seks jest albo go nie ma, jeśli nie, to, nie daj Boże oznacza, że się nie kochamy lub co najmniej do siebie (znów) nie pasujemy, to bardzo szybko możemy wycofać się z czegoś co ma potencjał, ale o tym nie wiemy. Wycofać całkowicie niepotrzebnie.

Mój partner nigdy nie będzie dla mnie tak ważny jak moja matka lub mój ojciec

Ostatnio byłam świadkiem takiej sceny w gabinecie: Przyszła do mnie para, pan miał pretensje do pani, że jest związana bardziej z rodziną pochodzenia, niż z nim. Miał żal, że pani konsultuje wszystkie decyzje z rodzicami, że spędza więcej czasu u rodziców, niż w domu, że jest wobec nich bardziej lojalna, niż wobec niego (podał przykłady). Pani wysłuchała tego, co pan miał do powiedzenia, po czym skomentowała: „Masz rację. Tak rzeczywiście jest. I to się nie zmieni. Mężów można mieć dziesięciu, rodziców tylko jednych. Wy się zmieniacie, a moi rodzice będą w moim życiu zawsze. To oni dali mi wszystko co najlepsze, oni mnie wychowali i wykształcili, to im wszystko zawdzięczam. Nie tobie. Ty przyszedłeś na gotowe i żądasz, żebym była twoja. A tak właściwie, to dlaczego? Nie jest moja winą, że nie masz dobrych relacji ze swoimi rodzicami. To jest dopiero anomalia, a nie to, że ja mam taki kontakt jaki mam. Prawda?” Tu pani zwróciła się do mnie. Pani nie tylko liczyła na poparcie, ile była pewna, że je uzyska. Niestety. Fantastycznie, jeśli mamy dobry kontakt ze swoimi rodzicami. Cudownie, jeśli możemy być im za wiele rzeczy wdzięczni. Ale rodzice nie wychowują dzieci dla siebie, po to, by związać je ze sobą. Wychowują je dla świata. Wychowują je po to, aby mogło kiedyś swobodnie i bez poczucia winy odejść z domu i żyć na własną odpowiedzialność. Jeśli jesteśmy nieodpępowieni to znaczy, że nie jesteśmy w pełni dorośli. A jeśli nie jesteśmy w pełni dorośli, to nie możemy stworzyć satysfakcjonującej i dojrzałej relacji.

Mój partner jest moją własnością lub moim przedłużeniem

Rzadko słyszę, aby ktoś się do tego przekonania przyznawał na głos. Może być też tak, że nie przyznajemy się do niego sami przed sobą. W ogóle z tymi przekonaniami jest tak, że one nie muszą, a nawet często nie są, uświadomione. Ale życie pokazuje, że im hołdujemy. Skrajna zazdrość, zaborczość, kontrola świadczą oprócz tego, że o lęku i niepewności, to też właśnie o tym, że nie widzimy partnera jako odrębną, wolną osobę. Żeby sprawdzić jak to z nami jest, zachęcam aby przyjrzeć się językowi, jakiego używamy. Jeśli pojawiają się w nim sformułowania: „pozwoliłam mu wyjść”, „kazałem jej to zrobić”, „nigdzie nie idziesz” itp., to prawdopodobnie traktujesz partnera właśnie w ten sposób. Jeśli masz poczucie, że musisz zapytać partnera o pozwolenie, a nie po postu coś z nim konsultujesz lub uzgadniasz, to jest to niepokojące. Władza jest całkowitym zaprzeczeniem miłości.

W związku trzeba mówić sobie wszystko

Bardzo powszechne przekonanie. I moim zdaniem niebezpieczne. Bo co pary mają na myśli mówiąc WSZYSTKO? Oczywiście romanse, zdrady, dodatkowe konta, pokusy, fantazje, emocje, myśli, przeszłość. Do tego dochodzi to o czym rozmawiają z przyjaciółką czy przyjacielem. I absolutna szczerość, gdy zapytamy partnera o to czy przytyliśmy. To od początku. Bez szczerości trudno mówić o zaufaniu. To jest baza i jest to absolutnie bezdyskusyjne. Partner powinien powiedzieć nam o jakiś znaczących faktach z przeszłości, szczególnie tych, które mogą mieć znaczenie dzisiaj. Mamy prawo oczekiwać informacji dotyczących byłych żon (faktu, że są), dzieci, długów, zobowiązań, chorób, uzależnień itp. Ukrywanie romansu trwającego miesiące czy lata również trudno usprawiedliwić. Ale zastanówmy się czy naprawdę chcemy wiedzieć, że mężowi przyśnił się seks z sąsiadką lub popularną aktorką? Co byśmy miały z tym zrobić? Zabić sąsiadkę? Ochrzanić męża? Daję głowę, że taka wiedza służyłaby głównie zamartwianiu się: „Czy ja mu już nie wystarczam?”, „A jak ten seks przebiegał?”. To sytuacja beznadziejna, bo ani on winny, ani nie może coś z tym zrobić, a my się zadręczamy. Nie uważam też, że powinniśmy w związku opowiadać sobie co u naszych przyjaciół. Ogólnie, jak najbardziej. Ale to są intymne światy innych osób i jestem zdania, że warto te światy zachować w relacji przyjacielskiej. Chyba, że nasi przyjaciele mają na to zgodę. I znów, nie mówię o faktach, które jakoś wpływają na nas i nasz związek. Ale po co mojemu mężowi wiedza, że moja przyjaciółka znów ma jakieś kłopoty z narzeczonym? Kolejna rzecz to szczerość bez trzymanki w kwestiach dotyczących nas samych. Jeśli robimy to z intencją czystej miłości i pomocy (to wymaga ogromnej świadomości, dojrzałości i uczciwości), potrafimy ubrać to w odpowiednią formę to ok. To może być faktycznie oznaka absolutnej życzliwości. Ale przemyślmy to. Czasem wydaje się nam, że chcemy szczerości, ale potem trudno nam sobie z nią poradzić co ma wpływ na nasza relację. Bądźmy więc uczciwi i lojalni, ale przytomnie. Bo nieprzytomna szczerość może być oznaką niedojrzałości lub wręcz agresji. Dlatego też zawsze polecam pytanie: „po co to robię?, „po co to mówię?”.

Po ślubie on/ona się zmieni

Opowiadała mi kiedyś znajoma o takiej sytuacji: Oświadczył się jej chłopak. Ona się wahała. Miała wątpliwości co do tego czy aby jej chłopak nadawał się na męża i ojca. Chcąc zaczerpnąć jakiejś lekcji od mądrej kobiety poszła z tym do mamy. Usłyszała, żeby się nie zastanawiała, bo i tak po ślubie ona zrobi z nim co zechce. „Zobacz na nas z ojcem. Przed ślubem był taką sierotką Bożą, a jak się przy mnie wyrobił? Zmieniłam mu garderobę, zakazałam kumplować się z tym Stachem co go ciągnął w dół i popatrz! Spokojnie. I tak zrobisz swoje.”. Miałam wtedy niewiele ponad 20 lat i już wtedy przeraziłam się tym co usłyszałam. Pomijam już skrajnie przedmiotowy stosunek do najbliższej osoby (?!), ale przede wszystkim jest to kompletna nieprawda. Od każdej reguły znajdzie się wyjątek i pewnie odszukałabym w pamięci przykłady, kiedy naprawdę ślub czy pojawienie się dzieci kogoś całkiem odmieniło. Ale ilość przykładów po drugiej stronie czyli złudnej, nie wiadomo skąd wziętej nadziei pt. teraz jest źle, ale po ślubie będzie inaczej (on zmądrzeje/dojrzeje/dorośnie/przestanie łazić z kumplami/przestanie pić etc) jest zatrważająca. I muszę przyznać, że dotyczy to głównie pań. Panów z kolei (najczęściej) dotyczy inne przekonanie, a mianowicie, iż ona nie będzie się zmieniać. Jest takie powiedzenie: „Kobieta myśli, że facet po ślubie się zmieni, a facet, że ona się nie zmieni”. I faktycznie coś w tym jest. Oba przekonania są szkodliwe. Uważam, że kiedy decydujemy się z kimś na życie, to uczciwie jest założyć, że bierzemy kogoś takim jakim jest teraz. I że może nigdy inny nie będzie. Jednocześnie niedojrzałością jest zakładać, że nie będziemy się zmieniać. Życie to ciągły proces. My też jesteśmy procesem. Jestem zdania, iż właśnie to sprawia, że jesteśmy w stanie być ze sobą wiele lat. Spodziewać się, że ktoś się nie zmieni i być na te zmiany w pełni otwartym – oto co warto w sobie pielęgnować.

Szybki ślub – czy ma szansę się udać?

Miałam 19 lat i spędzałam wakacje nad jeziorem. Na miejscu spotkałam 10 lat starszą ode mnie parę, jeśli pamięć mnie nie myli Sebastiana i Izę, która poznała się w tym miejscu rok temu. Oboje byli wtedy w związkach, ona w krótkim i niezobowiązującym, on w 9 letnim. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, a następnego dnia pan się pani oświadczył. Rok później, kiedy ich spotkałam, byli już małżeństwem, a na dniach miało urodzić się im dziecko. To była dla mnie niezwykła historia. Wielokrotnie zastanawiałam się czy im się udało. Czy są szczęśliwi? Decyzja o ślubie po 12 godzinach poznania? Czy to możliwe? Wiem, że są ludzie, którzy uważają, że nie tylko jest to możliwe, ale wręcz uznają to jako jedyny odpowiedni sposób wybierania partnera. Takiego zdania jest lub była (bo nie wiem czy jest to aktualne, naprawdę, bardzo szczerze, chętnie bym o to zapytała) na przykład jedna z popularnych blogerek Dagmara Skalska. Słuchałam kiedyś audycji radiowej z jej udziałem. Pani Dagmara opowiadała w niej o swoich życiowych wyborach, między innymi o tym, że swojego pierwszego i drugiego męża wybrała w ten właśnie sposób. Czyli ekstremalnie szybko. Niespecjalnie śledzę losy Pani Dagmary, ale z tego co wiem, pierwszy związek trwał kilka lat, aż do śmierci jej męża, a drugi chyba szybko się rozpadł. Czy można wysnuć z tego wniosek, że szanse są 50/50%?

Dlaczego w ogóle o tym mówię? Coraz częściej w moim gabinecie pojawiają się i kobiety i mężczyźni, którzy najczęściej z racji określonego według nich wieku, kiedy kogoś poznają, bardzo szybko podejmują decyzję o ślubie. Zadają mi wtedy pytanie czy dobrze robią i czy to ma szansę się udać. Ich argumenty są następujące: „jestem już za stara, żeby to przeciągać”, „nie mam już czasu czekać”, „wiem co czuję i to jest najważniejsze”, „chcę brać ślub kiedy jestem zakochana”, „czuję, że to ten”, „zawsze marzyłam, żeby być żoną/mieć rodzinę”. W takich sytuacjach zawsze mówię, że jestem psychoterapeutką, nie wróżką, nie mam szklanej kuli i nie wiem co będzie. Nie mogę i nie chcę jednak tak zupełnie umywać rąk, bowiem to co mam, to swoją wiedzę, doświadczenie zawodowe oraz zawodową intuicję i na tej podstawie coś jednak powiedzieć mogę. I to od czego chcę zacząć to od tego, że naturalnie życie jest tajemnicą. Miłość, związki i relacje międzyludzkie do pewnego stopnia też. „Nawet mnie” (uwierzylibyście? ;)) życie wielokrotnie cudownie i w sposób okrutnie bolesny potrafi zaskoczyć. Dlatego absolutnie nie tylko wierzę ale i wiem, bo takie pary znam, że ze sobą są, może nawet nieźle się mają, choć nic nie wskazywało na to, że im się powiedzie. I na pewno są takie pary, u których szybki ślub się sprawdził. Ale jak mówi dr Shauna Springer (psycholog, doradczyni małżeńska, badaczka): „Oczywiście, kilka małżeństw może się udać, ale na każdy taki przykład przypada znacznie więcej podobnych historii zakończonych rozwodem”. I ja też jestem za tym, aby przed podjęciem tak ważnej decyzji jednak trochę się poznać. Warto zdać sobie sprawę z tego, że zakochanie to jednak jedna wielka halucynacja. Zakochujemy się z reguły nie w kimś (bo tego kogoś znamy dzień lub miesiąc), ale bardziej w wyobrażeniu na jego temat. Idealizujemy obiekt naszych uczuć, przypisujemy mu cechy, których nie posiada. Zakochanie to fenomenalny stan, którym należy się cieszyć i w pełni z niego korzystać, ale nie jest to jednak najlepszy moment na podejmowanie życiowych decyzji. W stanie zauroczenia nie bierzemy pod uwagę tego, co za jakiś czas może mieć dla nas znaczenie. Z reguły przestajemy być na haju po roku, dwóch. Jest to mniej więcej czas, który potrzebujemy, by nasze życiowe decyzje mogły być trwałe i satysfakcjonujące. Badacze nazywają ten okres magicznymi dwoma latami czy tez regułą dwóch lat. W latach 80tych naukowcy udokumentowali 168 związków trwających ponad 14 lat. Z badań wynika, że najszczęśliwsze pary spotykały się średnio 25 miesięcy zanim zdecydowały się na ślub. Bardziej współczesne badania wskazują, iż magiczny okres dwóch lat powinno się wydłużyć mniej więcej do trzech. Takiego zdania jest wspomniana już Shauna Springer, autorka badań z 2008 r., w których zostały przebadane 633 mężatki. Te najbardziej szczęśliwe spotykały się z partnerem przed ślubem ok 3,6 lat. Ale może nawet nie jest tak ważne czy to będą dwa lata czy cztery, ale też to, co ma się w tym czasie wydarzyć. Jestem zdania, że byłoby dobrze, gdyby wydarzyły się trzy rzeczy. Po pierwsze, potrzebne jest zbadanie swojej motywacji. Po drugie uruchomienie, obok serca, rozsądku. Po trzecie, zdobycie pewnych umiejętności. Zacznijmy od motywacji. Kiedy poznajemy kogoś i bardzo szybko wiemy, że to ten/ta, to a/jesteśmy oczadziali przez stan zakochania, b/jesteśmy mistrzem zen, c/ nie chodzi Ci o niego/o nią. Podpunkt a właściwie już omówiliśmy. Po prostu jesteśmy w jednej wielkiej, fantastycznej psychozie, ale w psychozie dobrze jest nie podejmować decyzji ważących na całym życiu. W podpunkcie b miałam na myśli to, iż Twoja pewność może świadczyć o Twoim niezwykłym kontakcie z intuicją/sercem/wewnętrzną mądrością i myślę, że to mogła mieć na myśli Pani Dagmara Skalska. Jeśli ktoś ma taki dostęp do tego co w Tobie wie, to naprawdę chapeau bas. Sądzę, że takich osób jest niewiele i jeśli nie jesteś jedną z nich – przejdź do podpunktu c. „Jestem już za stara na czekanie”, „zawsze marzyłam, żeby mieć dom i rodzinę” – to są w moim poczuciu nie najlepsze motywacje do tego, żeby myśleć o ślubie. A już na pewno, jeśli są to motywacje jedyne lub podstawowe. Nie ma, oczywiście, nic złego w tym, żeby pragnąć rodziny. Przeciwnie. Ale bywa nierzadko tak, iż to pragnienie przysłania nam rzeczywistość. Mam pacjentkę, nazwijmy ją Bogusią, która tak bardzo chciała być żoną i mamą, że przeoczyła fakt, że mężczyzna, który deklaratywnie też tego chciał, nie był mężczyzną na życie. Bogusia w stanie krótkiego narzeczeństwa kompletnie zignorowała niepokojące sygnały, świadczące o tym, że w przyszłości będzie jej trudno. Dlaczego? Bo tak bardzo pragnęła rodziny. Za wszelką cenę. Nie zawsze ta motywacja jest w pełni uświadomiona. Nie zawsze, a nawet często nie jest też świadomy proces pomniejszania i usprawiedliwiania tego co wprowadza nas w niepokój, że może jednak nasz wybór nie jest najlepszy. Kiedy „musimy” mieć męża, być matką, mieć rodzinę, bywa, szczególnie gdy zegar biologiczny bije, że wybieramy niemalże kogokolwiek kto jest, byle był. W takiej sytuacji nie wybieramy tak naprawdę tego konkretnego mężczyzny (czy tej konkretnej kobiety) tylko wybieramy bycie żoną/posiadanie rodziny. Akurat z tym mężczyzną czy z tą kobietą. I jeśli to odbywa się bardzo szybko, to może, i często jest, po prostu ryzykowne. Obok zeksplorowania swojej motywacji do wejścia w związek z tą konkretną osobą, dobrze jest też dać sobie chwilę przed ślubem na to, żeby obok serca i miednicy włączyła się także głowa. Po to mamy serce i rozum (odwieczny konflikt, na szczęście nie zawsze), żeby skorzystać z obu. No i ostatnia rzecz – wykorzystanie czasu na wzbogacenie się o pewne umiejętności. Wielokrotnie o tym pisałam, że aby stworzyć trwały i satysfakcjonujący związek sama miłość nie wystarczy. Potrzebne są określone kompetencje jak np.: dojrzałość, umiejętność tworzenia związku, bycia w bliskości, rozwiązywania trudności, rozmawiania, wgląd w swoje emocje, empatia, zdolność do wspierania, przechodzenia przez kryzysy itp. Aby sprawdzić czy je oboje mamy lub aby się ich nauczyć – trzeba ze sobą chwilę pożyć. I oczywiście nie można i nie warto testować siebie w nieskończoność. Tak jak pewną skrajnością są śluby zawierane po tygodniu czy miesiącu znajomości, tak drugim ekstremum są związki tzw. „przechodzone”, kiedy pary po 15 latach „narzeczeństwa” nie wiedzą czy chcą ze sobą być. Nie będziecie pewni lub niewielu czuje tę pewność. Takie są moje obserwacje. Nie szukajcie więc pewności i gwarancji. Szukajcie w sobie, w swoich ciałach i sercach, dodajcie do tego garść refleksji i namysłu. Dajcie sobie czas, ale go nie przeciągajcie. Pamiętajcie, że każdy związek to ryzyko, ale można skakać na nieznane dno, a można je trochę zbadać. I ponad wszystko nie zapominajcie, że to nie są przepisy na udane życie, a jedynie nieśmiałe drogowskazy. Sprawdzajcie na Sobie czy wskazują Wam Waszą drogę.

Dlaczego kochamy bad boyów?

Podobno naszym ideałem mężczyzny jest Bogusław Linda. Tak przynajmniej wynika z badań TNS OBOP. Męski, pewny siebie, seksowny, nieco grubiański, cyniczny, nieposłuszny, nonkonformistyczny i bezczelny – takiego mężczyzny ponoć chcemy. Potwierdzają to badania prof. Bogusława Pawłowskiego (kierownik Zakładu Antropologii PAN we Wrocławiu), które wskazują, iż mężczyźni z rysem psychopatycznym bardziej podobają się kobietom. Według tychże badań co czwarta z nas szuka macho, a co trzecia marzy o burzliwym życiu erotycznym. Nie muszę dodawać, iż taki niegrzeczny chłopiec jest w naszych wyobrażeniach zdecydowanie bardziej ognistym buhajem, niż uprzejmy, oczytany intelektualista (kocham intelektualistów, btw). Dlaczego tak się dzieje? Jak to możliwe, że najwięksi zbrodniarze odbywający karę więzienia mają na zewnątrz tuziny fanek i kandydatek na żony i kochanki? Wystarczy obejrzeć serial oparty na prawdziwych wydarzeniach „Ucieczka z Dannemory” (majsersztyk) czy choćby przeczytać pierwszy z rozdziałów (polecam absolutnie wszystkie) książki Justyny Kopińskiej „Polska odwraca oczy” opowiadający historię Mariusza Trynkiewicza (przestępca seksualny i seryjny morderca) i jego żony, żeby pojawiło się to pytanie: o co chodzi? To pytanie zadają sobie również moje pacjentki (czasem pacjenci). Dlaczego zakochałam się w draniu? Co ja w nim widzę? Dlaczego tak trudno mi się od niego uwolnić? Jak to się dzieje, że ciągnie mnie do psychopatów?
No właśnie, jak?

* Bad boye świetnie uwodzą

Tego na pewno nie można im odmówić. A jeśli nawet nie robią tego intencjonalnie, to i tak ich nonszalancja i tajemnica są pociągające. Tak to już jest, że niepewność i nieprzewidywalność są intrygujące. Naturalnie, za skrytością może, i najczęściej czai się, cała masa niechlubnych zachowań, ale na początku, cóż.. Nęci, kusi, oczu i myśli nie można oderwać. Bad boye nierzadko wyposażeni są w atrybuty, które mają dla części kobiet znaczenie, ponieważ zwykle świadczą o zaradności mężczyzny, czyli władzę i pieniądze. Wielu bad boyów wie co na kobiety działa i skutecznie to wykorzystują. Niegrzeczni chłopcy doskonale też potrafią manipulować i od siebie uzależniać.

* Za bad boyem kryje się obietnica ciekawego życia

Żyjąc z bad boyem to co masz gwarantowane to emocje. Ekscytację przechodzącą w stres, euforię zamieniającą się w strach, zakochanie na granicy szaleństwa i poczucie, że chyba naprawdę zaraz oszalejesz. Jednym słowem – prawdziwy, uczuciowy roller coaster. Jeżeli Twoją podstawową wartością jest życie pełne niespodzianek, adrenaliny i ryzyka, to bardzo łatwo możesz wpaść w sidła niegrzecznego chłopca. Jeżeli wzdrygasz się na myśl, że Twój związek mógłby być choć w części zwykły, przewidywalny czy nawet (brr) nudny, to prawdopodobnie bad boy będzie Twoim automatycznym wyborem. Jeżeli sprawdziłaś już, że kiedy w Twoim życiu „nic się nie dzieje” (czytaj: masz spędzić wieczór z książką czy z przyjaciółmi na działce) to masz poczucie, że nie żyjesz, to duże prawdopodobieństwo, że zakochasz się w bad boyu. Bo o niegrzecznym chłopaku można powiedzieć wiele, ale nie to, że jest przewidywalny. Tylko niestety znów, zapominamy, że tak jest, ponieważ bad boy też szybko się nudzi i ciągle musi szukać nowych wrażeń. Stąd przelotne związki, zdrady, ryzykowne zachowania itp. Zapominamy, że jest cienka granica pomiędzy siłą, a przemocą. Pomiędzy pewnością siebie, a egocentryzmem. Pomiędzy zadurzeniem, a kontrolą.

* Tratujemy bad boya jako wyzwanie

I to wyzwanie na kilku płaszczyznach. Po pierwsze: to wyzwanie, żeby go w ogóle zdobyć. Przecież bad boy jest taki niedostępny, nieodgadniony. Uwieźć mężczyznę nie do zdobycia? Kto by nie chciał? My kobiety, żeby docenić to co mamy, często potrzebujemy się natrudzić. Nie doceniamy tego co jest blisko, co przychodzi łatwo. Kochamy „gonić króliczka” tylko tak naprawdę po co? Dlaczego to wiem. Upraszczając, często nieobecni i niedostępni emocjonalnie ojcowie to niejednokrotnie jedna z przyczyn tego dlaczego kobiety tak „świetnie” odnajdują się w sytuacjach, kiedy ktoś ich nie chce lub kiedy cały czas zapracowują na czyjąś miłość. Kiedy mamy zainteresowanie bad boya, innym wyzwaniem może być pragnienie uratowania go, poskromienia. „Dla mnie on się zmieni”, „on w środku jest dobrym człowiekiem” – znacie to? Ty masz być tą, która odkryje jego wrażliwą część, tą, która jako jedyna będzie miała do niej dostęp, tą, która była „powodem”, dla której on.. no same wiecie.. Czy to jest możliwe? Mało prawdopodobne, jeśli żyjesz z bad boyem, który mówiąc kolokwialnie jest niedojrzałym narcystą i psychopatą. Bardziej, jeśli żyjesz z „żółwiem”.

* Mylimy bad boya z żółwiem

Czy wiecie dlaczego żółw jest taki twardy? Bo jest taki miękki. Są mężczyźni, których prywatnie nazywam żółwiami. Powłoka twarda i nieprzenikniona, wewnątrz wrażliwość i dobre serce. Myślę, że do takich mężczyzn wiele kobiet tęskni. To dlatego tak bardzo rozczulają nas widoki wielkich, silnych mężczyzn, trzymających w ramionach niemowlę lub szczeniaka. Ale żółw to nie bad boy, z którym związek jest jedną wielką udręką. Żółw to czuły barbarzyńca, który wie jak zarządzać jednym i drugim. Wie, kiedy tupnąć nogą i zawalczyć, a kiedy skorzystać ze swojego wrażliwego ja. Żółw to, jak opisuje prof. Zbigniew Izdebski (pedagog, seksuolog): „dojrzały psychicznie, (…), niezależny, honorowy twardziel” czy prof. Zbigniew Lew-Starowicz (psychiatra, seksuolog): „decyzyjny, panujący nad emocjami, dający kobiecie poczucie oparcia i bezpieczeństwa, czuły, nie rozklejający się, silny psychicznie”. Taki, jak o nim mówi dr Mariola Bieńko (socjolog UW) – hemingwayowski bohater. Z przykrością muszę stwierdzić, że takich mężczyzn jest niewielu. Ja takich znam, zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym, i nie ukrywam, że mam do nich szczególną słabość. Ale z racji ograniczonej puli kobiety muszą wybierać pomiędzy skrajnościami. Pomiędzy mężczyznami niepewnymi, niedojrzałymi, biernymi; a pomiędzy tymi, którzy są z pozoru pewni i silni, a tak naprawdę autorytarni i przemocowi.

* Tęsknimy za silnym mężczyzną

No właśnie. Dziś wiele kobiet jest zdania (słyszę to w gabinecie), że mężczyźni są słabi. Że nie wiedzą czego chcą, że nie radzą sobie z emocjami i z życiem, że nie umieją być w relacjach, że brakuje im dojrzałości, odpowiedzialności i siły. Że trzeba ich prowadzić za rękę i że spędzają więcej czasu w łazience, niż kobiety. Kobiety tęsknią za męską siłą, która nie byłaby przemocą. Owa siła przejawia się m.in. w męskiej pierwotności i dzikości. My, niejednokrotnie spięte, kontrolujące, nadodpowiedzialne, całe wydepilowane pragniemy uszczknąć sobie z tej nieokrzesanej, „brudnej”, zwierzęcej części mężczyzny. Dać się jej porwać i ponieść. A bad boy ma jej w sobie aż nadto.

* Bad boy ujawnia nasz cień

Kiedy pytam kobiety jakiego mężczyznę chciałyby u swojego boku, wiele z nich odpowiada, że ma być „dobry, miły, czuły, dobrze wychowany”. Wielokrotnie też takie odpowiedzi padają w badaniach. Ale jak mówi prof. Izdebski to co kobiety deklarują jest czymś zgoła innym od tego za czym w głębi duszy tęsknią. Dlaczego w głębi duszy? Myślę, że w nas cały czas pokutuje kultura wychowania, która wspierała kobiecą grzeczność, skromność i uległość. Kobiety przez lata (nadal, choć w dużo mniejszym stopniu) wypierały tę swoją część, która była niegrzeczna i nieskromna. Wypierałyśmy to, iż mamy swoje potrzeby seksualne, że możemy, i wielokrotnie lubimy, seks. Więc tego nie pokazujemy, nie mówimy, ale wybieramy mężczyznę, który gwarantuje nam jazdę bez trzymanki. Tylko tak trochę bez naszego udziału. Jesteśmy w tym układzie tymi, które niby nie chcą i nie mają nic do powiedzenia, są po prostu brane. W taki sposób możemy realizować nasze pragnienia i fantazje, ale bez „przyznawania się”, że to my jesteśmy ich właścicielkami i inicjatorkami. Bo przecież nie uchodzi. Jednym słowem bad boy pozwala nam dotknąć tego, co w nas głęboko skrywane, acz pożądane.

Nie jest to z pewnością wyczerpujący przegląd wszystkich hipotez i koncepcji dotyczących zagadnienia „kobieta i bad boy”, ale być może już ten krótki opis rzuci Wam nieco światła na problem, który naprawdę dla wielu kobiet jest najprawdziwszym kłopotem i cierpieniem.

Jak się nie rozstawać czyli 12 podstawowych błędów przy rozstaniu

1. Nie rób tego pochopnie

Ostatnio odświeżyłam sobie moich ukochanych „Przyjaciół“ (serial USA z lat 1994-2004). W jednym z odcinków Rachel, w zazdrości o nową dziewczynę Rossa, mówi do niego: „Rozstałam się z Tobą, bo byłam na Ciebie zła, a nie dlatego, że przestałam Cię kochać“. To może, Droga Rachel, zrobiłaś to pochopnie? – to już ja. I tak to właśnie jest. Rozstajemy się często wtedy, kiedy powinniśmy ze sobą porozmawiać. Lub się z czymś zmierzyć. Przepracować. Ale my wysuwamy od razu działa ciężkie. Rozstajemy się z wściekłości, z zawodu, ze strachu. Nasze odejście jest bardziej manifestem, prowokacją, manipulacją, groźbą, karą. To nie są najlepsze motywacje do rozstania. Jeśli jesteśmy w emocjach – zatrzymajmy się, ochłońmy, pogadajmy sami ze sobą o co nam chodzi i czego tak naprawdę chcemy. Jeśli faktycznie rozstania – przygotujmy się do niego.

2. Nie rozstawaj się przez smsa czy osoby trzecie

Dla mnie jest to oczywiste. Niestety nie dla wszystkich. W gabinecie słyszałam już różne historie. Partner mojej pacjentki zostawił jej wiadomość na lodówce takiej treści: „Już cię nie kocham. Przykro mi. Zabrałem swoje rzeczy i ser z lodówki. Przepraszam.“. Dacie wiarę? Rozstania przez smsy, messengery, maile, ku mojej rozpaczy, są na porządku dziennym. „Hitem“ jest dla mnie opowieść mojego pacjenta licealisty o przesyłaniu sobie print screena z facebooka, na którym, u jeszcze przed chwilą twojej dziewczyny (czy chłoopaka) widnieje nowy status pt. singiel czy singielka. Mój inny pacjent o tym, że nie jest już ze swoją dziewczyną, dowiedzał się od jej koleżanki. Miała mu powiedzieć, że „Ewa nie chce juz z Toba być, ale bała ci się to powiedzieć. Poprosiła mnie, żebym ci przekazała. No to tyle. Narazie.“ Serio?

3. Nie prowokuj, by to ona odeszła

Jestem zdania, że cierpimy na masowy zanik umiejętności brania odpowiedzialności. Odpowiedzialności za swoje życie, emocje, postępowanie, decyzje. Nie potrafimy po prostu przyjąć pewnych rzeczy na klatę. Nie chcemy z kimś być? Powiedzmy o tym. Zamiast tego wycofujemy się (żeby samo się jakoś rozeszło), dajemy do zrozumienia (żeby ona „załapała“ i wyręczyła nas z tego przykrego procederu), prowokujemy (żeby to ona to zakończyła, a my żebyśmy mogli pozbyć się poczucia winy). Tak jest pewnie łatwiej. Ale nie tylko mało to dojrzałe i mało w tym klasy, ale przede wszystkim nie wierzę, że można się ze sobą czuć tak naprawdę, naprawdę dobrze, jeśli tchórzymy i unikamy odpowiedzialności. Odpowiedzialność naprawdę nam służy.

4. Nie zostawiaj bez słowa

W gabinecie często towarzyszę ludziom w sytuacji rozstania. Część z nich przeżywa silnie fakt, że tak naprawdę nie wiedzą co się wydarzyło. Gros moich pacjentów nie usłyszało od swoich byłych partnerów żadnego wyjaśnienia. Lub wyjaśnienie to było na tyle ogólne i mgliste, że w zasadzie nic nie wniosło. Są oczywiście osoby, dla których każde wyjaśnienie byłoby niewystarczające, ale nie o nich teraz mówię. Kiedy podejmujemy deczyzję o odejściu powinniśmy najpierw skontaktować się ze sobą. Co się ze mną dzieje? Dlaczego nie chcę dłużej być w tej relacji? A potem wyjaśnić to partnerowi. Czy nie chcielibyśmy znać przyczyn odejścia, gdyby to z nami się rozstawano?

5. Nie kłam

Szczerość w relacjach to trudny temat. Czy mówić sobie wszystko? I co to jest „wszystko“? Czy istnieje dla nas kategoria tzw. „białych kłamstw“ (kłamanie dla czyjegoś dobra)? W jakich obszarach? Czy mamy sobie mówić, że właśnie śniliśmy erotyczny sen z najlepszą przyjaciółką żony? Tych pytań jest ogrom. Każda para potrzebuje odpowiedzieć sobie na nie indywidualnie. Temat szczerości jest też ważny w sytuacji rozstania. Ja jestem zwolenniczką szczerości z ograniczeniem bolesnych szczegółów. Jesli prawda jest taka, że odchodzimy, bo zakochaliśmy się w kimś innym, uważam, że to należy powiedzieć. Można pominąć jednak informacje dotyczące tego „że spotkaliśmy wreszcie kogoś kto idealnie spełnia nasze erotyczne potrzeby“, jak to zrobił kiedyś jeden z moich pacjentów. To jest już niepotrzebne. Nie mówmy, że „nie jesteśmy gotowi na związek“, jeśli prawda jest taka, że jesteśmy, ale nie z obecną partnerką. A nie mówimy tego tylko dlatego, żeby, mimo wszystko, było miło lub żeby kogoś nie zranić. Z szacunku dla drugiej osoby – powiedzmy prawdę, ale oszczędźmy detali, które nic nie wniosą.

6. Nie owijaj w bawełnę

„Nie mam teraz przestrzeni na związek“, „teraz zajmują mnie inne rzeczy“, „tu nie chodzi o ciebie, ale o mnie“, „nie mam czasu na to, żeby się zaangażować“ t o przykłady kilku z mnóstwa owijających w bawełnę wyjaśnień. One mogą byc oczywiście zgodne z prawdą. Ktoś kto ma trudności z zaangażowaniem powie, że „zajmują go inne rzeczy“. Ktoś, kto się obawia bliskości może powiedzieć, że „tu chodzi o niego“. Tylko że wielokrotnie, znów nie umiejąc wziąć odpowiedzialności za decyzję i/lub nie chcąc kogoś zranić, kluczymy tak, żeby nie powiedzieć wprost. Po prostu to powiedzmy.

7. Nie obiecuj

Żeby złagodzić czyjś ból lub żeby czuć się mniej podle bywa, że proponujemy: „zostańmy przyjaciółmi“. Lub obiecujemy: „zawsze możesz na mnie liczyć“. Jeśli naprawdę tak czujemy, to w porządku, choć i jedno i drugie zrealizować nie jest łatwo. Kiedy pojawiają sie kolejni partnerzy wywiązanie się z danych obietnic i propozycji może się nieco skomplikować. Ale jeśli tak naprawdę nie chcemy się przyjaźnić i pomagać sobie w potrzebie (lub jest to dla nas zbyt trudne) – pomińmy to milczeniem. Jeśli ma to być kłamstwem lub pustym frazesem – nie mówmy po prostu nic.

8. Nie rób nadziei

Podczas rozstania bywa, że w czyiś oczach widzimy prośbę: „proszę, powiedz, że to nie jest ostateczny koniec“, „okłam mnie, że jeszcze wszystko będzie dobrze“. To trudne. Czasami dajemy się temu ponieść. Mówimy, że „to tylko na jakiś czas“, że „musimy sobie pewne rzeczy poukładać“, że „przecież w życiu różnie bywa“, że „kto wie co będzie kiedyś“. Jeśli naprawdę chodzi nam o czas, to co innego. Ale wielokrotnie jesteśmy swojej decyzji pewni. A mimo to karmimy kogoś złudną nadzieją. Nie róbmy tego. Wydawać się może, że nadzieja łagodzi cierpienie, ale tak naprawdę wydłuża proces godzenia się ze stratą i utrudnia go. Zaoszczędźmy komuś przedłużającej się żałoby.

9. Nie zostawiaj sobie uchylonych drzwi

Dawanie komuś nadziei może mieć związek z chęcią złagodzenia czyjegoś bólu. Czasami jednak chodzi bardziej o nas, niż o kogoś. Tak na wszelki wypadek zostawiamy na wpół otwarte drzwi. Bo może się nam odmieni, bo może z tą nową to nam nie wyjdzie, bo miłość byłej łechce nasze ego, bo ja już z nią nie chcę, ale żeby ona z kimś innym? Bycie nie w porządku prędzej czy później jakoś nas dopadnie. Zdaję sobie sprawę, że to może mało terapeutyczna kategoria, ale pozwolę sobie w tym miejscu na jej użycie. I zacytuję słowa prof. Bartoszewskiego: „Czy bycie przyzwoitym się opłaca? Nie opłaca się. Ale warto“.

10. Nie obwiniaj

Z jaką łatwością nam to przychodzi! Widzę to wielokrotnie, kiedy pracuję z parami. Jak z rękawa sypiemy pretensjami do partnera. Ale kiedy pytam jaki wkład ma Pan/Pani w ten kryzys – cisza. Oczywiście, generalizuję. Poczucie winy, niepewność, ból związany z decyzją o rozstaniu to nie są łatwe przeżycia. Chcemy się ich jak najszybciej pozbyć, a zrzucenie pełnej odpowiedzialności na partnera wydaje się być świetnym narzędziem. Tylko pozornie. Nasz były partner to kawałek naszego życia. To nasze wybory. Obwiniając partnera niszczczymy coś bardzo cennego również w sobie. W ten sposób odbieramy sobie również możliwość nauczenia się czegoś z tej sytuacji. Dlatego zachęcam do zobaczenia rozkładu odpowiedzialności bardziej adekwatnie.

11. Nie manipuluj

Manipulacje, o których chcę powiedzieć najczęściej są nieuświadomione. Ale skoro to czytacie, to znaczy, że znalazły się już w Waszej świadomości. Od tego momentu możecie zaprzestać działań, które służą znów głównie temu, aby przy rozstaniu czuć się pozornie lepiej. I to kosztem drugiej osoby. Wszystkie komunikaty typu: „tylko proszę cię nie płacz“, „tylko się na mnie nie złość“, „tylko obiecaj mi, że nie wybuchniesz“, „przyjmij to z godnością“ „proszę cię nie histeryzuj“, „mam nadzieję, że rozstaniemy się z klasą“ przeważnie wypowiadamy ze względu na kłopot w uniesieniu emocji partnera i z chęci pozbycia się ciężaru poczucia winy. Tylko, że to wiąże partnerowi usta. Uniemożliwia mu wyrażenie zrozumiałych w tej sytuacji uczuć. Jeśli to my chcemy rozstać się z klasą, manipulacja jest wykluczona.

12. Nie oczerniaj

I znów wszystkiemu winna jest trudność w przyjęciu odpowiedzialności za decyzję o rozstaniu. Żeby nie wyjść na potwora siejemy to tu to tam historię o tym jak to nasza ex partnerka była złem wcielonym. Pamiętam pewne przyjęcie. Daleki znajomy przez pół imprezy opowiadał wszystkim jak to jego żona utruwała mu życie. Znając go wiedziałam, że jest to jego sposób na wybielenie siebie z całej sytuacji. Zapytałam go najpierw dlaczego w takim razie nigdy wcześniej o tym nie mówił? Dlaczego był z nią 15 lat, skoro już 10 lat temu był „wrakiem człowieka“. I dlaczego tak bardzo chce, żebyśmy to wiedzieli, skoro prawdopodobnie nikt z nas nigdy jego żony nie spotka?

O człowieku świadczy nie tylko to jaki jest, kiedy jest, ale także to w jaki sposób się z nami żegna. Nic dodać.

Miłości możemy uczyć się od zwierząt

My ludzie jesteśmy potwornie w sobie zadufani. Zaczynam z grubej, ale cóż, czasami tak sadzę. Czujemy się na tej planecie najważniejsi i najmądrzejsi, a jednym z przejawów takiego sposobu myślenia jest to, iż wydaje się nam, że najlepszym przykładem miłości i wierności jesteśmy właśnie my. A gdybyśmy choć na moment wyszli ze swojej bańki i rozejrzeli się wokoło, to okazałoby się, że niejednokrotnie możemy naszym braciom mniejszym „czyścić buty”, jeśli chodzi o okazywanie sobie miłości. Bo zwierzęta doskonale zdają sobie sprawę z tego, że miłość się robi. Że miłość to nie tylko uczucia i deklaracje, ale to „zachowanie polegające na miłości” jakby powiedział behawiorysta Burrhus F.Skinner.
Czy wiecie dlaczego na stołach weselnych tak często goszczą łabądki? Gdyż, łabędzie, jako jeden z wielu gatunków zwierząt łączą się w pary na całe życie. Podobnie wilki, pingwiny, lisy, papużki nimfy, kawki, niektóre gatunki małp i antylop, nornice preriowe, albatrosy, dzierzyki równikowe i bieliki amerykańskie. Jestem pewna, że wymieniłam tylko część. Gdybym wiedziała o tym te prawie 10 lat temu, na moim stole weselnym znalazłaby się dorodna para wilków. Wilki to dla mnie symbol miłości, lojalności, odpowiedzialności, wierności i wolności. Choć, podobno najbardziej powszechnie znanym symbolem miłości, przyjaźni i oddania są turkawki. Ciekawe.
Widzimy więc, że od zwierząt możemy uczyć się trwałości relacji i wierności. Na przykład małżeństwo kawek potrafi trwać dłużej, niż ludzkie. Kawki żyją prawie tak długo jak homo sapiens. Zaręczają się już w pierwszym roku życia, a pobierają w drugim. Są ze sobą do końca. Dokładnie tak jak psy, jeśli skoncentrujemy się na miłości międzygatunkowej. Udomowione czworonogi kochają swoich opiekunów naprawdę „dopóki śmierć nas nie rozłączy” i żywo rozpaczają, gdy ktoś odejdzie. Ileż to słyszeliśmy historii o tym jak psy umierały z tęsknoty, jak miesiącami czy latami przesiadywały na cmentarzu przy grobie swojego pana czy pani. Może znana jest Wam przepiękna, oparta na faktach, historia psa Hachiko sfilmowana najpierw w 1987 roku przez Seijiro Koyama, a potem w 2009 przez Lasse Hallstroema. Richard Gere gra opiekuna psa rasy Akita Inu, którego znalazł na stacji kolejowej. Hachiko codziennie odprowadza swojego pana na stację i czeka na jego powrót. Kiedy profesor umiera w swoim miejscu pracy, jego wierny przyjaciel czeka tak przez następne 10 lat na jego powrót. Prawdziwy Hachiko urodził się w 1923 roku, a historia ogromnego oddania miała miejsce w Japonii, przy jednej z tokijskich stacji Shibuya. Doceniając lojalność czworonoga mieszkańcy Tokio wybudowali obok dworca jego pomnik. Stoi tam ponoć do dziś.
Nie wiem czy wiecie, ale podobna historia wydarzyła się w Polsce. W Krakowie, w pobliżu ronda Grunwaldzkiegio stoi pomnik psa Dżoka. Powstał on na upamiętnienie miłości psa do swojego opiekuna, który to zmarł w tamtejszej okolicy na zawał serce. Dżok czekał tam na swojego pana przez okrągły rok, aż wreszcie pozwolił przygarnąć się nowej opiekunce. Niestety historia Dżoka jest historia bez happy endu. Pani Maria Mueller zmarła w 1998 roku, zaś zwierzę uciekło i wałęsając się po terenach kolejowych, zginęło pod kołami jadącego pociągu. Powyższe historie są dla mnie świadectwem bezkresu miłości i oddania. Takiej miłości do końca. Jej przykładem są także lisy. U lisów kiedy samica umiera samiec na zawsze pozostaje sam.
Od zwierząt możemy uczyć się także miłości absolutnie bezwarunkowej. I zachwytu.
Pies kocha nas takimi jakimi jesteśmy. Dla niego nie liczy się wygląd, wykształcenie, ilość zer na koncie. Dla naszego futrzastego przyjaciela jesteśmy doskonali tacy jacy jesteśmy. Jak to powiedział jeden z bohaterów książki Janusza Leona Wiśniewskiego „Samotność w sieci”: „Boże dopomóż mi być takim człowiekiem, za jakiego uważa mnie mój pies”. Pies nie tworzy żadnych warunków wstępnych, nie ma wygórowanych oczekiwań. Nie porównuje, nie komplikuje. Po prostu kocha i uwielbia. Podobnie jak kawki, które sprawiają wrażenie, iż są sobą nawzajem zachwycone. I dumne ze swoich partnerów. Kiedy podejrzycie parę kawek dostrzeżecie, że te czarne ptaszęta wędrują przez życie nie dalej, niż metr od siebie, z wyprostowaną, dumną postawą jakby naprawdę chciały powiedzieć do wszystkich: „patrzcie kto stoi u mego boku!”. A czy wiecie, że delfiny na każdego innego delfina mają osobny układ wibracji? A koty z kolei na każdego człowieka mają inne miauknięcie? Czyż nie jest to fantastyczny obraz tego jak ważne jest, aby widzieć kogoś takiego jakim jest? I naprawdę go widzieć? Bez mylenia go z ideałem, poprzednim chłopakiem, ojcem, matką, tylko po prostu dostrzeżenia kogoś z jego całą doskonałą niepowtarzalnością? Czyż nie o to właśnie chodzi w miłości? Między innymi. Bo zwierzęta wiedzą, że w miłości chodzi jeszcze o parę rzeczy. Na przykład również o wdzięczność. Pies cieszy się ze wszystkiego co dostaje. Nie narzeka, nie wybrzydza. W miłości chodzi też o zaufanie. Psy z natury są ufne. One zakładają, że pewnie ich nie skrzywdzisz. Kto ma w pamięci obrazek osiedlowego pijaczka z oddanym psem u nogi, którego to nie raz skrzyczał, kopnął i wielokrotnie zaniedbał ten wie, że naprawdę wiele trzeba, żeby psa złamać. Niestety. Ale to co chcę powiedzieć to to, że trudno budować miłość na nieufności. Zwierzęta to wiedzą. Zwierzęta nie boją się ryzykować. I jak naprawdę zaufają – odsłaniać. Jak na przykład kot, który z natury jednak ostrożny, wykłada się na plecy i pokazuje to co ma najdelikatniejszego czyli brzuszek. Zwierzęta wiedzą jak ważną rolę w miłości odgrywa seks, czułość i dotyk. Kondycji moglibyśmy uczyć się od papużek, które dużo spółkują 😉 Delikatności wobec siebie od wilków. A w ogóle bliskości fizycznej od całej reszty. Tulenie się, ocieranie, iskanie, skubanie piór – to wszystko oznaki niewiarygodnej czułości, niekoniecznie związanej z kopulacją. Na przykład u kawek wygląda to tak: samiczka potrafi wiele minut czesać partnera ( w świecie ptaków to bardzo długo), samiec co rusz podtyka samiczce smakołyki, a ich wzajemna czułość z każdym rokiem rośnie. Psie lizanie, kocie ocieranie, trykanie i ugniatanie to również oznaki potrzeby fizycznego kontaktu z tym kogo obdarzamy miłością. Od zwierząt możemy uczyć się tego jak ważny jest wspólny czas. Obserwuję to u moich zwierząt, dla których liczy się tylko to, aby być razem. Nieważne, że mało miejsca, że niewygodnie. Kiedy leżę na kanapie i czytam, moja suczka i kotka są zwykle tuż obok. Podobnie jak małpy ponocnikowate, które lubią ze sobą po prostu być, a od czasu do czasu lubią być ze sobą bardziej odświętnie i wtedy randkują. W miłości ważna jest również umiejętność słuchania. Przykładem tej kompetencji są dzierzyki równikowe, u których każdy zabiera głos po kolei, a w trakcie wypowiedzi jednego, inni uważnie słuchają. Skoro już mowa o uważności. To kolejna składowa miłości. Opiekunowie psów lub na przykład koni zapewne wiedzą jak uważne są to zwierzęta. Niesłychanie wyczulone na ludzkie emocje są jak barometr dla klimatu uczuciowego panującego w naszym wnętrzu czy domu. Coraz bardziej rozpowszechnione zajęcia rozwojowe z końmi pt. „koń jako trener” wykorzystują właśnie niesłychaną wrażliwość tych przepięknych zwierząt. Uważność na siebie możemy zaobserwować też na przykład u nornic stepowych. Te małe gryzonie precyzyjnie potrafią wyczuć, kiedy partner jest zestresowany.
I oczywiście od razu spieszą ze wsparciem. Zdenerwowanego ukochanego pocieszają, przytulają.
Dbania o siebie, empatii i wsparcia warto się uczyć również od wilków. Bardzo ważną składową miłości jest przyjaźń. Jej największymi nauczycielami są łabędzie. Z kolei od orłów możemy nauczyć się lojalności. Hojności tymczasem od małp. Również moja kotka Luna wie, że w miłości podarunki są mile widziane, dlatego znosi mi do łóżka różne prezenty, a ja dziękuję w duchu, że jako kotka niewychodząca nie ma szans na „upolowanie” mi podarka w postaci na wpół żywej myszki czy zdechłego ptaszka. Co jeszcze jest ważne w miłości? Z pewnością partnerstwo. Tu mistrzostwo osiągnęły gibony. U gibonów panuje absolutnie pełne uprawnienie. Elementy równouprawnienia możemy obserwować także u małp ponocnikowatych, które wspólnie przygotowują posiłki lub na przykład u pingwinów, które na zmianę wysiadują jaja i karmią swoje dzieci. Niektóre gatunki zwierząt są też bardzo nowoczesne. U bobrów przewodzi samica. U puszczyków to głównie samiec sprawuje opiekę nad rodziną. U albatrosów, kiedy samiec wyjeżdża na delegację, samica zajmuje się swoimi pasjami. Czyżby albatrosy wiedziały, że miłości pomagają odpowiednie proporcje pomiędzy blisko i daleko? Z pewnością wiedzą to koty. Koty są wyznawcami światopoglądu, że w dobrym związku czujemy się i przynależni i indywidualni. Bezpieczni i wolni. Tak też wychowują swoje dzieci. Kocia mama bardzo dba o swoje młode. Chroni je, jest bardzo troskliwa. Nigdy nie brakuje jej cierpliwości. Jednocześnie kotka-matka wyraźnie stawia dzieciom granice i rzetelnie przygotowuje je do życia w świecie. Kocia mama wie, że nie chowa dzieci dla siebie, lecz dla nich samych i innych. Wychodzi na to, że od zwierząt możemy uczyć się nie tylko dobrej miłości w związku, lecz także dobrej miłości do własnych dzieci.
Czy mam świadomość, że mój artykuł jest dowodem na antropomorfizację czy też personifikację (nadawanie zwierzętom cech ludzkich i ludzkich motywów postępowania)? Mam. Mam to też chwilowo w poważaniu. I będę się tego trzymać: w naturze są odpowiedzi. Jeśli nie wszystkie, to bardzo wiele.

Czego uczę się od swoich zwierząt

„Pies myśli: człowiek karmi mnie, kupuje mi zabawki, wyprowadza mnie na spacer… chyba jest bogiem. Kot myśli: człowiek karmi mnie, kupuje mi zabawki, sprząta w mojej kuwecie… chyba jestem bogiem” .. 🙂
Richard Zwoliński, psychoterapeuta z 25 letnim stażem, praktykujący w USA, powiedział, że tego jak żyć, można uczyć się od zwierząt. Czego ja uczę się od swoich?

Od mojej suczki Jaśminki:

Miłości

To chyba przede wszystkim. Pies to po hebrajsku kelev, a kelev oznacza kochające serce. I faktycznie, pies jest cały miłością. Dla psa nie ma znaczenia jak wyglądasz, czy obroniłaś ten doktorat lub czy masz dużo pieniędzy. Liczysz się Ty. Tylko to, że jesteś. To jest dokładnie taki rodzaj miłości jaki tak trudno dać. Sobie samemu i naszym bliskim.

Życia w chwili obecnej

Kiedy patrzę w oczy Jaśki jak czeka na miskę z jedzeniem lub zawzięcie węszy na spacerze, nie mogę wyjść z podziwu jak bardzo jest zespolona z tym co robi. Nie ma wczoraj. Jutro nie istnieje. Jest tylko teraz. Totalny flow. I absolutna, wszechogarniająca radość chwili. Boże, jakie dobre! Matko, jaki fantastyczny śnieg! Ale mega listek! A ja, przyglądając się jej, zawracam myśli na prawidłowy tor z wczoraj i jutra na teraz, i tak każdego dnia.

Wyrażania emocji

Oczy Jaśminowej wyrażają wszystkie emocje świata. Do tego postawa, ogon. Patrzę na nią i nie mam wątpliwości, że aktualnie jest smutna albo odprężona czy szczęśliwa. Jest w tym taka autentyczna, przejrzysta, szczera. Od mojej suni uczę się nie chować emocji w sobie. Nie opakowywać ich, nie zakłamywać, nie zaprzeczać. Po prostu z nimi być. Komunikować. Aż miną i przyjdą kolejne. I znowu.
Doceniania i wdzięczności
Wracam do domu po 15 minutach – radość. Dam smakołyka – radość. Pogłaszczę za uchem – radość. Wyjdziemy do lasu – radość. Dla nas, ludzi, często pewne rzeczy wydają się oczywiste. Mąż wrócił do domu? No, wrócił. Żona zrobiła kolację? No, zrobiła. Narzekamy, chcemy więcej, inaczej, wszystko widzimy poprzez brak. Tak mało w nas wdzięczności do losu za pozornie oczywiste oczywistości. Że widzimy? Słyszymy? Smakujemy? Przecież to normalne, z czego tu się cieszyć? A jednak. Jaśminka pokazuje jak uczynić z drobiazgów wielkie święto radości i ekscytacji.

Zabawy

Jaśka jest zdania, że dobry czas na zabawę jest praktycznie zawsze. Albo na hasanie albo na węszenie albo albo chociaż na mizianie. A jaka zabawa jest najfajniejsza? Kiedy można się pobrudzić. Lub chociaż zamoczyć. A my, dorośli, zabawę z reguły odkładamy na sam koniec. Właściwie, dlaczego?

Wybaczania i nadziei

Jaśminka nie wygląda na pogrążoną w żalu, złości czy chęci odwetu na swoich oprawcach. Myślę, że po swojemu wybaczyła. To, że odpowiedziała na ludzką pomoc oznacza dla mnie, że do końca też nie straciła nadziei, że może być lepiej. Nadzieję wyraża również wtedy, kiedy domaga się pieszczot, a ja akurat nie bardzo mogę na tę potrzebę odpowiedzieć. W jej spojrzeniu i postawie jest wiara, że jednak zmienię zdanie. To samo ze smakołykami. Więc kiedy zdarza mi się nakręcać czy katastrofizować, spoglądam na Jaśminkę.

Lojalności, wierności i bezinteresowności

Na jednym z portali społecznościowych krąży takie zdjęcie: Przychodzą psy do schroniska dla ludzi, co by przygarnąć jakiegoś człowieka. Pani pracownik schroniska (oczywiście również czworonóg) odpowiada: „Przykro mi, ale nie mamy. Zwierzęta nigdy nie porzucają człowieków.” Otóż to. Niezależnie co zrobisz. Psy są lojalne i wierne i, poza smakołykami ;), całkowicie bezinteresowne.

Empatii

Czasem bywa mi smutno. Czasem się czymś martwię. Czasem się czegoś boję. Jaśmina od razu to wyczuwa. Przychodzi do mnie, trąca nosem, zaprasza do pieszczot czy zabawy. Psy są niewiarygodnym papierkiem lakmusowym dla naszych emocji. Ich inteligencja emocjonalna jest fenomenalna. Mam przypuszczenie, że psy czują i rozumieją znacznie więcej, niż okazują i niż nam, ludziom, się wydaje.

Odpuszczania

Tego akurat uczę się od Jaśki pośrednio. Chodzi o to jak wygląda życie z psem pod kątem porządku. A wygląda słabo. Nie jestem szczególną pedantką, ale sierść psa absolutnie wszędzie jest nieco kłopotliwa. Dostrzegam to szczególnie wtedy, gdy przychodzą goście (nie każdy lubi być cały w kłakach) lub gdy zakładam coś bardziej eleganckiego i nie mam w swoim domu gdzie usiąść. I co? I wtedy sobie myślę, że to kompletnie bez znaczenia. Bałagan, sierść na ubraniach i w jedzeniu, odciśnięte łapy na podłodze 😉 Po porostu odpuszczam. Trudno. To też ważna lekcja – puścić.

Zaufania do instynktu

Pies ma jakiś ósmy zmysł. Skąd wie, że Pan właśnie podjechał pod dom? Dziesiątki samochodów parkowały tego dnia pod oknem. Skąd wie, że właśnie dojeżdżamy do celu? Przez całą podróż leżał spokojnie i właśnie gdy mamy wysiadać, unosi łebek i szykuje się do wyjścia. Skąd wie, że akurat zamierzam podać mu lekarstwo, choć dopiero idę po nie do kuchni? Setki razy wchodzę do kuchni, ale właśnie w tym momencie pies robi się niespokojny. Skąd wie, że tego człowieka należy unikać? Instynkt? Intuicja? Cokolwiek to jest, jakkolwiek to nazwać – zazdroszczę. I ćwiczę z tym czymś kontakt.

Od mojej kotki Luny:

Dbania o własne potrzeby

Luna jest w tym mistrzynią. Po pierwsze, ona doskonale wie czego chce. I czego nie chce. Jedno i drugie komunikuje. Jeśli czegoś chce, po prostu to robi. Nic się wtedy nie liczy. Jeśli czegoś nie chce, po prostu tego nie robi. Nie ma siły, by ją do tego nakłonić. To takie proste. Takie przejrzyste. Luna dba też o swoje granice. Doskonale je zna. Są elastyczne. Raz ma ochotę na kontakt, raz nie. Czyż to nie cudownie autentyczne?

Akceptacji siebie

Psychoterapeuta Wojciech Eichelberger na którymś ze swoich wykładów sugerował, aby przyglądać się kotom. „Spójrzcie” – cytuję z pamięci. „Czy widzicie, aby kot miał takie przemyślenia: ale jestem beznadziejnym kotem… jak wyglądam na tle innych kotów?… czy jestem wystarczająco dobrym kotem?…” Daję głowę, że Luna ma kompletnie gdzieś co myślą o niej inne koty, psy i różne człowieki. Jeśli już, to jej uwaga jest przy tym co ONA sądzi o innych 😉

Niezależności

Luna bardzo ceni swoją prywatność i intymność. Jeśli chce być sama, to tak to sobie organizuje, by być sama. Luna mówi co myśli. Jest w 100 % wierna sobie. Nie daje się przekupić. Absolutnie niczym. Nie podlizuje się. Nie mizdrzy. Szacun.

Opanowania

Taka sytuacja: coś się dzieje. Jakieś zamieszanie, emocje, pośpiech. Jaśmina się trzepie, chodzi, skacze. Luna siedzi. Obserwuje. Patrzę na nią i podziwiam dystans. Pełen spokój. Przecież to jest kwintesencja tego czego uczę się na wszystkich kursach medytacji czy mindfulness: „Naucz się odprężać i obserwować. Nie wszystko wymaga reakcji.” Luna – mój prywatny nauczyciel duchowy, mistrzyni zen 😉

Umiejętności odpoczywania

Oglądałam kiedyś film pt „Wojownik” (reż. Jacek Bławut, 2007, dokumentalny). Opowiada historię Marka Piotrowskiego, polskiego boksera i kickboksera. W jednej ze scen reżyser pyta bohatera (cytuję z pamięci): „Jak to jest, że ty na co dzień jesteś taki powolny, wręcz flegmatyczny, a w ringu nie masz sobie równych, jeśli chodzi o szybkość reakcji?”. Piotrowski odpowiada: „A widziałeś kiedyś kota? On nie wytraca energii niepotrzebnie. Kiedy nie musi – odpoczywa, kumuluje zasoby. A gdy przychodzi co do czego – reaguje w ułamku sekundy.” Nic dodać.

Odwagi i ciekawości

Szafy, szafki, zakamarki, dziury, pudełka, torby z zakupami – wszystko jest ciekawe, wszystko trzeba sprawdzić. Czasem widzę, że się trochę boi. Nic to. Idzie. Lubi doświadczać tego co na zewnątrz – na balkonie, na klatce. Że ryzyko? No cóż, bez odrobiny ryzyka nie ma zabawy.

Wytrwałości w dążeniu do celu

Luna, jeśli czegoś chce, nie odpuści. Ma akurat ochotę usiąść Ci na kolanach? Gwarantuję, że w końcu do tego doprowadzi. Chce się tulić? Tak długo będzie „gderać” nad uchem, że nawet, jeśli akurat robisz coś innego, skapitulujesz. Oj, umie dopominać się o swoje. Chce gdzieś wejść? Mimo przeszkód i ograniczeń – zrobi to. Widać to też na przykładzie „polowania”. Naprawdę wytrwały skubaniec.

Czystości i dbania o siebie

W przeciwieństwie do Jaśki, Luna brzydzi się brudem. Kuweta ma być czysta, miejsce na jedzenie również. Nie wiem czy wiecie, ale kot nigdy nie załatwia się tam gdzie je. Luna na dbaniu o czystość spędza niemałą część dnia. Jej futerko jest zawsze pachnące i przyjemne w dotyku. To cudownie, jak różnych rzeczy można uczyć się od jednej (jak się bawimy to ciuchramy się na całego!) i drugiej (higiena to podstawa!).

Tego, że w życiu warto mieć wybór

Kiedy byłam na kursie z behawiorystki zwierząt, dowiedziałam się, że powinno się mieć tyle kuwet ile kotów, plus jedna. Czyli, jako że mam jednego kota, powinnam mieć dwie kuwety. Zapytałam dlaczego? „Bo koty lubią mieć wybór” – usłyszałam. „Nawet jeśli załatwiają się tylko do jednej kuwety, są szczęśliwe, że mają dwie i mogą sobie wybrać”. Uświadomiłam sobie, że pod tym względem jestem kotem. Dlatego zabieram na wakacje więcej książek, niż zdołam przeczytać, żeby, właśnie, mieć wybór. A do pracy noszę torbę pełną jedzenia, żeby wybrać to, na co aktualnie będę miała ochotę. O tak, tę lekcję mam odrobioną na szóstkę 😉

Celebracji życia

Delektowanie się jedzeniem (a nie połykanie go w całości – Jaśmina), wygrzewanie się w pierwszych promieniach słońca, schładzanie ciałka w cieniu, przyglądanie się światu – ot, smakowanie życia. Jakie przyjemne. Jakie ważne..

Jak biszkoptowa labradorka pomaga moim pacjentom

Jak to się wszystko zaczęło czyli „baba na psy, baba na psy”*

„Weźmy psa, weźmy psa” – dulczyłam mojemu mężowi. On, choć jest ogromnym miłośnikiem zwierząt, jest też mężczyzną rozsądnym. „Jak to sobie wyobrażasz? Nie ma nas całe dnie w domu, pies będzie sam, to nie jest w porządku” – sprowadzał mnie na ziemię. Miał rację. Umówiliśmy się, że kiedy odejdę z pracy etatowej i będę pracować tylko u siebie, adopcja psa będzie pierwszym co zrobimy. Do tego czasu mój mąż jeszcze drżał, że mogłabym przyprowadzić jakiegoś, w moim mniemaniu bezpańskiego, a tak naprawdę po prostu swobodnie biegającego psa, z ulicy, bowiem zaczepiałam niemalże wszystkie, jeśli nie głaszcząc czy cmokając, to chociaż oglądając się za nimi, ale na szczęście, nic takiego się nie stało. Swoje pragnienie obcowania ze zwierzętami zaspakajałam, naturalnie miziając się z moją kotką Luną, a także jeżdżąc do mamy (3 koty plus dwa psy) czy do mamy przyjaciółki (psy sztuk trzy do czterech). W wakacje, które co roku spędzamy w ukochanej Grecji, część wspólnego czasu przeznaczałam na dokarmianie, tam naprawdę bezpańsko wałęsających się psów. I tak to sobie było. W grudniu 2016 roku, tuż przed świętami, złożyłam wypowiedzenie z pracy w szpitalu. Powodów miałam kilka, ale pragnienie wzięcia pod opiekę psa, było jednym z nich. Jeszcze tego samego dnia zaczęłam szukać. Od lat moim marzeniem było, aby mieć labradora. Jednocześnie wiedziałam, że nie chcę psa kupować. Chcę adoptować. Chciałam naprawdę nie tylko psa mieć, ale też mu pomóc. Parę lat temu wydawało mi się, że połączenie labrador plus adopcja i pomoc są nie do pogodzenia. Ale zaczęłam zgłębiać temat. Okazało się, że potrzebujących labradorów jest masa. Jest co najmniej kilka fundacji pomagających właśnie tej rasie. Byłam szczęśliwa, że zarówno moje wieloletnie marzenie i potrzeba serca mogą zostać zrealizowane.
A więc grudzień. Przyszłam do domu i oznajmiłam mężowi, że odchodzę z pracy. I że szukam psa. Wypisałam sobie kilkanaście imion psów i numerów telefonów do ich opiekunów z fundacji, schronisk czy domów tymczasowych. Ostatnim z nich była suczka o wdzięcznym imieniu Jaśminka. Od razu poczułam, że chcę zadzwonić najpierw tutaj. Bardzo wierzę w moc uczucia. Takiego „czuję, że właśnie to”. Albo „czuję, że właśnie teraz”. Tak było z Jaśką. Pani, z którą rozmawiałam, zapytała gdzie znalazłam ogłoszenie. Nie umiałam dokładnie powiedzieć, szukałam w różnych miejscach. Okazało się, że Pani E. nie zamieszczała tego ogłoszenia albo tylko na stronie domu tymczasowego, który prowadzi, nie pamiętam dokładnie, w każdym razie nie było tak łatwo na nie trafić. Temat jak znalazłam Jaśminkę do dziś pozostaje tajemnicą. Ale znalazłam. Tak miało być. Pani E. słusznie wypytała mnie o wszystkie istotne szczegóły. Wyraźnie czułam, że chce „wydać” psa w naprawdę dobre ręce. Był chyba 23.12. Zapytałam Panią E. kiedy możemy przyjechać po Jasię. Dzieliło nas jakieś 300 km. „Kiedy chcecie” – padła odpowiedź. „Drugi dzień świąt?”. „Bardzo proszę”. I tak Jaśminka stała się członkinią naszej ludzko – zwierzęcej rodziny.

Historia Jaśminki

Dotychczasowe życie Jaśminki było smutne i pełne strachu. Zanim trafiła do domu tymczasowego przebywała w pseudohodowli jako suczka rozpłodowa. Jej zadaniem było rodzić dzieci. Na okrągło. Spiłowane zęby, po to, aby w kojcu nie gryźć się z innymi psami (choć nie znam bardziej łagodnej istoty od Jasi), oddają sposób myślenia i odczuwania właścicieli. Kiedy Jaśminka trafiła do Pani E., praktycznie nie wstawała na łapy. Ona się czołgała z lęku przed pobiciem. I choć dzisiaj Jaśminowa jest nie do poznania i ma się świetnie, to do teraz na sytuacje, które budzą w niej strach, reaguje zastyganiem bez ruchu lub kładzie się na plecach. Kiedy Jasiula do nas trafiła, bała się prawie wszystkiego. Wchodzić do klatki schodowej i do jakichkolwiek innych miejsc, których nie znała. Bała się schodów, samochodów, nagłych ruchów, dźwięków, podniesionych głosów. Czasami po prostu, bez żadnego uchwytnego powodu, zaczynała drżeć. Podobno, kiedy trafiła na tzw. tymczas, było znacznie gorzej. Nawet nie umiem sobie tego wyobrazić. Pani E. wykonała naprawdę niewiarygodną robotę. Miłość, dobroć, cierpliwość były tym, co pozwalało Jaśmince powoli zacząć uspokajać struchlałe serduszko. Jasiula spędziła w domu tymczasowym La Storia w Lesznie całe pół roku. To pokazuje jaka to praca. Dodam, że na stan grudzień 2016 w domu u Pani E. było jeszcze kilkanaście innych psów. Większość szykowana do adopcji. Część przebywająca w hoteliku, który Pani E. prowadzi, aby mieć z czego utrzymać swoje tymczaski. Nie mam słów dla tego co robi Pani E. Naprawdę chylę czoła. Nie mogę nie wspomnieć też o moim mężu, który poświęcił Jaśminowej cały urlop, aby być z nią, gotować jej i pomagać przywyknąć do kolejnej zmiany. Pewnie dlatego ukochała go sobie ponad wszystkich.
Aktualnie mijają ponad dwa lata odkąd Jaśkowska jest z nami. Ma się bardzo dobrze. Choć nie mamy pojęcia ile Jaśka ma lat (spiłowane zęby uniemożliwiają rzetelną diagnozę) i jest prawdopodobne, że niemało, Jasia jest w świetnej formie. Czuje się, chyba ;), wyśmienicie. Nie chcę się przechwalać, ale myślę, że ma u nas naprawdę dobrze 😉 Dbamy o jej zdrowie i figurę, a przez to i o stawy 😉 Nasz lekarz weterynarii to naprawdę lekarz z powołania. Jasia ma swoje ukochane, przeogromne posłanie ale spać może gdzie tylko chce. A ponieważ chce być zawsze tam gdzie my, to nie muszę chyba opowiadać jak poskręcana i powyginana wstaję rano 😉 Jaśka ma kocie towarzystwo, ale też w takiej ilości, żeby nie zakłócać jej spokoju i aby czuła, że nie ma zbyt wielkiej konkurencji w dostępie do pieszczot. A tych jej nie szczędzimy. Gdyby nie trochę obowiązków i innych spraw, mogłabym spędzić życie na głaskaniu i całowaniu moich zwierząt. Tak, wiem, wiem, psów się nie całuje. Ja całuję. Kropka. Oprócz tego wszystkiego, o czym wspomniałam, dodatkową frajdą dla Jaśki jest to, że nie siedzi długie godziny sama. Moim drugim marzeniem, poza psem, było to, aby móc psa zabierać do pracy. No to od kiedy sama jestem sobie szefem, Jaśminka towarzyszy mi prawie każdego dnia. Jedynie, kiedy ma opiekę i ludzkie towarzystwo w domu, pozwalam jej zrobić sobie wolne 😉 W końcu w domu to w domu. W gabinecie panują jednak określone zasady. Nie można się wylegiwać na kanapie, bo ta jest dla pacjentów. Nie można zaczepiać Pani, bo w gabinecie to klienci są najważniejsi. Moja uwaga jest w 100 % dla nich. Ale Jaśminka doskonale się w tym odnajduje. Ma też niesamowite wyczucie. Doskonale wie do kogo może podejść, przywitać się, obwąchać, a nawet poprosić o kilka głasków, a kto sobie tego stanowczo nie życzy. Jaśminka w ogóle jest bardzo empatyczna 😉 I tego, między innymi, uczy moich pacjentów 😉 Z resztą nie tylko tego. Jaśki obecność w gabinecie jest, w moim poczuciu, niezwykle cenna.

Terapeutyczna moc Jaśminki

Zaczęłabym od tego, że Jaśki obecność, najprościej rzecz ujmując, od wejścia wprowadza domową, intymną atmosferę. Moi klienci często mówią, że dzięki Jaśminie mają poczucie, że przychodzą trochę jak do kogoś znajomego, w dobrym tego słowa znaczeniu. Jaśka najczęściej śpi. Jej miarowy oddech, a nawet chrapanie automatycznie spowalniają oddech pacjentów, a przez to ci czują się spokojniejsi. Jeśli ktoś z moich klientów bardzo chce mieć Jaśminę przy sobie i ją głaskać (ja raczej zniechęcam ze względu na możliwość rozproszenia i prezent w postaci psiej sierści na ubraniu, ale ona zawsze chętnie! ;)), to dotykanie jej dodatkowo koi i wycisza. Historia Jaśki, którą czasami pacjentom opowiadam, służy mi też jako słodko-gorzka metafora na to co robi miłość (czyjaś ale też do samych siebie). Jaśminka jest na to naocznym i namacalnym dowodem. A miłość robi wszystko. Leczy rany. Koi strach. Rozkrusza lód. Ściąga zbroję. Odejmuje cierpienie. Dodaje odwagi. Opowieść o Jaśce pokazuje też, że niektóre rany i strachy są niezaleczalne. Ale też, że można z nimi żyć. Jedna z moich pacjentek z natręctwami czystości uczyła się przełamywać swoje fobie głaszcząc Jaśminkę. Kochała psy i bardzo chciała móc je dotykać, ale przychodząc do mnie, jeszcze nie była w stanie. Kończąc terapię swobodnie miziała Jaśminową po brzuchu. Inna moja klientka potwornie bała się psów. Na którejś sesji powiedziała, że „gdyby miała takiego psa jak Jaśka, to nawet by i chciała”. No i ma. Kilku pacjentów namówiłam na adopcję. Oczywiście, nie agituję moich klientów, żeby była jasność. Ale jeśli naprawdę czuję, że pies (lub inne zwierzę) mógłby przynieść pacjentowi wiele dobra i zdrowia, to delikatnie podrzucam pomysł pod rozwagę. I tak parę moich klientów zdecydowało się na taki ruch. Bo bycie opiekunem psa przynosi masę korzyści. O nich opowiem Wam w kolejnym artykule.

* Cytat z piosenki Artura Andrusa

Kiedy on odchodzi do innej*

Jak wynika z badań (przeprowadzone przez Conell University, opublikowane w Personality and Social Psychology Bulletin) sytuacja, w której partner odchodzi do kogoś innego jest najbardziej bolesnym sposobem rozstania. Moje gabinetowe doświadczenia to absolutnie potwierdzają. Każde rozstanie jest bolesne. Po każdym przeżywamy coś na kształt żałoby. Czujemy smutek, gniew, bezsilność, lęk o przyszłość. Cierpimy. Kiedy jednak partner odchodzi nie tylko OD NAS, ale też DO KOGOŚ ból jest zwielokrotniony. Dochodzą takie uczucia jak: poczucie odrzucenia, zdradzenia, oszukania. Niektóre kobiety przeżywają emocję poniżenia, wiele z nich mówi o nadszarpniętej czy wręcz zdruzgotanej godności i samoocenie. W gabinecie padają pytania: Co ja mam teraz robić? Dlaczego tego nie przewidziałam? W czym ona jest lepsza ode mnie? Moim pacjentkom odpowiadam wtedy słowami Katarzyny Miller(z książki o bezczelnym, acz fenomenalnym tytule: „Kup kochance męża kwiaty”, którą to książkę bardzo serdecznie Wam polecam): „To nie są rzeczy do przewidzenia. To rzeczy do przeżywania, czasem do przetrwania. Czasem do zmiany.” I właściwie to jest kwintesencja tego co w tej sytuacji należy i warto zrobić. Tylko jak?
Przeżyj swoje emocje
Odnoszę wrażenie, że boimy się czuć swoje uczucia. Uciekamy od nich na różne sposoby. Konsekwencją tego jest niemożność zamknięcia etapu cierpienia. Jeśli powstrzymujesz przeżywanie i wyrażanie emocji, one zostają w środku i rządzą nami z ukrycia. Dlatego na samym początku trzeba po prostu przeżyć wszystko to, co jest do przeżycia. Niech Twoje uczucia przez Ciebie przypłyną. Zrobią to na pewno, o ile ich nie zatrzymasz. A kiedy się przetoczą, zrobią miejsce na coś innego. Wszystkie uczucia, gdy są dopuszczone do świadomości – mijają. Nie, to nie musi oznaczać rzucania się na ziemię i tłuczenia naczyń. Może, jeśli czujesz, że właśnie tak chcesz wyrazić swój gniew. Jednak mniejsze znaczenie ma siła ekspresji. Chodzi o to, abyś doświadczyła tych emocji. Była ich świadoma. I wyraziła je w dowolny dla siebie sposób. Możesz porozmawiać z przyjaciółką, namalować obraz, napisać elaborat w dzienniku, możesz emocje wybiegać, wypocić, wysprzątać. Dobrze, abyś unikała zachowań dla siebie destrukcyjnych (zapijanie, zajadanie), bo za moment mogą okazać się większym kłopotem, niż wyjściowy. Odradzałabym też bezrefleksyjne upuszczanie emocji wobec odchodzącego partnera. Nie chodzi o to, by go oszczędzać, ale w najsilniejszych emocjach po prostu możesz powiedzieć lub zrobić coś, czego tak naprawdę nie chcesz. Dlatego z tym warto poczekać. Co innego wyzłościć się w bezpiecznym miejscu. Tu możesz pozwolić sobie na brak cenzury.
Urealnij się
Mam taką obserwację.. Kiedy dotyka nas coś trudnego zwykle czujemy się zaskoczeni, oburzeni, obrażeni, wściekli. Pytamy kosmos: „dlaczego ja?”, „za co mnie to spotkało?”. Kiedy nieszczęścia dotykają innych, przyjmujemy to jako coś, co się po prostu w życiu zdarza. Ale kiedy zdarza się nam, (choroba, wypadek, śmierć kogoś bliskiego, zdrada, odejście męża) – mamy ochotę złożyć zażalenie. „Jak to?”„Ja?” Mnie?” Jesteśmy w tym tak bardzo narcystyczni i ksobni. A tak mało pokorni. Mam pacjentkę Lilianę. Od Liliany odszedł mąż po 16 latach małżeństwa. Od dłuższego czasu w związku Liliany i jej męża nie układało się. Liliana zdawała sobie z tego sprawę, ale jak sama mówi: „nic z tym nie zrobiłam, zawsze było coś pilniejszego, dzieci, remonty..” Liliana długo nie pracowała, chciała do 7 r.ż być z dziećmi. Rodzinie Liliany nie przelewało się, ale ona uznała, że ważniejsze od pieniędzy są dzieci. Od kilku lat Liliana pracuje na pół etatu i zarabia grosze. Mąż Liliany namawiał ją, aby znalazła coś na cały etat, ale Liliana odmawiała. „Pasowało mi to, że mogę być w domu kiedy dzieci wracają ze szkoły” – mówi. Lila wydaje się być zaskoczona faktem odejścia męża. Jest też przerażona tym jak sobie poradzi, choćby finansowo. Pytam co najbardziej ją w tej sytuacji zaskakuje. „No to, że odszedł. Ja naprawdę byłam pewna, że będziemy razem na zawsze. Że to się nigdy nie zmieni. W końcu sobie przysięgaliśmy. To chyba coś znaczy, prawda?”. W takich sytuacjach jestem zaskoczona ja. Ja wiem, że wszystkie bajki i komedie romantyczne to „żyli długo i szczęśliwie”. Ja wiem, że „nie opuszczę cię aż do śmierci”. Ale naprawdę, nie widzimy jak wygląda rzeczywistość? Rozpada się blisko połowa małżeństw. Zdrady i romanse zdarzają się częściej, niż sporadycznie. Czy to oznacza, że mamy zakładać, iż rozpadnie się i nasze? I że mamy czekać, aż zostaniemy zdradzeni? Nie. Nie czekać, nie zakładać. Ale dopuścić taką możliwość – byłoby zdrowiej. A na pewno realniej. Mam wrażenie, że niektórzy żyją tak, jakby taka ewentualność w ogóle nie była brana pod uwagę. A kiedy się to zdarzy oskarżają drugą stronę o niewywiązanie się z umowy pt: „miałeś mi dawać do końca życia, choćby nie wiadomo co”. Być może narażę się teraz tym, którzy uważają, że przysięga małżeńska to przysięga i nie ma od niej odstępstw. Ale życie pokazuje, że jednak te odstępstwa są. A jak mówi psychoterapeuta Wojciech Eichelberger „warto mieć respekt dla rzeczywistości”. Naprawdę jestem zwolenniczką wchodzenia w związki z intencją, iż „uczynimy wszystko, aby nasz związek był zgodny, szczęśliwy i trwały”. Ale o ile piękniej by było, gdybyśmy, zamiast zakładać, rościć sobie, wymagać i oczekiwać, bardziej uznali, że nikt nam nic dawać nie musi. A jeśli daje – to cudownie. Przyjmijmy to z radością i wdzięcznością. O ile więcej byłoby między nami lekkości, gdybyśmy założyli, że dostajemy dlatego, że ktoś ma dobrą wolę nam dać. A dobra wola nie polega na umowie, że zawsze będziemy ją mieli. W myśleniu o relacjach bliskie jest mi podejście psychoterapeuty Fritza Perlsa: „Ja jestem ja, Ty jesteś Ty. Ja nie jestem po to, aby spełniać Twoje oczekiwania. Ty nie jesteś po, aby spełniać moje. Jeśli się spotkamy, to pięknie. Jeśli nie, to trudno.”. W takim sposobie widzenia np. związku mniej jest miejsca na: „jak mogłeś MI to zrobić?”. I więcej przestrzeni do zaprzyjaźnienia się z tym co nas spotyka. Również z tym co trudne i bolesne.
Adekwatnie zobacz w tym Siebie
Kiedy czyta się artykuły o tytułach podobnych do tegoż, możemy natknąć się na wiele porad z gatunku: „tylko nie waż się obwiniać!”, „jesteś fantastyczna i fenomenalna, to on jest ostatnim złamasem!”, „on nie jest wart twoich łez!”. Może i jest złamasem niedoceniającym tego co ma lub niedojrzalcem, który nie umie być w trwałym związku i co chwila potrzebuje dowartościowania u boku innej kobiety. Ale zazwyczaj realność jest nieco mniej czarno – biała. Zauważyłam, że w sytuacji, gdy on odchodzi do innej, kobiety przyjmują, w uproszczeniu, trzy podstawowe strategie. Albo za wszystko obwiniają siebie, albo za wszystko obwiniają partnera, albo za wszystko obwiniają tę, do której odchodzi partner. Odradzam wszystkie trzy. Zwykle jest tak, że w kryzysie czy rozpadzie związku mamy jakiś swój udział. Jakiś udział ma partner. I jest jakiś udział okoliczności czy osób trzecich. Warto adekwatnie ocenić każdy z nich. Nie bierzmy na siebie odpowiedzialności, która nie jest naszą. Nie wrzucajmy sobie więcej, niż do nas należy. Nie dajmy sobie wmówić, że „to wszystko nasza wina”. Jednocześnie poddajmy refleksji to w jaki sposób byłyśmy w tym związku. Czego było z mojej strony za mało? Czego za dużo? Jak to widzę teraz? Zrób to bez obwiniania się. Po prostu to zauważ. Mogą pojawić się przy tym emocje np. żalu do siebie. Upuść go. Niech w ten sposób przeminie i nie ostanie w postaci poczucia winy. Obwinianie siebie to trucizna. Ale obwinianie za wszystko innych nie przyniesie Ci upragnionej ulgi. Jeśli, to tylko chwilową i pozorną. Dodatkowo odbierze Ci poczucie sprawczości i coś co jest bardzo ważne – możliwość wyciągnięcia wniosków z tego co się stało. Możliwość rozwoju.
Nadaj pozytywne znaczenie trudnemu doświadczeniu
Rozstanie, do tego jeszcze TAKIE rozstanie jest trudne i bolesne. Ale trud i ból są wpisane w nasze życie. Jak mówi Katarzyna Miler: „Nie ma dnia bez nocy, góry bez dołu, ciepła bez zimna”. Kiedy boli – trzeba sobie pomóc na wszelkie możliwe sposoby. Wypłakać. Wyzłościć. Zadbać o wsparcie. A potem zrobić z tego wszystkiego doświadczenie. Bo, jak powiedział filozof Aldous Huxley: „Doświadczenie, to nie jest co ci się przydarza, jest nim to, co robisz z tym co ci się przydarza”. Możesz oczywiście wybrać cierpienie. Bo pamiętaj, że tak jak „ból jest nieunikniony, cierpienie jest wyborem” – Haruki Murakami. Możesz jednak wybrać rozwój. Możesz podjąć decyzję, że potraktujesz tę sytuację jak lekcję, naukę. Wojciech Eichelberger powiedział (cytuję z pamięci): „Jeśli przydarza ci się coś trudnego, uważaj, to może być najlepsze co cię spotkało”. Że to bezczelne? Okrutne? Wiem, że w pierwszej fazie bardzo trudno tak o tym pomyśleć. I to nie jest czas na takie mądrości. Ale kiedy największy ból minie, możesz zacząć zadawać Sobie pytania: „Po co mnie to spotkało?” Nie dlaczego. „Jak chcę to wykorzystać?”. Wyciągnij wnioski. Skoro już Ci się to przydarzyło, nie pozwól, by się zmarnowało. Pacjentki pytają mnie wtedy: „Ale w jaki sposób mogę zrobić z tego użytek?”, „Jaka to dla mnie lekcja?”. Tylko Ty wiesz to najlepiej. Może to lekcja tego jak być w relacji inaczej? A może tego jak lepiej wybierać mężczyzn? A może jak nie ignorować pewnych sygnałów? A może po prostu jak podnosić się po takich doświadczeniach?
Bądź jak Feniks
Feniks czyli legendarny ptak z Etiopii (mitologia grecka), który pod koniec życia spalał się na stosie, a z popiołów odradzał się na nowo. Ty też powstań. Wybolej, wyciągnij wnioski i wstań. Jeśli poradzisz sobie z takim doświadczeniem, możesz czuć się silniejsza i mądrzejsza. Pamiętaj, że prawdziwa siła to wewnętrzny spokój. Nie chodzi o to, abyś walczyła nie wiadomo o co, mściła się czy nie wiem co jeszcze. Poradzić sobie to nie jest (z książki „Kup kochance męża kwiaty”):
– być ofiarą
– zemścić się
– wpędzić go w poczucie winy
– wziąć całą wine na siebie
– zrobić go na szaro wobec wszystkich znajomych
– zmobilizować cały świat, aby zajmował się tobą przez resztę życia
– przywdziać habit zakonny
– zabraniać mu kontaktu z dziećmi
– nic nie czuć
– wmawiać sobie, że nic się nie stało
– przestać zupełnie myśleć
– dłubać w ranie, powiększać ją i nie dać się jej zabliźnić
– usprawiedliwiać wszystkich świństw
Poradzić sobie to podjąć decyzję o zaprzestaniu cierpienia. Poradzić sobie to odnaleźć spokój. Poradzić sobie to czegoś się z tej sytuacji nauczyć. Poradzić sobie to podać sobie pomocną dłoń. Poradzić sobie to być po swojej stronie. Poradzić sobie to pozwalać sobie na błędy, i sobie, i innym. Poradzić sobie to żyć dalej. Poradzić sobie to cieszyć się życiem w nowej odsłonie. Poradzić sobie to życzyć im szczęścia (trudne!). A ponad wszystko, poradzić sobie, to kochać Siebie.
Katarzyna Miller:
„To znaczy kochać siebie. Naprawdę. Ze wszystkim. Kiedy mi wręczają dyplom uznania i wtedy, kiedy ktoś mnie źle potraktował. Kiedy cudnie wyglądam, bo się „zrobiła”, i kiedy zwlekam się z łóżka ledwie żywa, niewyspana, potargana i wiem, że to co teraz zdziałam, będzie grubo poniżej moich normalnych możliwości i że ktoś będzie to oceniał. Kiedy wiem i kiedy nie wiem. Umiem i nie potrafię. Kiedy tańczę i kiedy mam sraczkę. Kiedy mi się chce i kiedy nic mi się nie chce. Kiedy mam branie i kiedy pies z kulawą nogą się za mną nie obejrzy. Kiedy wygrałam na loterii i kiedy dałam się okraść, oszukać, nabrać. Kiedy schudłam i kiedy utyłam. Kiedy znalazłam i kiedy zgubiłam (…)”
Podsumowanie
Na początku będzie bolało. Pewnie bardzo. To zupełnie naturalne. W początkowej fazie masz po prostu przetrwać. Pamiętam kiedy wiele lat temu przeżywałam swoje rozstanie. Zwierzyłam się wtedy przyjaciółce. Powiedziałam, że najtrudniejsze jest dla mnie, to że nie widzę przyszłości. „Widzę przed sobą czarną dziurę, otchłań. Nie mam żadnego celu. Nic.” . „Ale to w ogóle nie jest moment na widzenie celu. Ty masz teraz przeżyć. Przetrwać. Wstać rano, wziąć prysznic, iść do swoich obowiązków, wrócić, położyć się spać. Nic więcej. Aż zobaczysz, przyjdzie dzień, gdzie zacznie Ci się przejaśniać..” – odpowiedziała. Te słowa ogromnie mi pomogły. Pozwoliły mi zrzucić z siebie ciężar powinności. Że może powinnam jednak mieć jakieś plany na weekend, a nie tak leżeć i patrzeć w sufit. Że może powinnam być jednak bardziej zorganizowana.. Bardzo mnie to wtedy odciążyło. A więc przetrwanie. Tylko tyle. Następnie pozwól sobie doświadczyć wszystkich pojawiających się emocji. W tym czasie bardzo ważne jest wsparcie bliskich osób. W przeżyciu i wyrażeniu uczuć na tym etapie mogą pomóc Ci następujące filmy: „Zmowa pierwszych żon” (reż. Hugh Wilson), „Wojna Państwa Rose”(reż. Danny deVito), Foworyta (reż. Jorgos Lantimos), „Czarownice z Eastwick (reż. George Miller), „Fatalne zauroczenie” (reż. Adrian Lyne), Monster (reż. Patty Jenkins), Kill Bill (Quentin Tarantino), „Millenium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” (reż. Niels Arden Oplev). Kiedy pierwsze emocje opadną, spróbuj zobaczyć tę sytuację mniej osobiście, niż widzisz ją obecnie. Oczywiście, ona ma miejsce w Twoim życiu. W tym sensie trudno nie mieć do niej osobistego stosunku. Ale zamiast widzieć to w taki sposób: „Jak on może MI to robić”, sprawdź czy możesz zacząć widzieć to tak: „On nie robi tego tobie, on to robi dla siebie. On tego nie robi przeciwko tobie, on to robi dla siebie.” (Katarzyna Miller). Na tym etapie obejrzyj: „Blue Valentine”( reż. Derek Cianfrance), „Rozstanie” (reż. Asghar Farhadi), „5×2 pięć razy we dwoje” (reż. Francois Ozon), „Mężowie i żony” (reż. Woddy Allen) i zobacz jak powszechnym problemem są kryzysy małżeńskie i rozstania. Poczucie wspólnoty doświadczeń bywa niezwykle wspierające. Gdy już trochę mniej boli, możesz dokonać pewnego oglądu tej sytuacji. Co tak naprawdę się zdarzyło? Jaki mam w tym swój udział? Jakiego nie mam zupełnie? Pamiętaj, chodzi o wnioski, nie o obwinianie. Następnie odpowiedz sobie na pytanie: czego to doświadczenie Cię uczy? Czego chcesz, żeby Cię nauczyło? Spróbuj spojrzeć na nie, nie jak na życiową tragedię, ale jak na sygnał do zmiany. Wesprzyj się filmami: „Lepiej późno, niż później” (reż. Nancy Meyers), „Nasze noce” (reż. Ritesh Batra), „Pod słońcem Toskanii” (reż. Audrey Wells). Staraj się odnajdywać w nowej sytuacji. Szukaj radości. Ucz się od Polyanny: „Polyanna” (reż. David Swift), Poppy: „Happy-Go-Lucky, czyli co nas uszczęśliwia” (reż. Mike Leigh) i Amelii: „Amelia” (reż. Jean-Pierre Jeunet). Żyj.

* Artykuł skierowany jest, oczywiście, zarówno do kobiet, jak i do mężczyzn (tak hetero jak i homoseksualnych), przyjęto taką formę jedynie ze względu na chęć zachowania jej przejrzystości

Gdy mój partner o siebie nie dba

Do gabinetu psychoterapeuty często trafiamy z pomysłem zmiany partnera. Niekiedy takową potrzebę formułujemy wprost („proszę mi powiedzieć jak mam wpłynąć na męża”, „czy są jakieś techniki, żeby przekonać moją żonę..”), niekiedy nie do końca (niby przychodzimy w swojej sprawie, ale po drodze okazuje się, że najchętniej to dokonalibyśmy zmiany u kogoś innego, „jak on może zachowywać się w ten sposób?”, „czy ona nie powinna była zrobić to czy tamto?”). Zazwyczaj w takiej sytuacji terapeuta daje komunikat w stylu: „nie widzę, aby mąż/żona tu z nami siedział/a, zajmijmy się więc Panią/Panem” lub po prostu edukuje pacjenta, że mamy ograniczony wpływ na drugą osobę i że to co możemy zrobić, to zająć się sobą. Sobą w ogóle i w tej sytuacji czy w relacji, o której pacjent mówi. Zdarzają się jednak zgłoszenia, z których przebija szczera troska np. o zdrowie partnera lub o jego dbanie czy niedbanie o siebie i tu pojawiają się pytania: czy mamy prawo mieć w tej sprawie jakieś oczekiwania?, czy mamy prawo odwoływać się do partnera odpowiedzialności za swoje zdrowie i dbanie o siebie i do jego odpowiedzialności wobec nas, nas, których zdrowotne i inne zaniedbania partnera bezpośrednio dotyczą?, czy w takiej sytuacji zajęcie się sobą nie jest po prostu zlekceważeniem problemu?, na ile mogę mobilizować partnera do zmiany i jak to robić umiejętnie?, co, jeśli nic to nie daje? I pewnie jeszcze kilka innych.
Taki problem zgłasza np. Marcin: „Moja żona odkąd urodziła dziecko bardzo się zaniedbała. Przedtem liczyło się dla niej to jak wygląda, czy podoba się mnie i innym mężczyznom. Dbała o kondycję fizyczną, robiła dużo dla siebie. Zakochałem się w pięknej, zadbanej, interesującej kobiecie. Po narodzinach naszego syna żona przepadła. Mam wrażenie, że nie liczy się dla niej nic poza macierzyństwem. Na początku uznawałem to za naturalne. Nie miałem pretensji, że żona odstawiła na bok wszystko inne, łącznie z naszą intymnością. Kiedy po dwóch latach zacząłem poruszać ten temat, żona zrzucała swój brak chęci na wygląd. Mówiła, że źle czuje się w swoim ciele (żona przytyła w ciąży prawie 30 kg). Rozumiałem to ale byłem zły, że nic z tym nie robi. Odnosiłem wrażenie, że się z tym pogodziła. Próbowałem namawiać żonę na wspólny ruch. Nic z tego. Na basen nie pójdzie, bo się wstydzi, na bieganie jest za ciężka, roweru nie lubi. Kupowałem żonie karnety na siłownię, umawiałem wizyty u trenerów personalnych. Z żadnego żona nie skorzystała. Kiedy wykupiłem jej wizytę u dietetyka, obraziła się i nie odzywała się do mnie przez tydzień. Proponowałem żonie, żeby pojechała do Spa. Ja w tym czasie chciałem przejąć opiekę nad dzieckiem. Nic. Wszystkie moje sugestie odbijają się o ścianę. Zauważyłem, że im więcej jej o tym mówię, tym ona bardziej zamyka się w sobie. Nie sypiamy ze sobą. Nie jeździmy na wakacje do ukochanej Chorwacji, bo żona nie chce wyjść na plażę. Coraz mniej robimy wspólnie, bo wcześniej gros czasu spędzaliśmy aktywnie. U mnie się to nie zmieniło, nadal tak lubię. Żona zaniedbała wszystkie swoje pasje, nie tylko związane z ruchem. Przestała pracować, bo chce być z dzieckiem. Ok, stać nas na to. Tylko nie o to chodzi. Żona jest na mnie zła, że ciągle jej dulczę, żeby zrobiła coś ze sobą. A ja to robię z miłości i troski. No i pewnie też z obaw. Co będzie dalej? Boję się, że jak tak dalej pójdzie to kompletnie stracę zainteresowanie swoją żoną. Nie chcę tego. Ale czuję, że to do tego zmierza. Dodam, że nasz syn ma w tym momencie prawie 6 lat.”
Barbara: „Mój mąż choruje na cukrzycę. Ma przepisaną specjalną dietę, której oczywiście nie przestrzega. Za moimi plecami kupuje sobie kremówki, torty, eklerki i co tam jeszcze. Powinien się ruszać. Myśli Pani, że cokolwiek robi? Całe dnie ogląda telewizję i przegląda internet. 10 minut spaceru z psem wokół bloku, to cały jego ruch. Waży co najmniej 25 kg za dużo. Nie chodzi mi już o jego wygląd. Chodzi mi o jego zdrowie. Mój mąż opędza się ode mnie. Mówi, żebym dała mu spokój. Wtedy tłumaczę mu, że jak mu utną nogę (możliwe powikłanie w cukrzycy, przyp. autorka), to ja z tym wszystkim zostanę. No to on, żebym go wtedy gdzieś oddała. Przecież on wie, że tego nie zrobię. Mój mąż twierdzi, że jego zdrowie to jego sprawa. Nie zgadzam się z tym. Jego zdrowie to także moja sprawa. Czy ja mam prawo od męża wymagać, żeby zaczął o siebie dbać? ”
No właśnie. To jest zasadnicze pytanie. Na ile mamy prawo oczekiwać, żeby partner o siebie dbał? Otóż. To zależy o jakie dbanie i zaniedbanie partnera chodzi.
Sytuacja 1: Mamy wobec partnera bardzo sprecyzowane i nieelastyczne oczekiwania.
Mam pacjenta, który lubi kobiety bardzo szczupłe, bardzo umalowane i które ubierają się w określony sposób (krótka spódniczka, wysokie buty etc). Jego partnerka tak się właśnie prezentowała. Na kolacji, na dyskotece. Ale wiadomo, że Pani D. po domu w szpilkach nie chadza. Zdarza się, że w weekend się nie umaluje, a do sklepu pójdzie w ładnym, firmowym dresie. Pani D. w ciągu ostatniego roku przytyła ze dwa kilo. I nie zawsze zdąży umalować paznokcie do pracy. Pan Ł. jest mocno zawiedziony tym jak Pani D. odpuściła sobie dbanie o siebie.
Sytuacja 2: Mamy wobec partnera nierealne oczekiwania.
Pani U. urodziła 4 miesiące temu dziecko. Po porodzie Pani U. zostało kilka nadprogramowych kilogramów. Pani U. jest zmęczona i nie ma póki co siły jeszcze trenować na siłowni. Chce wrócić do sportu, ale może za miesiąc, dwa. Mąż Pani U. jest mocno zdegustowany wyglądem i funkcjonowaniem żony. Pan Z. jest zdania, że „jakoś inne kobiety mogą być w formie już w kilka tygodni po porodzie”. Pan Z. ma do żony pretensje, że potrafi cały dzień chodzić w szlafroku lub w poplamionej bluzce. Wyrzuca jej, że nie chce z nim sypiać. Pan Z. grozi żonie, że jeśli nie weźmie się za siebie, to się z nią rozstanie.
Sytuacja 3: Mamy podwójne standardy
Pan G. zarzuca żonie, że źle wygląda. Przezywa ją od „obwisłych, nieruchawych”. Panu G. przeszkadza, że żona nie wygląda już tak jak 20 lat temu. Przyglądam się Panu G. i Pani M. Pani M. wygląda świetnie. Wysoka, szczupła, elegancko ubrana, pachnąca. Za to Pan G. ma wyraźny brzuszek i przerzedzone włosy. Pytam Pana G. jak o siebie dba. Pan G. odpowiada z rubasznym śmiechem na ustach, że „codziennie bierze kąpiel”. I że „to kobiety są od dbania o siebie, a mężczyźni od podziwiania tych kobiet, które o siebie dbają”.
Sytuacja 4: Partner jest chory
Kiedy Pani I. wychodziła za mąż za Pana A., Pan A. był nieprzeciętnie przystojnym mężczyzną. Od tego czasu minęło 10 lat. Pan A. jest wyraźnie zmieniony. Waży też sporo więcej. Pan A. zachorował na chorobę związaną ze zmianami reumatycznymi. Do tego doszła depresja. Pan A. leczy jedno i drugie. Mimo to ma mało energii, duży apetyt i sporo śpi. Pani I., jak mówi, „nie tak to sobie wyobrażała”. Jest zdania, że mąż mógłby robić znacznie więcej, ale mu się nie chce. Uważa, że jest leniwy i użala się nad sobą. Pan A. twierdzi, że bardzo się stara i jak tylko czuje się lepiej, od razu to wykorzystuje. Na Pani I. nie robi to jednak wrażenia.
Sytuacja 5: Partner faktycznie o siebie nie dba
To są historie m.in. Marcina i Barbary.
Chyba każdy z nas chciałby, aby jego życiowy partner był jakoś tam zadbany. Pewnie dla każdego z nas oznacza to też różne rzeczy. Kiedy zauważamy, że mąż czy żona zaczyna siebie zaniedbywać, w pewien sposób oddziałuje to również na nas. Niektórzy jednak przez zaniedbanie rozumieją bycie od czasu do czasu po prostu bardziej naturalnym i swobodnym (sytuacja 1) lub mylą zaniedbanie z naturalnymi procesami (ciąża, powrót do formy po porodzie, upływ czasu, starzenie się, menopauza, andropauza etc, sytuacja 2). Czasami to co widzimy jako zaniedbanie jest związane z chorobą, która jest sprawą niezawinioną i niemożliwą do przewidzenia (sytuacja 4). Co ciekawe, wcale nierzadko zarzucamy partnerowi zaniedbanie, gdy sami powinniśmy uderzyć się w pierś (sytuacja 3). Czy w takich sytuacjach nasze oczekiwania są uprawnione? Moim zdaniem oczekiwanie, że w trakcie wspólnego życia nasze ciała (i nie tylko) nie będą się zmieniać jest halucynacją. I oczekiwaniem kompletnie nierealnym. To sprawia, że w naszym związku nie możemy też być sobą i czuć się swobodnie. Musimy cały czas żyć w napięciu, by realizować jakieś wygórowane standardy. Jeśli jeszcze sposób w jaki owe oczekiwania są komunikowane jest roszczeniowy i przemocowy („ja chcę, więc ty masz!”), to tym gorzej dla nas i dla związku. Możemy oczywiście mieć swoje indywidualne preferencje, ale ciągłe dostosowywanie partnera podłóg naszych wyśrubowanych żądań to nieporozumienie. Co innego natomiast faktyczne zaniedbanie partnera (historia Marcina i Barbary). Czy mamy wtedy prawo reagować? Oczywiście. Może nawet i obowiązek. W jaki sposób? To zależy. Czasem przydaje się więcej delikatności i dyplomacji, innym razem bardziej skuteczne okazuje się zdecydowane i stanowcze konfrontowanie partnera. Każda sytuacja jest inna. Ale mamy prawo o tym rozmawiać. Mamy prawo powiedzieć o naszym zatroskaniu, a nawet złości. O tym, że zaniedbanie partnera wpływa na naszą relację (na nasz seks, na zainteresowanie drugą osobą). Możemy mówić o swoich obawach dotyczących partnera, naszego związku, a także nas samych (co w przypadku konsekwencji, które dotkną również nas). Niekiedy mamy nawet prawo postawić warunki. Ale może się tak zdarzyć, że nasze starania nie przyniosą oczekiwanych rezultatów. Wtedy spotykamy się w własną bezsilnością. To trudne. W takim momencie nie pozostaje nam nic innego jak uznać własną niemoc i zadać sobie pytanie: Co ja na to? Co chcę z tym zrobić? Przychodzi moment, kiedy musimy przestać działać. Przynajmniej w rozumieniu wpływania na partnera. To czas na skierowanie uwagi w kierunku puszczenia i akceptacji tego, że nie na wszystko mamy wpływ. Z jednej strony to bolesne i frustrujące. Z drugiej – pełne lekkości i ulgi.

Miłosna odnowa czyli obudź swój związek na wiosnę

Idzie wiosna. Powoli, ale jednak. To czas, kiedy energia idzie w górę, zwierzęta budzą się z zimowego snu, zaczynają porządkować swoje nory i dziuple i wystawiać łebki do słońca.
My też w naturalny sposób mamy ochotę wyjść z letargu, oczyszczać, odnawiać. Nie bez powodu przewietrzamy szafy czy przeprowadzamy na sobie spożywcze detoksy. A czy nie myśleliście, aby i w swoim związku przeprowadzić taką wiosenną odnowę? W gabinecie zauważam, że ten często zostawiamy na sam koniec. Jak już ogarniemy pracę, dom, porządki, dzieci, to ewentualnie możemy zająć się tym, dla wielu enigmatycznym, a jednak jakże realnym i namacalnym bytem „MY”. Rekomenduję jednak, abyście nie zapominali o Waszej relacji, bo ta nie może dziać się zupełnie sama. To znaczy może, ale zazwyczaj jej jakość pozostawia wtedy wiele do życzenia.
Moja propozycja na dzisiaj to zestaw różnych doświadczeń i ćwiczeń, które możecie zastosować w swoim związku. Mogłabym się rozpisywać na temat tego, że warto spędzać wspólnie czas czy znaleźć rzeczy, które moglibyście robić razem lub takie, których jeszcze nigdy nie robiliście. Mogłabym, ale nie chcę. Pisałam już o tym wielokrotnie, a Wy pewnie to wszystko nie raz słyszeliście. Dlatego dziś praktyka. Do zastosowania od zaraz. Wyobrażam sobie, że niektóre propozycje mogą być dla Was zaskakujące. Może nawet niestandardowe. Dziwne. Zdaję sobie z tego sprawę. Zapewniam Was jednak, że wszystkie zostały sprawdzone. To propozycje, które zdarza mi się wprowadzać podczas terapii pary, czy to podczas sesji czy też w ramach pracy domowej. Mimo początkowego skrępowania dostaję informację zwrotną, że potrafią zdziałać cuda. Oczywiście, żeby z nich skorzystać trzeba mieć minimum otwartości na nowe i może nietypowe. Nie każde doświadczenie jest do zastosowania w każdym momencie. Ale mam nadzieję, że dam Wam ich dzisiaj tyle, że wybierzecie dla siebie te, które najbardziej do Was przemawiają. Pamiętajcie, że z ćwiczeniami to jest tak, że aby zadziałały trzeba je wykonywać. Nie wystarczy o nich przeczytać. Dlatego zanim je ocenicie lub uznacie, że to nie działa, zanim odłożycie tekst na przysłowiową półkę – popróbujcie, sprawdźcie. Bardzo Was do tego zachęcam.

* Uważna obecność
Usiądźcie naprzeciwko siebie. Możecie dotykać się kolanami, jeśli siedzicie np. w siadzie skrzyżnym. Przez 5 minut po prostu patrzcie sobie w oczy. Tylko tyle.
Przez kolejne 5 minut przyglądajcie się sobie nawzajem w taki sposób, jakbyście widzieli się po raz pierwszy w życiu. Włączcie ciekawość.

* Uważne słuchanie
Usiądźcie naprzeciwko siebie. Umówcie się kto zacznie mówić, a kto słuchać. Osoba, która mówi robi to przez 5/10/15 minut. Przyjmijcie wersję najbardziej dla siebie odpowiednią. Jeśli robicie to po raz pierwszy możecie zacząć od 5 minut, a potem czas wydłużać. Osoba słuchająca tylko słucha. Nie przerywa, nie zadaje pytań, nie komentuje. Słucha. Gdy osoba mówiąca zakończy mówić osoba, która słuchała powtarza to, co usłyszała od osoby mówiącej. Stara się jak najwierniej to odtworzyć, jak najmniej dopowiadać swoich treści. Potem zamieńcie się rolami. Na koniec dajcie sobie informację zwrotną: co Wam pomagało, co przeszkadzało, czy czuliście się słuchani, jak Wam w tym doświadczeniu było.

* Wspólna medytacja
Usiądźcie naprzeciwko siebie. Pozycja ma być dla Was wygodna, ale godna. Kręgosłup wyprostowany, ale nie napięty. Przez chwilę patrzcie sobie w oczy. Skoordynujcie swoje oddechy. Starajcie się oddychać w jednym tempie. Pobądźcie w takiej medytacji co najmniej 5 minut. Jeśli dacie radę 10 lub 15 to cudownie.
Teraz oddychajcie w taki sposób, aby twój wdech miał miejsce wtedy, kiedy partner robi wydech. Pooddychajcie tak co najmniej 5 minut.
Zamknijcie oczy. Wyobraźcie sobie, że z każdym Waszym wdechem wdychasz energię partnera. Z każdym wydechem wysyłasz swoją energię partnerowi. Przy wdechu otwierasz w wyobraźni swoją klatkę piersiową i serce na energię partnera. Przy wydechu wysyłasz partnerowi swoje dobre życzenia i intencje. Wypowiedz w myślach takie zdanie: „Uwalniam Cię od swoich wyobrażeń i projekcji na Twój temat”. Wypowiadaj je z każdym wydechem i kieruj te słowa w stronę partnera. Z czasem może uda się Wam wypowiedzieć je na głos. Zamiennie lub innego dnia możesz wypowiadać też inne zdania: „Widzę Cię”, „Akceptuję Cię”, „Możesz mi zaufać”, „Jesteś wyjątkowy/wyjątkowa”, „Ciekawi mnie Twoja inność”, „Twoja inność mnie fascynuje”, „Czuję radość, że pozwalasz mi patrzeć jak odkrywasz siebie”, „Dziękuję, że towarzyszysz mi w mojej drodze”, „Lubię z Tobą przebywać, takim jakim jesteś”, „Chcę Ci towarzyszyć”. Możecie też zastanowić się na swoimi zdaniami.
Kiedy będziecie już bardziej wprawieni zastosujcie Medytację Miłującej Dobroci. Wypowiadajcie w swoim kierunku następujące słowa: „Obyś był szczęśliwy/szczęśliwa. Obyś był zdrowy/zdrowa. Obyś miał lekkie ciało i umysł. Oby wypełniała Cię radość. Obyś był łagodny/łagodna i spokojny/spokojna. Obyś był pogodny/pogodna i życzliwy/życzliwa. Obyś był bezpieczny/bezpieczna…”

* Wymiana karteczek
Weźcie po kilka kartek papieru. Usiądźcie naprzeciwko siebie.
Na jednej z nich napisz do partnera trzy pytania (coś co Cię ciekawi, nurtuje, coś czego jeszcze o nim nie wiesz). Wymieńcie się kartkami i odpowiedzcie sobie na pytania.
Na drugiej kartce napiszcie zdanie: „Chciałbym, żeby mój partner wiedział o mnie…”. Dokończ je. Możecie napisać kilka takich zdań. Lub więcej. Wymieńcie się kartkami.
Na kolejnej kartce napisz: „Dziękuję za…” Dokończ i daj partnerowi. Może być oczywiście kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt podziękowań.
Na jeszcze kolejnej napisz: „Potrzebuję więcej…”, „Potrzebuję mniej…”. Dokończ zdania, oddaj partnerowi kartkę.
Na kolejnej kartce napisz: „Przepraszam za…”. Zrób jak w instrukcji powyżej.
Na kolejnych kartkach papieru napiszcie jeszcze odpowiedzi na takie pytania: „Dlaczego to Ty jesteś najlepszym dla mnie partnerem?”, „Jakie szanse mojego rozwoju otwiera mi ten związek?”, „Gdyby nasze dziecko (realne, bądź wyobrażone) w przyszłości napisało do nas list, to co zobaczyłoby fajnego pomiędzy nami?”. Dokończ zdanie: „Wybieram Ciebie, ponieważ..”.

* Filmy do wspólnego oglądania:
„Sztuka kochania” – Maria Sadowska
„ Dwoje do poprawki” – David Frankel
„Sesje” – Ben Levin
„Lepiej późno, niż później” – Nancy Meyers
„Paryż może poczekać” – Eleanor Coppola
„Miłość” – Michael Haneke
„Wszystko co chcielibyście wiedzieć o seksie ale boicie się zapytać” – Woody Allen
„Mężowie i żony” _ Woody Allen
„9 i ½ tygodnia” – Adrian Lyne
„Masters of sex”- serial, Michelle Ashford

* Książki do wspólnego przeczytania. Najlepiej na głos:
„5 cennych minut dla związku” – Jeffrey Brantley, Wendy Millstine
„Miłość nie wystarczy” – Aaron T. Beck
„Sens miłości” – Sue Johnson
„Przytul mnie” – Sue Johnson
„Alfabet miłości” – Bogdan Wojciszke, Beata Mazurowska
„Blisko, nie za blisko” – Paweł Droździak, Beata Mazurowska
„Życie we dwoje” – Małgorzata Liszyk – Kozłowska, Katarzyna Jurkowska
„O sztuce miłości” – Erich Fromm
„Kochaj wystarczająco dobrze” – Agnieszka Jucewicz, Grzegorz Sroczyński
„Slow sex” – Marta Niedźwiecka i Hanna Rydlewska

Kim jest hejter

Hejter – osoba, która wyraża agresywne, obraźliwe i kłótliwe komentarze w sieci. Kiedyś funkcję internetu pełniły miejsca, w których spotykała się większa zbiorowość. Nie wiadomo kto był pierwszym hejterem, bo prawdopodobnie urodził się on dawno temu, a może zjawisko hejtu istniało od zawsze? Czytałam, że już starożytni filozofowie doświadczali przemocy słownej od tych, którzy nie zgadzali się z poglądami myślicieli. Ofiarą hejtu byli także królowie, którym przyczepiano na murach zamku karteczki z krytyką i groźbami. Ale obiektem kpin, wyzwisk i plotek może stać się każdy. Nie musi być królem, prezydentem, politykiem, celebrytą. Obrywa się nawet tym, którzy „robią dobro” (organizatorzy akcji charytatywnych), dostaje się potrzebującym (prośby o pomoc) i zwykłym „Kowalskim”. Na przykład w renesansowym Rzymie, na placu Navona, przyczepiano kartki z plotkami na temat mieszkańców. Z tego okresu pochodzi słowo paszkwil (utwór literacki, często anonimowy, skierowany przeciwko konkretnej osobie, ośmieszający ją w sposób oszczerczy i obelżywy). Funkcjonują dwie wersje tej historii. Jedna głosi, że złośliwe satyry przytwierdzano do rzeźby zwanej Pasguino (stąd nazwa paszkwil). Druga, iż słowo paszkwil pochodzi od nazwiska największego, rzymskiego plotkarza, krawca o nazwisku Pasquino (w innych źródłach Pasquillo). Tak czy inaczej dzisiaj hejt czy mowa nie nienawiści, niegdyś paszkwil. Zjawisko stare jak świat, ale dziś, z racji rozległości internetu, szczególnie dotkliwe. I nie należy go ignorować, ponieważ hejt nie jest niczym innym jak przemocą. Hejt nie ma nic wspólnego z konstruktywną krytyką, która coraz częściej jest też z hejtem mylona. Konstruktywna, krytyczna informacja zwrotna dotyczy konkretnych zachowań, jest merytoryczna, nie obraża, nie wyzywa, można z niej w jakiś sposób skorzystać do poprawy swoich działań, często działa motywująco. Hejt jest pełen emocji i charakteryzuje go niekonstruktywność. W hejcie chodzi o to, aby dotknąć, zranić, zniszczyć poczucie wartości i godności ofiary. Zastanawialiście się kiedyś kim jest ten komu na tym zależy? Czy to jakiś, za przeproszeniem, totalny zwyrol, zionący nienawiścią? Czy hejterem może być każdy?
I może i nie.
Z jednej strony hejt nie ma płci, wieku, pozycji społecznej ani poglądów politycznych. Tak jak przemoc. Sprawcą przemocy może być gimnazjalista, adwokat, pani z warzywniaka i polityk. To może być ktoś, o kim moglibyście powiedzieć: „ten jest tak nabuzowany, że w sieci to pewnie dopiero sobie użyje!”. Jest również możliwe, że hejterem jest ten (czy ta), który na co dzień jest przemiły, uprzejmy, uśmiechnięty i elokwentny. W tym sensie to może być każdy z nas. Jednak badania pokazują, że hejterami (jak i po prostu sprawcami przemocy) są „specyficzne osoby o specyficznych skłonnościach”. Takiego zdania jest psycholog społeczny dr Wiesław Baryła*: „Jeszcze jakiś czas temu sam uważałem, że przeciętny hejter jest przeciętnym Kowalskim, który krzywdzi kogoś pod wpływem emocji. Ale mamy coraz więcej dowodów na to, że to nieprawda. Fora internetowe przyciągają specyficzne osoby. Nie jest tak, że mamy taki przekrój społeczny. Internet nie odzwierciedla rzeczywistości. Nie jest jak lustro, które pokazuje nasze odbicie. Przypomina raczej krzywe zwierciadło. Na przykład poziom agresji jest w sieci znacznie wyższy, niż w codziennym życiu.” Dr Baryła przytacza badania, w których stwierdzono, iż typ ogromnie nadreprezentowany wśród hejterów to ludzie o osobowości z silnym rysem sadystycznym i psychopatycznym. Warto tu przytoczyć wyniki dużego, kanadyjskiego projektu badawczego pod kierunkiem psychologa społecznego Delroya l. Paulhausa. Na ich podstawie Paulhaus stworzył pojęcie mrocznej triady (narcyzm, psychopatia, makiawelizm), z czasem uzupełniony o czwarty element (rys sadystyczny). Według badacza tam gdzie jest hejter jest też też jakiś element wielkiej czwórki.
Przyjrzyjmy się pokrótce każdemu z elementów.

Narcyzm (osobowość narcystyczna)
Wyróżnia się przeświadczeniem o własnej doniosłości, wyjątkowości i posiadaniu ogromnych możliwości, w połączeniu z brakiem empatii i aroganckim podejściem do innych ludzi. Osoba narcystyczna oczekuje specjalnego traktowania przez innych oraz różnorakich ustępstw. Paradoksalnie narcyzmowi towarzyszy też poczucie niepewności i obniżona samoocena, nierzadko także wstyd i uczucie upokorzenia. Oczekiwanie podziwu idzie tu w parze z bolesnym doświadczaniem krytyki. Wspomniana krytyka lub inne niepowodzenie często spotyka się z gniewnym kontratakiem.
Psychopatia (osobowość psychopatyczna)
Charakteryzuje się: trwałym wzorcem lekceważenia i łamania norm społecznych oraz praw innych ludzi; lekceważeniem autorytetów; zupełnym nieuwzględnianiem i zasadniczo brakiem zrozumienia uczuć i potrzeb innych ludzi; niską empatią; wykorzystywaniem innych ludzi dla swoich celów; zmniejszeniem lub nawet całkowitym brakiem odczuwania lęku i strachu; drastyczną tendencją do kłamania; niską tolerancję frustracji; łatwością do popadania w gniew i przejawiania zachowań agresywnych; przekonaniem o swojej wyjątkowości i tendencją do obwiniania innych; nieodczuwaniem odpowiedzialności we wszelkich życiowych sytuacjach.
Makiawelizm (osobowość makiaweliczna lub cecha osobowości psychopatycznej)
Polega m.in. na braku uczuć wyższych i instrumentalnym traktowaniu innych. Makiawelizmem w psychologii nazywa się cechę osobowości, która występuje w psychopatii. Niektórzy badacze wręcz uznają, że psychopatia i makiawelizm są tożsame, a jedyną różnicą jest dyscyplina, która opisuje i bada te konstrukty. Psychopatią zajmuje się psychologia kliniczna, natomiast makiawelizmem – społeczna. Psycholog John McHoskey uważa, że makiaweliści to psychopaci, którzy odnieśli życiowy sukces.
Sadyzm (osobowość sadystyczna)
Odnosi się do postawy, w której dana osoba wykazuje wzorzec zachowania, opierający się na okazywaniu wyższości, pragnienia kontroli, poniżania i atakowania obiektu. Osobowość sadystyczna jest nieco podobna do osobowości narcystycznej, należy jednak zauważyć, że sadysta, w przeciwieństwie do narcyza, odczuwa przywiązanie, a co za tym idzie – lęk przed utratą obiektu swoich uczuć.
Mówiąc bardziej po ludzku, hejter:
– uważa, że to on powinien być utalentowany, sławny, bogaty i komplementowany, dlaczego to innym „się powiodło”, a nie jemu; dlatego zionie złością, frustracją i zazdrością
– w głębi często jest pełen lęku i kompleksów, nie czuje się ze sobą i w życiu dobrze; dlatego „musi” kogoś stale pomniejszać i upokarzać, aby sam nie czuć się upokorzonym i aby w swoich oczach urosnąć
– hołduje zasadom, że „czuje się lepiej, gdy inni mają gorzej” oraz że „lepiej atakować, niż być atakowanym”
– potrzebuje być widoczny; hejtując próbuje zwrócić na siebie uwagę
– ma niski próg frustracji, łatwo wpada w gniew, nie radzi sobie z emocjami

– nie radzi sobie z krytyką
– nie radzi sobie z odmiennością innych i różnorodnością świata
– za swoje niepowodzenia obwinia innych, świat
– lubi łamać normy i prawa innych ludzi (tu np. prawo do bycia chronionym od przemocy)
– z krzywdzenia innych czerpie przyjemność
– nie ma uczuć wyższych
– ma niski wgląd w siebie
A także:
– może być związany z jakimiś skrajnymi ruchami, przyświeca mu idea „naprawiania świata”, agresji „w dobrej wierze”
– może być członkiem formalnej lub nieformalnej grupy społecznej, w której pozycja zależy od poziomu agresywności, hejter może chcieć zaistnieć w grupie i się wykazać
– został wynajęty do hejtowania (opłacany przez tych, którym zależy na „paszkwilowaniu” danej osoby, grupy czy instytucji)
– chce wyeliminować konkurencję
– jest konformistą, czyli hejtuje bo komentarze innych pod postami też są hejtujące, konformizm bywa bardzo zaraźliwy
Czy hejter jest poranioną, cierpiącą ofiarą przemocy ze strony innych, który przemocą odpłaca za przemoc? Nie wiadomo. Tak chciałabym o hejterach myśleć. Zdaję sobie jednak sprawę, że mamy tendencję do szukania jednoznacznych odpowiedzi, do łatwego rozumienia, zapewniającego nam poczucie bezpieczeństwa. „Wiem, więc mogę spać spokojnie”. Ale prawdą jest, że łatwych odpowiedzi nie ma. W przypadku zjawiska hejtingu również nie. Ale nie umiem sobie wyobrazić, że może hejtować ktoś kto jest szczęśliwy, zadowolony, dojrzały, refleksyjny i empatyczny. Zgadzam się z pisarzem Jerzy Pilchem, iż „to ranieni ranią, upokorzeni upokarzają, zdradzeni zdradzają”. A na jakim polu najłatwiej nas dotknąć?
Hejter na portalach randkowych

Od korzystających z portalów randkowych wiem, że wystarczy naprawdę niewiele, by narazić się hejterowi. Nieodpisanie na wiadomość od razu, zdawkowy komentarz – już zostajemy obsypani falą hejtu. Dlaczego? Po pierwsze, na portalu randkowym, jak w każdym innym miejscu w sieci i nie tylko, mogą znaleźć się osoby o cechach, o których napisałam powyżej. Po drugie, należy uwzględnić fakt, że portal randkowy jest przestrzenią, w której ujawniają się nasze najbardziej lękowe czy bolesne obszary. W relacjach międzyludzkich, szczególnie miłosnych, w sytuacji wystawienia się na ocenę innych, ryzykując odrzucenie, uruchamiają się nasze najgłębsze traumy, negatywne doświadczenia, nasze strachy. Miłość i związki to wyjątkowo delikatna materia. Łatwo w niej o zranienie. Niektórzy zranieni reagują wycofaniem. Inni ranią. „Mnie zabolało, więc i ciebie niech boli”. To oczywiście niedopuszczalne. Na hejt nie może być zgody, tak jak w przypadku każdej innej przemocy. Mam jednak nadzieję, że przybliżenie Wam „osobowości” hejtera pozwoli zobaczyć, że w hejcie nie chodzi o Ciebie. Hejt zawsze świadczy o hejtującym.

*wywiad dla www.styl.pl

Kryzys związany z długością trwania związku

„…w każdym kryzysie ukryta jest szansa…”

Eckhart Tolle „Potęga teraźniejszości”

Jak wynika z raportu z badania przeprowadzonego przez portal Sympatia.pl i ARC („Jak kochają Polacy”, 2019) 80% Polaków będących w związku doświadczyło co najmniej jednego kryzysu w swojej relacji. Kryzysu, czyli trudnej sytuacji, zagrażającej trwałości związku. Jak widzimy, doświadczenia kryzysowe i wyzwania towarzyszące miłości są nieodłącznym elementem bycia w relacji z drugim człowiekiem. Takiego zdania jest większość z badanych. I ja się z tym absolutnie zgadzam. Jak mówi jeden z respondentów: „Nie może być idealnie przez cały związek (…)”. No, nie może. Jednym z najczęściej doświadczanych kryzysów (drugi w kolejności, po kryzysie będącym następstwem trudnej sytuacji ekonomicznej) jest ten związany z długością trwania związku (znudzenie, wypalenie, brak namiętności). Jakie są jego objawy, na przykład:
* od pewnego czasu żyjecie obok siebie, prowadzicie odrębne życia, coraz mniej Was łączy
* nie macie potrzeby spędzania ze sobą czasu, a może nawet unikacie się
* Wasz związek opiera się głównie na zadaniach pt. wspólne zakupy, odwiedziny u teściów, remontowanie domu; Wasze rozmowy dotyczą przeważnie kwestii technicznych, jak ogarnianie dzieci, rachunków
* nie macie potrzeby opowiadania o sobie partnerowi (o tym co się wydarzyło, jak się czujecie), ani na odświeżanie wiedzy dotyczącej partnera (o tym co aktualnie u niego w życiu)
* czujecie, że pobyt wzajemnie u swojego boku Was nie cieszy, nie regeneruje, nie wzmacnia, nie napełnia
* w swoim towarzystwie odczuwacie nudę
* widzicie swój związek jako przeciętny, nieciekawy, nijaki, również tak widzicie siebie nawzajem
* straciliście dla siebie zachwyt, podziw
* nie sypiacie już ze sobą albo sporadycznie
* Wasze zbliżenia są zawsze takie same, jałowe i bez polotu
* od dawna się nie dotykacie, ani erotycznie, ani z czułością
* być może któreś z Was (lub oboje) jest zaangażowane w inną relację poza związkiem lub też coraz częściej o tym myśli
* coraz rzadziej odczuwacie tęsknotę za partnerem
* coraz rzadziej rozmawiacie o przyszłości, nie mówicie o wspólnych planach, celach, pomysłach, a nawet jeśli, to nie czujecie przy tym entuzjazmu i radości
* coraz mniej emocji wywołują też Wasze wspólne wspomnienia
* jesteście wobec siebie coraz częściej krytyczni, złośliwi, niecierpliwi albo przeciwnie, zupełnie obojętni
* często się kłócicie lub przeciwnie, nawet już kłócić się Wam nie chce
* być może łapiecie się na tym, że nawet nie zależy Wam już na poprawie relacji i nie chce się Wam wkładać nawet odrobiny energii w zadbanie o nią
* ostatnio jesteście apatyczni, smutni, bez energii lub może rozdrażnieni, agresywni
* być może obserwujecie u siebie takie objawy jak: bezsenność lub nadmierna senność, bóle głowy, kręgosłupa, żołądka, kłopoty z koncentracją uwagi, spadek odporności

Dla blisko 1/3 badanych z tej grupy kryzysów ich związek zakończył się trwałym lub czasowym rozstaniem. Jednak prawie połowie respondentów udało się ów kryzys pokonać. To pokazuje, że Chińczycy mają rację, pisząc słowo „kryzys” dwoma pociągnięciami pędzla, gdzie jedno oznacza zagrożenie, a drugie szansę. Gdybym powiedziała, że jestem entuzjastką kryzysów, to pewnie ciut bym przesadziła, ale tylko ciut. Bo kryzysy bardzo szanuję i doceniam. Jestem zdania, że ich rola w naszym życiu jest nieoceniona. Słowo kryzys pochodzi z greki (krisis) i oznacza punkt zwrotny, okres przełomu. Pojawiający się więc kryzys jest dla nas informacją, że tak jak jest, już być nie może i potrzeba coś zmienić, czymś się zaopiekować. Naturalnie, kryzys to bardzo trudny moment. W jego pojęciu zawiera się bowiem wybór, decydowanie, zmaganie, wysiłek. Kryzysowi towarzyszą też nielubiane przez nas emocje, takie jak lęk, cierpienie, rozpacz, poczucie chaosu, zagubienie. Jednak gdyby nie kryzysy nie mobilizowalibyśmy się do zmian. Nie zatroszczylibyśmy się dostatecznie o to, co wymaga od nas zatroszczenia się. Obserwuję to w swojej pracy każdego dnia. Najczęściej to właśnie kryzysy „przyprowadzają” potrzebujących do gabinetu psychoterapeuty. Dlatego warto je zauważyć, nazwać i zrobić z nich użytek. W jaki sposób? Na początek odwołajmy się do doświadczeń badanych. Najczęściej wskazywanymi przez nich powodami braku możliwości pokonania kryzysu związanego z długością trwania związku były: koniec miłości, brak chęci rozwiązania sytuacji kryzysowej, brak starań i zaangażowania, zła komunikacja (brak rozmów, brak umiejętności). Co z kolei zdecydowało o wyjściu z sytuacji kryzysowej?: zaangażowanie, chęć pogodzenia się, rozmowa, umiejętność komunikacji, miłość, okazywana sobie czułość, dojrzałość obu stron.
Prześledźmy je po kolei.

Miłość

Pozornie kwestia miłości wydaje się prosta. Jest miłość, nie ma miłości. I tak w istocie jest, jeśli sprowadzimy ją jedynie do uczucia. Ale gdybym powiedziała, że możemy zobaczyć miłość znacznie szerzej? Sprowadzenie tak złożonego i tajemniczego zjawiska, jakim jest miłość, jedynie do uczucia (choć to niezwykle ważna jej część) bardzo ją zubaża. Odnoszę wrażenie, że osoby, które dość łatwo szastają pojęciami „kocham, nie kocham” mówią bardziej o zakochaniu, niż miłości. Jeśli utożsamiamy miłość z zakochaniem łatwo o kryzysy, których nie chce się nam pokonywać. W końcu, już nie kochamy. Ale jeśli uznamy, że miłość to nie tylko uczucie, ale także postawa, decyzja, działanie, twórczy akt, stan bycia, to może mniej zrzucalibyśmy na brak miłości? Gdyby uznać, że miłość nie tylko się czuje, ale miłość się też robi, może łatwiej byłoby nam wychodzić z kryzysów obronną ręką?

Zaangażowanie (chęć rozwiązania sytuacji, nasze starania)

Zaangażowanie to wszelkie nasze działania ukierunkowane na przekształcenie relacji miłosnej w trwały związek oraz utrzymywanie go, pomimo różnych trudności i przeszkód. Zaangażowanie to NIE bycie ze sobą za wszelką cenę albo pomimo wszystko, ale to decyzja, że chcę o ten związek dbać, pielęgnować go. To decyzja, że nie ucieknę przy pierwszych przejściowych kłopotach i trudnościach. To decyzja, iż wezmę odpowiedzialność za swój wkład w relację. To decyzja, że będę aktywnie wpływał na związek, żeby działo się w nim jak najlepiej. Obserwuję, że dość łatwo przychodzi nam taki sposób myślenia, że aby mieć piękny ogród to trzeba zaangażować się w pracę przy nim. Włożyć w to swój czas, uwagę, wysiłek. Ale, żeby w związek? Przecież on powinien się dziać sam. Ano sam się dziać nie będzie. Ale przy naszym zaangażowaniu może kwitnąć jak te kwiaty w wypielęgnowanym ogrodzie.

Komunikacja (rozmowa, umiejętności)

Kiedy myślę o komunikacji w związku, zawsze pojawia mi się taka myśl: „sama miłość nie wystarczy”. Przyglądam się temu w swojej pracy z parami. Wielokrotnie widzę jak bardzo partnerzy się kochają, ale z powodu braku umiejętności komunikacyjnych nie potrafią się porozumieć. Komunikacja to podstawa. A nikt nas tej komunikacji tak naprawdę nie uczy. Szczęściarzami są ci, którzy mieli domy, w których w ogóle się rozmawiało, do tego o czymś ponad krótką wymianą zdań „co w szkole”, nie mówiąc już o umiejętnym rozmawianiu o sobie i emocjach. Bez rozmawiania nie można się dogadać. Bez umiejętnego rozmawiania można się wielokrotnie tylko poranić. Dlatego zachęcam Was do tego, żeby się interesować, uczyć, zgłębiać. Są książki, filmiki w sieci, warsztaty, treningi. Można pójść do psychoterapeuty. Możliwości jest ogrom. Wystarczy tylko sięgnąć.

Dojrzałość emocjonalna

Świadomość swoich stanów emocjonalnych; umiejętność wzięcia odpowiedzialności za swoje uczucia, zachowania, wybory, za życie; panowanie nad swoimi emocjami, impulsami i zachciankami; otwartość emocjonalna; akceptacja różnic; znajomość swoich granic; respektowanie granic innych; gotowość do przyjęcia krytycznej informacji zwrotnej; umiejętność wspierania siebie i partnera, umiejętność bycia zarówno w bliskości, jak i w odległości; umiejętność wybaczania – to bardzo pokrótce cechy dojrzałości emocjonalnej. Osoba niedojrzała emocjonalnie: nie ma wglądu we własne emocje; nie zna siebie i siebie nie rozumie; ma tendencję do obwiniania innych; nie panuje nad sobą; jest wybuchowa ; jest skoncentrowana na sobie; nie potrafi radzić sobie z trudnościami; ma kłopoty zaufaniem; jest zaborcza i kontrolująca; nie akceptuje odmienności partnera; żąda od innych zaspokojenia jej potrzeb i zachcianek; często obraża się i użala się nad sobą; swoim zachowaniem karze innych; ma nierealistyczne wizje miłości i związku. Bardzo trudno mieć dobry związek z kimś niedojrzałym emocjonalnie. Bardzo trudne jest też wychodzenie w takiej relacji z kryzysów. Na szczęście, nad dojrzałością, też można pracować. Bardzo Was do tego zachęcam.

Na koniec

Kiedy pojawia się kryzys, trudno wyobrazić sobie, że może mieć on dobre strony. A ma. Kryzys to znak, że coś jest nie tak. To moment, w którym możecie się z partnerem zatrzymać, przyjrzeć się sobie samym i sobie nawzajem. To czas, w którym możecie obejrzeć własne emocje, pragnienia, tęsknoty. To szansa na to, by odeszło „stare”, a przyszło „nowe”. To w końcu okazja, by zacieśnić bliskość. Pracuję z parami i wiem, że nie tylko jest to możliwe, ale wcale nierzadkie. Nowa jakość związku po kryzysie? Tego Wam życzę.

Dlaczego tak trudno zrealizować postanowienia noworoczne?

Nadchodzi czas postanowień noworocznych. W sieci pojawiają się dziesiątki artykułów, krótkich filmów, reklam szkoleń, dotyczących prawidłowego formułowania celów na najbliższy rok. Dowiadujemy się, że cel powinien być konkretny, sformułowany pozytywnie, mierzalny, realny acz ambitny, istotny i określony w czasie. Warto, aby nas ekscytował. Cel najlepiej zapisać. To oczywiście bardzo duży skrót.
Jak to się jednak dzieje, że jedynie 5-8% z nas te cele realizuje? Bywa, że mimo wiedzy i tak źle je formułujemy. Często, mimo znajomości tzw. reguły SMART nasz cel jest jednak na przykład zbyt ambitny, a termin nierealistyczny. W takiej sytuacji wydawałoby się, że wystarczy cel przeformułować i po kłopocie. Ale niestety. To nie jest takie proste. Gdyby było, niewiele osób miałoby co roku ten sam problem: „znów mi się nie udało, może tym razem…”.
Moim zdaniem, w zjawisku krótkiego żywota postanowień noworocznych, nie uwzględniamy paru istotnych kwestii.
Po pierwsze, czego dotyczy większość postanowień noworocznych? „Schudnę, rzucę palenie, będę regularnie ćwiczyć, będę się uczyć języka obcego, przestanę jeść słodycze, zacznę oszczędzać”. Uff. Czy to jest wynik naszych żywych chęci? Czy to nas inspiruje? Nie. To nas usztywnia. To wprowadza w nasze życie reżim. Dlatego tak trudno nam znaleźć lub utrzymać do tego motywację. Ok, ktoś mógłby powiedzieć, że sama realizacja celu nie jest może wielce pochłaniająca, ale osiągnięcie tego celu już tak. Może tak być. Wtedy jest łatwiej. Ale często tak nie jest. Często nasze postanowienie wynika z nakładanych na siebie powinności, a nie z naszego wewnętrznego „ja naprawdę bardzo tego chcę”. „Znajoma odstawiła gluten, może ja też odstawię”. „Kolega z pracy codziennie ćwiczy, wypadałoby też móc się czymś pochwalić”. „Dzisiaj bez języka jak bez ręki, trzeba się uczyć”. To są z reguły nasze motywacje. Nie zadajemy sobie pytania po co chcemy coś osiągnąć? Gdybyśmy je sobie zadali, wielokrotnie okazałoby się, że nasze motywacje nie są właściwe. Przez niewłaściwe motywacje rozumiem te, które nie mogą dać nam prawdziwego spełnienia. Są z nienawiści do siebie, kompleksów, poczucia niższości. Nie z miłości czy sympatii do siebie czy z zamiłowania do życia.
A więc nie realizujemy postanowień noworocznych, ponieważ wynikają z niewłaściwych motywacji oraz wprowadzają do naszego życia, zamiast radości, dodatkowy żmudny obowiązek.
Kolejna rzecz. Dokonując postanowień nie zastanawiamy się nad tym z czym wiąże się ich realizowanie. Nie mam tu na myśli tylko pewnych wyrzeczeń czy wysiłku jaki trzeba włożyć, bo to dość oczywiste. Choć i tak część z nas wydaje się zaskoczona, że realizując postanowienie o nauce języka obcego mamy mniej czasu na coś innego. Ale nie o tym. Chodzi mi o to, że czasami czerpiemy pewne korzyści z aktualnego stanu rzeczy. Możemy nie być tego świadomi. Jedna moja otyła pacjentka przez lata nie mogła schudnąć. Mówiła, że doskonale wie co powinna robić i co robi źle. Mimo to, nie była w stanie zastosować tego w praktyce. Zaczęłyśmy rozmawiać o tym jakie zmiany przyjdą do niej wraz z osiągnięciem wymarzonej sylwetki. Czy może być tak, że oprócz wielu korzyści z osiągnięcia celu, są też tego jakieś negatywne strony? Pani B. zwróciła uwagę, że kiedy będzie już szczupła, być może zacznie podobać się mężczyznom. Z jednej strony, bardzo tego chciała. Od lat nie była ani obiektem, ani podmiotem czyjegoś zainteresowania. Z drugiej, jak powiedziała, „wyszła z wprawy”. Podczas naszych rozmów okazało się, że w jakimś sensie to jak Pani B. wygląda teraz, chroni ją przed relacjami z mężczyznami, które budzą w niej. Czy ma więc powód, żeby, mimo wiedzy jak to zrobić, nie tracić na wadze? Ma. I tak często bywa. To czego nie jesteśmy świadomi często manifestuje się w postaci losu czy zewnętrznych okoliczności. A nieświadomych motywacji utrzymywania satus quo jest wiele. Podam przykład innej pacjentki. Pani M. bardzo idealizowała swoje życie „po”. Wydawało się jej, że kiedy tylko będzie już taka piękna, szczupła, mądra, oczytana, to będzie wreszcie szczęśliwa, a świat legnie u jej stóp. Ale takie myślenie to myślenie życzeniowe i, rzekłabym, naiwne. Myślę, że jakaś część w nas to wie. I pojawia się opór. Przed czym? Na przykład przed rozczarowaniem. Wydaje się nam, że gdzieś tam jest jakaś mityczna kraina szczęśliwości i na pewno wcześniej czy później do niej dotrzemy. A co, jeśli nie ma? Czasem łatwiej wierzyć, że jest, tylko jeszcze jej nie dotknęliśmy. Pozbycie się złudzeń może być bardziej bolesne, niż aktualna rzeczywistość. No i mamy powód, żeby jednak, mimo deklaracji chęci zmiany, nic nie zmieniać. Jeśli wydaje się nam, że czegoś pragniemy, ale nie idzie nam realizacja, możemy oprócz lepszego sformułowania celu popytać samych siebie nieco głębiej.
Myślę też, iż najbardziej popularne podejście do realizowania celów pomija naszą różnorodność. Mam taką obserwację, że tylko części z nas pomaga wizualizacja osiągniętego celu. Jedni potrzebują, rzeczywiście, cytując podróżniczkę Martynę Wojciechowską „przesunąć horyzont”. W swojej książce o tym właśnie tytule dziennikarka opisuje swoją historię, kiedy to po poważnym wypadku komunikacyjnym, w którym zginął przyjaciel autorki, a ona sama złamała kręgosłup, nie ma motywacji do rehabilitacji. Nie ma motywacji do niczego. I nagle w jej głowie pojawia się pomysł: „Chcę wejść na Mount Everest”. Wszyscy pukają się w czoło. „Pani Martyno, nie wiadomo czy pani będzie chodzić, jaki Mount Everest?”. Wojciechowska ustanawia nowy cel. Zyskuje chęci i siły. Na sali rehabilitacyjnej daje z siebie wszystko. Po co? Żeby wejść na szczyt. Bycie trochę bardziej sprawną jej nie interesuje. Interesuje ją Mount Everest. To po to zaciska rękę na drążku. To ją przybliża do realizacji jej marzenia. Martyna Wojciechowska, jak powiedziała, musiała zobaczyć za żmudnymi ćwiczeniami coś więcej. Musiała przesunąć horyzont. Ale wielu to demotywuje. Kiedy widzą dystans dzielący ich od szczytu ich własnej góry – rezygnują. „To niemożliwe” – myślą. „Za dużo pracy”. Tym osobom nie pomaga PRZEsuwanie horyzontu. Oni potrzebują go PRZYsunąć. Moja pacjentka, Pani H. marzyła o założeniu własnej firmy zajmującej się dekorowaniem wnętrz. Miała jednak bardzo dużo samoograniczających przekonań, brak wiary w siebie i w powodzenie przedsięwzięcia. Jednocześnie w stylizowaniu wnętrz była naprawdę dobra. No i uwielbiała to zajęcie. Zamiast pracować nad zmianą przekonań (często zajmuje to sporo czasu, jeśli ma być trwałe) uzgodniłyśmy, że Pani H. po prostu będzie robić swoje. Po trochu każdego dnia. Naprawdę małe kroki. To niwelowało lęk H. i pozwalało działać. Zamiast myśleć o tym, że Pani H. właśnie jest w procesie rozkręcania firmy, Pani H. po prostu gromadzi materiały na stronę. Tylko tyle. Od tego czasu minęły dwa lata. Firma Pani H. działa prężnie, a Pani H. jest dużo spokojniejsza i pewniejsza swoich umiejętności. Jednym słowem, szukajmy sposobu na siebie. Nie jesteśmy tacy sami.
Czynienie postanowień noworocznych w klasyczny sposób nie tylko nie uwzględnia naszej różnorodności, ale również nie bierze pod uwagę naszego wewnętrznego procesu, który dzieje się cały czas. W każdej minucie. Tu przypomina mi się mój pacjent D., który postawił sobie, że w ciągu najbliższego roku zwiedzi określoną ilość krajów. Nie przewidział jednak, że w jednym z nich zostanie na dłużej. Poznał tam bowiem ludzi zajmujących się rozwojem duchowym i postanowił spędzić tam trochę czasu. Jak powiedział: „teraz popodróżuję bardziej do wewnątrz”. Na szczęście Pan D. był na tyle uważny na siebie i elastyczny, aby przerwać realizację czegoś co przestało być już aktualne.
Marzenia, cele, postanowienia oraz ich realizacja są ważne. Nadają życiu pewien kierunek. Organizują i porządkują nasze działania. Wzmacniają nas. Warto je mieć. Ale nie warto być ich niewolnikiem. To raz. A dwa, żeby mogły być przez nas realizowane, potrzebują być przez nas zbadane, a nie tylko sformułowane. Potrzebują wynikać z dobrych motywacji. Wtedy będą nas cieszyć, karmić i nieść.

Singiel w święta

„Nienawidzę Bożego Narodzenia. Jest zaprojektowane z myślą o rodzinie, miłości, cieple, emocjach i prezentach.”
Bridget Jones

Brzmi znajomo?
Jeśli jesteś osobą samotną to pewnie tak. Oczywiście, nie każda osoba bez pary czuje i myśli w ten sposób. Znam wiele singli, którzy mimo wszystko kochają święta. Znam też takich, dla których nie jest to może ulubiony czas w roku, ale jakoś sobie radzą. Ale co jeśli jesteś sam/a a czas świąt przypomina Ci o tym szczególnie boleśnie? Jak sobie radzić? Jak przetrwać?

Co jest zazwyczaj szczególnie trudne?
Po pierwsze, dopadająca Cię świąteczna nostalgia.
Po drugie, znienawidzone pytania, życzenia i docinki rodziny.
To od początku.

Świąteczna nostalgia

To co składa się na świąteczną nostalgię osoby żyjącej w pojedynkę to: poczucie braku, poczucie pustki, smutek, tęsknota. Może jest w tym też trochę lęku. To zupełnie zrozumiałe. Pragniemy miłości, bliskości, ciepła. Jednak odnoszę wrażenie, że czasami sobie dokładamy. Myśląc np. „wszyscy są w związkach, tylko ja jak ten kołek”, „wszyscy mają rodzinę, tylko ja nie”, „wszyscy naokoło się cieszą, radują”, „święta bez swojej rodziny są bez sensu” sprawiamy, że czujemy się jeszcze gorzej. Tym bardziej, że treść zawarta w takim sposobie myślenia nie jest zgodna z rzeczywistością. Po pierwsze, jest mnóstwo ludzi, którzy są sami: wdowcy, rozwodnicy, osoby żyjące w trójkącie i cała masa niesparowanych singli. Są osoby, które mają partnera, ale przeżywają osobistą tragedię na przykład z powodu braku wymarzonych dzieci. Oni też mogą widzieć siebie jako kogoś, kto nie ma pełnej rodziny. Jest, w końcu, masa ludzi żyjących pośród gromady bliskich czując się równie samotnie ja Ty. Jednym słowem, nie jesteś jedyną osobą przeżywającą w tym czasie trudne emocje. Nie każdy też lubi święta. Znam wiele osób, które co roku wyczekują tylko, aby minęły jak najszybciej. Dlatego być może zamiast koncentrowania się na tym co niewątpliwie bolesne, spróbuj w tym roku inaczej. Co możesz zrobić?
*Poddać się refleksji
Być może poddawałeś refleksji swoją sytuacje wielokrotnie. Ale być może oprócz tego, że Ci źle nigdy nie zastanawiałeś/łaś się dlaczego jesteś sam/a? Co chcesz zmienić? I jak? Chodzi o to, aby z tej refleksji wyniknął jakiś konstruktywny wniosek. Nie w tym rzecz, aby w święta posmucić się bardziej, niż zwykle, a od stycznia żyć tak jak do tej pory. Rzecz w tym, aby zrobić z tego smutku użytek.
* Zrobić coś dla Siebie
Może jest coś takiego na co zwykle brakuje Ci czasu? Może od dawna masz na coś ochotę? Jeśli nie, pomyśl, poczuj. Może jednak jest coś takiego, ale o tym zapomniałeś/łaś? Święta to dobry czas na nadrabianie zaległości. Wszelakich. Może masz jakieś zaległości wobec Siebie?
* Zrobić coś dla innych
Jest Ci źle, wiem. Nie chcę tego lekceważyć. Jednocześnie dobrze jest mieć świadomość, że wokół jest mnóstwo innych, którzy również cierpią. Czy ma Cię to pocieszyć? Oczywiście, że nie. Ma Ci to uzmysłowić, że po prostu cierpienie jest częścią życia. I że można się w tym cierpieniu nawzajem powspierać. Rozejrzyj się. Może jest obok ktoś, kto również jest samotny? Może chory? Może w inny sposób potrzebujący? Jeden z moich dojrzałych wiekiem, samotnych pacjentów jeździł w święta do zaprzyjaźnionego szpitala i spędzał czas z chorymi. Pomaganie innym pomaga również nam. Odwraca uwagę od swoich problemów (czasem warto), przewartościowuje nam pewne kwestie, pozwala zrobić coś dobrego i poczuć się lepiej (pozwala poczuć się przydatnym, potrzebnym). Sprawdź.
* Popraktykować wdzięczność
Praktyka wdzięczności czyli dostrzegania tego za co możemy być wdzięczni i dziękowania za to, jest łatwa, gdy jest łatwo. Gdy wszystko układa się po naszej myśli. Trudniej, gdy jest trudniej. I dlatego to bardzo dobry czas na taki trening. Jesteś sam/a. Nie podoba Ci się to. Ale z pewnością jest wiele powodów do wdzięczności. Tu przychodzi mi na myśl moja pacjentka: samotna, marząca o dużej rodzinie, mężu, dzieciach. Pani M. ma jednak siostrę, z niemałą rodziną właśnie. Oczywiście, nie jest to JEJ mąż, JEJ dzieci. Ale może lepiej mieć siostrę, niż jej nie mieć? Lepiej mieć fajnego szwagra i być ciocią dla trójki dzieci, niż spędzać święta w pojedynkę lub u bezdzietnej znajomej? Możemy koncentrować się na tym, czego nam brak. Możemy spojrzeć w kierunku tego, co jest. A zawsze COŚ jest.
* Zobaczyć korzyści
Że bezczelne? Zobaczyć korzyści sytuacji, która nam nie pasuje? Ha!
Kocham filozofów stoickich. Epiktet powiedział: „Kiedy jesteś sam, powinieneś nazwać ten stan spokojem i wolnością (…), a gdy jesteś wśród wielu, nie powinieneś nazywać tego stanu tłumem, trudem, podrażnieniem, lecz festynem i zgromadzeniem (…).”
Wniosek? W każdej sytuacji znajdzie się coś dobrego. Jedna z moich samotnych pacjentek została namówiona przeze mnie do eksperymentu, właśnie z szukaniem korzyści. Oto jej odpowiedzi: „mam czas dla siebie i przyjaciół; nie muszę się spieszyć; mogę naprawdę odpocząć; mogę wstać o której chcę; mogę mieć bałagan; mogę nadrobić zaległości w pracy bez narażania się na kłótnię, że pracuję w święta; nie muszę spędzać całych świąt przy stole, bo trzeba odwiedzić obie rodziny i wszystkich krewnych; nie muszę wydawać pieniędzy na prezent; nie muszę się głowić nad prezentem; nie muszę przeżywać wstydu z powodu sprawienia komuś nieudanego prezentu; nie muszę się martwić, że ktoś przyniesie mi wstyd na przyjęciu wigilijnym; omijają mnie kłótnie z powodu tego, u której rodziny spędzamy wigilię; mogę wyjść z wigilii o której chcę; nie muszę spędzać czasu w rodzinie, której nie lubię”. Być może niektóre z odpowiedzi mogą kogoś oburzyć ale nie chodzi o konkretne przykłady. Chodzi o to, aby odczarować mit, że jeśli masz rodzinę – święta są super, a jeśli jej nie masz, to są do bani. Zawsze są dwie strony medalu. Pytanie, której
z nich chcesz się permanentnie przyglądać.
* Użyć mechanizmów obronnych
Żeby psycholog zachęcał do stosowania mechanizmów obronnych? I tak ich używamy. Tylko zazwyczaj nieświadomie oraz w sposób nieadekwatny i nadmierny. Jeśli już naprawdę nic nie działa i trudno poradzić sobie ze świątecznym smutkiem, można sięgnąć po psychologiczne obrony czyli sposoby unikania i redukowania trudnych uczuć. Na przykład? Śmiech, ironię, a nawet delikatny cynizm. W tym celu polecam na przykład filmową lekturę pt. „Zły Mikołaj” (reż. Terry Zwigoff”). Ostrzegam, humor jest mocno specyficzny! Możemy też na chwilę przenieść się do świata fantazji i zanurzyć się w historię bohaterów z filmów: „To właśnie miłość” (reż. Richard Curtis) czy „Listy od M” (reż. Mitja Okorn). Jeśli to nie nasza bajka, pozostaje jeszcze lekkie odłączenie na przykład poprzez pracę. Jednym słowem zrobienie czegoś, żeby przeczekać. Nie polecam tego jako najbardziej fortunnego sposobu na przeżycie świąt, ale jeśli mamy się rozpaść na kawałeczki z rozpaczy.. Choć rozsypanie się jest też czasem potrzebne. Ale to już zupełnie inny temat.

Rodzina, ach rodzina

Pytania przy stole: „Kiedy wreszcie przyprowadzisz ze sobą jakiegoś młodzieńca?”, „A ty zamierzasz w końcu ułożyć sobie życie?”. Dobre rady: „Zamiast o karierze, może powinnaś pomyśleć o rodzinie!”, „Jak będziesz tak wybrzydzać, to nigdy nikogo sobie nie znajdziesz”. Komentarze: „Zaraz 30stka na karku, a tu nic, cisza..”, „I co, kolejne święta sam, co?”. Życzenia przy opłatku: „No, żebyś wreszcie była szczęśliwa!”, „No żebyś w końcu się ustatkował!”. Na szczęście nie wszystkie rodziny są tak niedyskretne, ale część niestety tak. Z jednej strony rozumiem mechanizmy, które za tym stoją. Lęk, troska, życzenie jak najlepiej. Poczucie jakiegokolwiek wpływania na sytuację. Mobilizowanie. Okazywanie zaangażowanie. Być może iluzoryczne przekonanie, że jeśli powiem to na głos, to sytuacja się odmieni? Ale bliscy zupełnie nie zdają sobie sprawy, że ich pytania i uszczypliwości nie są w żaden sposób pomocne, a częściej bywają po prostu bardzo bolesne. Jak to jest, że nasi krewni dają sobie prawo, żeby się wtrącać, doradzać, komentować tak intymny obszar cudzego życia? I to bez zaproszenia. I zachowują się tak jakby wszyscy nagle byli ekspertami w tej dziedzinie? Czy naprawdę nasza matka czy wujek wierzy, że jeśli powie „znajdź sobie wreszcie kogoś”, to Ty na drugi dzień właśnie kogoś sobie znajdziesz? „Ach, wiesz mamo, dobrze, że mi przypominasz, bo byłbym zapomniał”. „Dzięki!”. Masz prawo chcieć się ochronić przed tego typu naruszaniem Twoich granic. Jak możesz to zrobić? Na przykład już od wejścia zaznaczyć, że nie życzysz sobie komentowania Twojej osobistej sytuacji. Po prostu, uciąć kłopotliwą dla siebie scenę, w zarodku. Możesz też przygotować sobie kilka odpowiedzi, które wyhamują innych w drążeniu tematu. Na przykład: „To nie jest pomocne”. Z moich obserwacji, nie sprawdzają się próby zmiany tematu lub komentarze typu: „Oj mamo..” albo „A Ty znowu o tym?”, „Jeszcze ci się nie znudziło?”. Wtedy od razu garściami sypią się wyjaśnienia, że „przecież jestem twoją matką”, „martwię się” itp. Bardziej pomocne mogą okazać się pytania pt. „Po co mi to mówisz?”, „Dlaczego pozwalasz sobie na wtrącanie się w moje życie?”, „Czy ja się wtrącam w Twoje?”, bowiem one konfrontują drugą stronę albo z właściwą motywacją tych pytań lub też z tym jak Ty się z tym czujesz. Możesz też powiedzieć o swoich uczuciach wprost. Wiem jednak, że nie w każdej rodzinie jest na to przestrzeń. Nie przyjść na wigilię? Oczywiście, jest to jakieś wyjście. Ale przyjmijmy, że ostateczne. Jeśli uznasz, że jest to jedyny sposób na uchronienie się przed mniej lub bardziej subtelną przemocą, możesz to, naturalnie, zrobić. Ale nie zaczynaj od tego pomysłu. Potrzebujemy swoich bliskich. Potrzebujemy przynależeć. Nie tylko w święta.
Niech będzie Wam w ten czas najlepiej jak to dla Was możliwe.

Niedopasowanie w seksie czyli wyzwania związane z dużą rozpiętością potencjałów seksualnych

Byłam ostatnio nausznym świadkiem pewnej wymiany słownej między dwiema kobietami. Stały ze mną w kolejce. Jedna zwierzała się drugiej, że z tym mężczyzną, co ona była, to już nie jest. Na pytanie od swej towarzyszki „dlaczego”, odpowiedziała, że nie byli dopasowani seksualnie. „To znaczy?” – dopytywała znajoma. „No po prostu kompletnie inny temperament” – skwitowała koleżanka. Zaciekawiło mnie, ale z wiadomych względów swojego zaciekawienia nie ugłośniłam, co też Pani miała na myśli mówiąc o temperamencie. I seksualnym niedopasowaniu jej i partnera.
W gabinecie rzeczywiście często słyszę te pojęcia. Pojawiają się w różnych kontekstach: „Chyba nie jesteśmy do siebie dopasowani w łóżku”, „Nie sądzę, żeby między ludźmi o tak różnych seksualnych temperamentach mogło być dobrze” itp. Jednym słowem pojawia się diagnoza niedopasowania seksualnego, a za jego przyczynę uważa się różnice w temperamencie. Nie jestem lekarzem, ani seksuologiem i nie wiem czy w medycznej terminologii coś takiego jak niedopasowanie temperamentalne istnieje, ale z mojego psychologicznego i psychoterapeutycznego doświadczenia wynika, że pojęcie temperamentu w seksie jest po pierwsze często nierozumiane, po drugie mitologizowane, po trzecie, jak nie wiemy o co chodzi, to wydaje się nam, że chodzi o temperament. A nie jest tak do końca.
To od początku. Co to jest w ogóle temperament seksualny? Temperament seksualny określa natężenie zapotrzebowania na seks (czyli to jak często pragniesz się kochać), a także w jaki sposób zaspokajasz erotyczny apetyt (jaki rodzaj stymulacji lubisz), jak często myślisz i mówisz o seksie oraz czy lubisz eksperymenty i niespodzianki w sypialni.
Temperament nie jest wartością stałą. Jest on co prawda uwarunkowany również dziedzicznie, ale na jego poziom wpływ mają: wiek, hormony, ciśnienie krwi, zażywane leki, pogoda, styl życia, stres, poziom odczuwanego lęku, relacja ze sobą samym, relacja między partnerami. Przyglądając się temu z tej perspektywy właściwie coś takiego jak stały, określony temperament seksualny nie istnieje. Zapotrzebowanie na seks występuje zawsze w ramach konkretnej relacji i w danym momencie. Dlatego zanim, mając kłopoty w relacji, zgonimy na temperament, sprawdźmy czy to na pewno o niego chodzi. Lub o który wskaźnik tegoż temperamentu. Czy w końcu, o który z czynników nań wpływających.
Przypominam sobie parę, Maję i Grzegorza, którzy swój problem widzieli jako właśnie różnice w temperamencie. Grzegorz był zdania, że ma „większy temperament, niż Maja”. Kiedy zaczęliśmy się temu przyglądać okazało się, że Maja nosi w sobie wiele przekonań, które utrudniały jej np. inicjowanie seksu czy eksperymentowanie. Maja przesiąknięta była interpretacjami mimowolnie zaczerpniętymi od matki, m.in., że „kobieta seksualna to kobieta grzeszna”, „kobieta, która prowokuje, flirtuje, uwodzi nie jest damą i nie ma godności”, „kobieta, która lubi seks nie zasługuje na szacunek mężczyzn” itp. Kiedy to odkryła, powoli zaczęła je weryfikować i zmieniać, co z kolei wpłynęło na jej zachowania w seksie. Jak widać, nie o temperament jako taki się tu rozchodziło, a o przekonania, które blokowały Mai ekspresję.
U Agnieszki i Tymona to Agnieszka chciała częściej. Zapytałam Agnieszkę po co chciałaby więcej kochać się z Tymonem. Agnieszka zobaczyła, że potrzebuje więcej zainteresowania i czułości ze strony Tymona, ale sama przyznała, że właściwie tych potrzeb nie musi realizować tylko poprzez seks. Kiedy Tymon okazywał tę czułość i zainteresowanie na co dzień, Agnieszka przestała naciskać na seks. Tymon z kolei, nie czując presji, zaczął mieć częściej ochotę.
Jak widać, w ogromnej większości niedopasowanie seksualne wynika ze zdecydowanie rozwiązywalnych problemów. Chodzi jedynie o to, aby nie zatrzymywać się na haśle: „różnice w poziomie libido”, ale aby sprawdzać co się za nim kryje. Może wcale nie chodzi o seks, a seks jest po prostu objawem i pewną opowieścią o danej relacji? Może nie seks sam w sobie jest obszarem problemowym, ale niezałatwione w parze sprawy, nie ujawnione emocje? Może pod potrzebą seksu jest jakaś inna np. potrzeba bycia zauważaną/ym? Może nie chodzi o to, żeby częściej, ale o to, żeby inaczej? Może pod libidalną różnicą kryje się chęć większej dominacji czy bycia dominowaną/ym? A może chodzi o emocjonalne zespolenie? A może my wcale nie chcemy częściej, ale mamy w sobie przekonanie, że skoro on nie chce, to znaczy, że coś między nami jest nie tak? A może oboje chcemy dokładnie tego samego, ale o tym nie rozmawiamy, myśląc, że wybraliśmy na partnera kogoś o małym poziomie libido? Marta Niedźwiedzka (sex coacherka) jest zdania, że: „Na wszystkie różnice w poziomie zarówno zaspokajania jak i apetytu na seks są metody. A podstawowa z nich to porozumieć się w tym czego naprawdę oczekujemy i co dla nas znaczy wyższe, bądź niższe libido”.
Oczywiście, istnieją sytuacje, w których problem jest poważny. To na przykład sytuacja, kiedy mamy do czynienia z oziębłością seksualną. Oziębłość stanowi zaburzenie popędu seksualnego i objawia się brakiem jakiegokolwiek zainteresowania seksem i seksualnością. Osoby oziębłe nie odczuwają pociągu seksualnego wobec innych osób, nie myślą o seksie, nie masturbują się. Kłopotliwe mogą być też bardzo znaczące różnice anatomiczne, ale tu w większości wypadków wystarczy poeksperymentować z pozycjami. Nieco problematyczne wydają się również wyraźne różnice w rytmie dobowym (tzw. sowy i skowronki), ale jeśli jest to jedyny kłopot to zazwyczaj pary sobie radzą. Naturalnie też, jeśli jedna z osób w parze jest miłośnikiem praktyk BDSM, a druga uważa to za wynaturzenie czy zboczenie, również może nie być łatwo się dotrzeć. Gdyby jednak zbadać przekonania na ten temat, być może, tak jak w przypadku Mai, okazałoby się, że takie przekonania nie są do końca nasze i możemy je, jeśli chcemy, zmieniać.
A co, jeśli pewne niedopasowanie pojawia się już na początku? „Czy w takiej sytuacji powinniśmy się rozstać?” – słyszę często w gabinecie. Odpowiem, że seks nie odbiega aż tak bardzo od różnic w innych zakresach. Tak jak nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie czy powinniśmy się rozstać, ponieważ różnimy się w zamiłowaniu do porządku (być może to jest drobiazg, a być może to Wam utrudni i uprzykrzy życie ze sobą), tak nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o różnice w seksie. Pewnie trzeba przyjrzeć się czego te różnice dotyczą, czy są znaczne. Ale jedno jest pewne: nad różnicami w seksie można pracować, tak jak nad różnicami w ogóle. Seks to coś co możemy formować i realnie wpływać na to jak realizujemy naszą seksualność. Praca nad różnicami w seksie może nas dodatkowo zbliżać i rozwijać. A już poza tym wszystkim, to pomysł, że możemy dobrać się ze sobą idealnie pod względem libido jest pomysłem mało realistycznym. Na początku może się nam tak wydawać, bo pomagają nam hormony i cała ta, wytwarzana podczas zakochania, chemia w mózgu, ale z czasem zaczynamy odkrywać różnice. Jak powiedziała jednak, wspomniana już, Marta Niedźwiedzka: „Nie wierzę, że różnice libidalne między ludźmi mogą być dramatyczne. One mogą być jakieś, ale jeżeli z tym mężczyzną, w tym związku, jest wszystko w porządku, nie cierpi on na fizjologiczne zaburzenia potencji, nie jest czymś przestraszony, albo w jakiś inny sposób mentalnie kastrowany przez partnerkę, ma normalny poziom zadowolenia z życia, jego seksualność nie jest zdeprecjonowana, ani ograniczona – to będzie on miał normalny apetyt na seks.”

Cień czyli ciemna strona w nas

„Do szału mnie doprowadza, gdy mój partner próbuje mi mówić jak mam żyć!”
„Nie mogę patrzeć jak mojej żonie czas przecieka między palcami!”
„Najbardziej nie lubię w mojej przyjaciółce tego, że jest wygodna i cwaniakuje!”
„Nie znoszę chachmentów!”,
„Nienawidzę, gdy ktoś próbuje mi coś narzucać!”
„Wściekam się, gdy słyszę w telewizji tyle zapalczywości!”

Znacie TO? TO lub inne „nie znoszę”, „nie lubię”, „wkurza mnie”?
To teraz uwaga! Wszystko to co mówicie do innych albo o innych (lub chociaż myślicie) – należy powiedzieć też samemu/samej sobie. Jak to? Ano.

Ale po kolei. Zacznijmy od krótkiego testu.

Odpowiedzcie sobie na poniższe pytania:

Kto Cię „doprowadza do szału”?
Co Cię wyprowadza z równowagi?
Kogo nie lubisz?
Jakich cech lub jakiego zachowania wręcz nienawidzisz?
Co w innych jest dla Ciebie najbardziej nieznośne?
Co Cię szczególnie niepokoi w innych ludziach?

Kogo podziwiasz?
Jakie cechy lub zachowania wyjątkowo szanujesz?
Co Ci się w ludziach najbardziej podoba?
Co szczególnie cenisz u innych?

Co Ci się śni?
Czy jakieś sny się powtarzają?
Czy w Twoich snach powtarzają się określone postaci, motywy?
O czym najchętniej fantazjujesz (nie mówimy tu tylko o fantazjach erotycznych, ale o fantazjach w ogóle)?
Co lubisz sobie wyobrażać?

Wasze odpowiedzi to Wy.
Złości Cię lenistwo partnera? Ty też bywasz leniwy.
Niepokoi Cię egocentryzm innych? Ty też bywasz egocentryczny.
Nie chcesz jednak myśleć o sobie w ten sposób.
Ale spójrz dalej.
Podziwiasz swojego męża za asertywność? Ty też to potrafisz.
Cenisz u swojej żony zorganizowanie? Ty też możesz być zorganizowany.

Nie możemy zobaczyć w drugim człowieku czegoś czego nie ma w nas samych. Każda osoba pojawiająca się w naszym życiu jest odbiciem pewnej części nas. To może budzić nasz opór, wstyd i przerażenie, ale tak właśnie jest. Każdy z nas, czy mu się to podoba czy nie, ma swoją ciemną stronę. Swój CIEŃ, czyli wszystkie te aspekty naszej osobowości (nasze cechy, zachowania, skłonności), których wstydzimy się pokazać światu. Wszystko to, czego nie akceptujemy, nie chcemy. Wszystko to, za co boimy się oceny, potępienia, odrzucenia. Wszystko to, co naszym zdaniem nie zasługuje na miłość. Psychoterapeutka Katarzyna Miller o cieniu mówi tak:
„Cień oznacza ciemne, ukryte, nieużywane miejsce w nas, w które kultura i rodzice na jej usługach wyrzucają te cechy, właściwości, potrzeby, zachowania dzieci, które godzą w powszechną umowę o bezpieczeństwie i przyzwoitości. Te rzeczy zostają w nas,a le nie mamy z nimi świadomego kontaktu. Tak jak cień. Widzimy je tylko wtedy, kiedy padnie na niego właściwie rzucone światło.”
To światło to inni – jacy są i co robią, a co nas wyjątkowo porusza. Bo to właśnie w naszych
sympatiach, antypatiach, ocenach, przesadnych reakcjach, niezrównoważeniu w pewnych obszarach, impulsach, snach, fantazjach przejawia się nasz cień i jego różne aspekty. Autorem pojęcia cienia jest Carl Gustaw Jung, ale to w jaki sposób Jung myślał o cieniu różni się od tego jak myślimy o cieniu dzisiaj. Choć Jung był zdania, że „jest terapeutyczną koniecznością (…), żeby świadomość stanęła twarzą w twarz z cieniem”, to słynny analityk widział cień jedynie jako to miejsce, które skrywa negatywne aspekty nas samych. Dzisiejsi psychoterapeuci pracujący z cieniem po pierwsze widzą, iż każdy negatywny aspekt zawiera w sobie jego przeciwieństwo (aspekt pozytywny, który skrywa w sobie moc i potencjał twórczy), a po drugie, oprócz ciemnego cienia wyróżniają też cień jasny. Ciemny (negatywny) zbudowany jest z nieakceptowanych, nieprzyjętych przez nas cech, które potępiamy u siebie i innych; jasny (pozytywny) z kolei z cech, które mocno cenimy u innych, z naszych zwiniętych z jakiegoś powodu mocy, zasobów i talentów.

Swój cień warto znać. Po co? Kiedy upychamy fragmenty siebie w piwnicy naszej świadomości i nieświadomości to zużywamy masę energii na ich ukrywanie. To sprawia, że możemy czuć się wyczerpani, ospali, bez życia. Próba udawania kogoś kim nie jesteśmy sprawia, że trwamy w stanie wojny samego ze sobą, a to również pochłania siły. Ponieważ świat zewnętrzny jest odbiciem naszych wewnętrznych zmagań pozostajemy w stanie wojny również ze światem. To męczy. Brak dostępu do własnego cienia sprawia, że stajemy się apatyczni, mało witalni, wylęknieni, zawstydzeni, agresywni. Niebezpieczeństwo niezbadanego cienia powoduje utratę naturalnych zdolności. Obniżeniu ulega umiejętność odczuwania radości, spokoju, mądrości, twórczości, szczęścia, głębia odczuwania. Ceną jest utrata naszej prawdziwej natury, kontaktu ze sobą i swoją duszą, niskie samouznanie. Odcięcie się od własnego cienia sprawia, że nie żyjemy pełnią życia.
Jak to się dzieje? Załóżmy, że wypierasz złość. Wraz ze złością pozbywasz się również dostępu do jej pozytywnego aspektu, np. zdolności do bronienia swoich granic, do wyrażania niezadowolenia czy sprzeciwu. Odcinając się od zazdrości odcinasz się też od swojej opiekuńczości. Negując w sobie egoizm pozbawiasz się umiejętności dbania o siebie. Zaprzeczając swojej uległości odcinasz sobie umiejętność współpracy. Spychając z pola widzenia swoją chciwość odpychasz od siebie zdolność do zadbania o własne potrzeby. I tak dalej. Każdy negatywny aspekt zawiera w sobie pozytywny i potrzebny. Nie możemy odciąć się selektywnie, tylko od jednego z ich. Wspomniałam też o tym, że w cieniu ukrywamy nie tylko to co wydaje się negatywne. Cień przechowuje każdy naturalny impuls i uczucie, których kiedykolwiek się wstydziliśmy. To może być np. impuls wynikający z naszej kreatywności, odwagi, tendencji do eksperymentowania, ochoty na flirt, aktywności itp. Wyobraźmy sobie, że jako dziecko lubiłeś chodzić po drzewach. Twoja mama, bojąc się o Ciebie, lub będąc zmęczoną praniem Twoich brudnych ubrań, lub też zawstydzoną z powodu tego, że chodziłeś po drzewach sąsiada – krzyczy na Ciebie o te nieszczęsne drzewa. I żali się innym, że „jej syn to ma owsiki w tyłku, na chwilę nie usiądzie, tylko lata i lata, skaranie boskie z tym dzieciakiem, ten synek sąsiadki to skarb, taki grzeczny, ułożony, zawsze czysty, z książeczką pod pachą, a nie taki szałaput jak jej”. To może wystarczyć, aby widzieć swoją odwagę i aktywność jako „niepoprawne”, zdusić ją w sobie, a potem podziwiać te cechy u innych. Poznanie swojego cienia daje wolność do bycia tym kim się jest. Przynosi ulgę, lekkość i radość. Uwalnia energię, kreatywność, twórczość, pomaga nie oceniać innych, mieć lepsze relacje. Odciąża z poczucia winy i wstydu. Poznanie swojego cienia daje też szansę na zmianę. Nie możemy czegoś zmienić, jeśli tego nie widzimy.

Jak zacząć poznawać swój cień i zacząć z nim pracować?

Możemy zacząć poznawać swój cień właśnie poprzez obserwowanie swoich reakcji i przyznanie, że sami bywamy czasem tacy jak Ci inni, co tak nas drażnią. Potrzebujemy przestać walczyć (czyli zaprzeczać, wypierać, ukrywać, kontrolować) i zacząć przyjmować odrzucone części nas samych. Pogodzić się z nimi. Potrzebujemy zaakceptować własną niedoskonałość. W tym niełatwym procesie przydatne nam będzie dużo odwagi, uczciwości i współczucia wobec samego siebie. Ostatnim krokiem na tej drodze jest uwolnienie negatywizmu i transformacja. Polega na odnalezieniu w sobie pozytywnego, jeszcze nieożywionego odpowiednika cechy negatywnej, którą widzimy tak u innych, jak i u siebie. Na przykład:
„Złości mnie, gdy inni ludzie są aroganccy”
„ Przyznaję, że sam bywam czasami arogancki, choć mogę nie zdawać sobie z tego sprawy i nie zawsze to widzieć”
„ Mam pewność siebie, której dotąd nie używałem w pełni. Decyduję się działać tak, jak gdybym był pewny siebie bez bycia aroganckim.”

Jak powiedział Oscar Wilde: „Nie bój się cieni, one świadczą o tym, że gdzieś znajduje się światło”.

Seksualne mity

Jest ich mnóstwo. Moja znajoma edukatorka seksualna wielokrotnie nie może wyjść ze zdziwienia, że w dobie takiego dostępu do wiedzy (książki, internet, programy telewizyjne i radiowe) nastolatkowie nadal wierzą, że: pierwszy raz zawsze musi boleć (nie musi); przy przebiciu błony dziewiczej zawsze się krwawi (nie zawsze); obecność błony dziewiczej oznacza że dziewczyna czy kobieta nigdy nie uprawiała seksu (nie zawsze przy pierwszym stosunku dochodzi do przerwania błony dziewiczej); brak obecności błony dziewiczej oznacza, że dziewczyna czy kobieta uprawiała seks (może dojść do przerwania błony dziewiczej przy okazji np. uprawiania pewnych sportów, niektóre dziewczynki rodzą się bez błony dziewiczej, u niektórych kobiet błona dziewicza nie jest jednolita); nie można zajść w ciąże przy pierwszym razie (można); mężczyźni wolą blondynki, duże biusty, szczupłe kobiety etc (mężczyźni mają różne gusta); chłopcy czy mężczyźni nie mogą odmówić seksu (mogą); jeśli dziewczyna pozwoli na pocałunek lub inne pieszczoty oznacza to, że jej ochota i zgoda na seks jest oczywista (nie jest); im dłuższy penis tym lepiej (niekoniecznie i jest to trochę bardziej skomplikowane); długi kciuk oznacza dużą potencję (nie ma na to dowodów) itp.

Istnieje też wiele szkodliwych przekonań na temat seksu np., że

Masturbacja to zboczenie

Masturbacja służy poznaniu swojego ciała i swoich reakcji, przyjemności i nawiązania miłosnej relacji ze sobą i jeśli jedynym jej celem nie jest kompulsywna redukcja napięcia, a także jeśli występuje jako dodatek czy uzupełnienie seksu z partnerem, a nie go zastępuje – jest zjawiskiem naturalnym, normalnym i bezpiecznym.

Można uprawiać seks tylko gdy kogoś kochamy

Seks w miłości jest czymś wspaniałym. Szczególnie jeśli jest udany, bo tu mamy do czynienia z kolejnym mitem, ale o tym za chwilę. Natomiast przekonanie, że inne warianty nie są możliwe lub są naganne skutkuje tym, że nie umiemy odróżnić pożądania od zakochania. A z tego potem same kłopoty. Śmiem twierdzić, że to przekonanie jest wpajane szczególnie kobietom. Jakoś mężczyznom łatwiej jest rozróżnić, że z tą kobieta chcą się przespać, a z tą spędzić życie. I jeśli nie jest to kwestia tzw. syndromu madonny i ladacznicy, o którym za moment, to w ten sposób nie ładują się w sytuacje, których nie chcą. Bo wyobraźmy sobie taką Zosię czy Basię, która czuje, że się zakochała, bo poczuła coś w dole brzucha albo między nogami, bo ma ochotę na pocałunek albo inne pieprzoty i wchodzi w jakąś relację na bardzo serio, choć być może gdyby wiedziała, że to co poczuła to po prostu chuć, zatrzymałaby się w tym miejscu i nie podjęła decyzji na całe życie.

Kochamy się, więc jakoś się ułoży

Rozmawiamy w związku o tym (o ile oczywiście rozmawiamy ;)) gdzie chcemy mieszkać, jak widzimy naszą przyszłość, czy chcemy mieć dzieci, jak ułożymy sobie kwestie finansowe, jaki będzie podział obowiązków.. Ale o seksie? Nie. Uznajemy, że seks w związku sam się załatwi. W końcu się kochamy.. A co ma piernik do wiatraka? Miłość to miłość. Seks to seks. Wielokrotnie w pracy z pacjentami przekonuję się, że sama miłość nie wystarcza. A przynajmniej nie zawsze. Jeśli brakuje nam pewnej wiedzy (np. o związkach), umiejętności (np. komunikacyjnych) to sama miłość nie uciągnie. Oczywiście, miłość pomaga. Daje siłę, nadzieję. Ale miłość to nie wszystko. Przekonałam się o tym m.in. na kursie z behawiorystyki zwierząt. Kocham moje zwierzęta bezgranicznie, ale wielu rzeczy nie wiedziałam i nieświadomie im szkodziłam lub przynajmniej nie pomagałam. Lub też nie wiedziałam, że z pewnymi rzeczami można poradzić sobie w dość prosty sposób. Z relacjami miłosnymi i seksem jest dokładnie tak samo.

Seks jest czymś naturalnym i nie potrzebujemy zgłębiać wiedzy na jego temat

Tak, seks jest umiejętnością atawistyczną, wrodzoną. Jak zdolność mowy. Co nie oznacza, że nie możemy tej umiejętności rozwijać. I to całe życie. Poza tym, to co rozumiemy pod tym przekonaniem mówi o seksie prokreacyjnym. A dziś seks pełni funkcje głównie lub również przyjemnościowe. A takie rozumienie seksu wymaga już od nas zaciekawienia nim.

O seksie się nie gada, seks się uprawia

Mam takie przeświadczenie, że tak najczęściej mówią ci, którzy o seksie wiedzą mało. Jasne, że ci mocni w gębie czasem ze swoim seksem mają sporo kłopotów, ale mniejsza o to. O seksie nie tylko warto, ale trzeba rozmawiać. Wiem, że nie umiemy, że się wstydzimy, boimy, ale przełamujmy się. Róbmy z tego coś coraz bardziej naturalnego. W rozmawianiu o seksie może przeszkadzać kolejny mit, a mianowicie, że rozmowa o seksie zabija spontaniczność. No cóż. Jeśli chcemy mieć kiepski, ale spontaniczny seks – nie gadajmy o nim. Rozmawiając zwiększamy sobie szansę na porozumienie w tej materii. Jeszcze jedna rzecz. Rozmowa o seksie nie musi odbywać się w sposób, który od razu nas usztywnia pt. to porozmawiajmy. Może się częściowo odbywać przy okazji. Przy okazji oglądania filmu („weź mnie w taki sposób jak na filmie”), słuchania muzyki („lubię, gdy muzyka tworzy nastrój”), czy nawet lepienia pierogów („a może któregoś dnia na stole?”).

Seks sprowadza się do kilkunastominutowego incydentu w postaci aktu płciowego

Takie rozumienie seksu bardzo go zubaża. Kiedy myślimy o seksie jedynie jak o ćwiczeniu gimnastycznym nie jesteśmy w stanie czerpać z niego tego wszystkiego, co jest on nam w stanie dać: zdrowia psychofizycznego; głębokiego kontaktu z ciałem, sobą i partnerem; poczucia niezwykłej bliskości; wzrostu energii i życiowego napędu; pogłębienia kreatywności etc. Takie rozumienie seksu nie wykorzystuje w pełni potencjału, jaki w sobie zawiera. A seksualność to energia. Krąży w nas od urodzenia aż do śmierci, niezależnie czy jesteś w związku czy też nie. Jeśli pracuje prawidłowo działa na wiele obszarów, pozornie z seksem niezwiązanych. Powoduje, że żyje się na przyjemniej, piękniej i pełniej.

Seks to penetracja

Też. Ale nie tylko. Już sama nazwa „seks oralny” wskazuje, że seks oralny też jest seksem, choć nie łączy się z penetracją. Czy jest przyjemny? Większość odpowie, że tak. Czy może prowadzić do orgazmu? Owszem. Czy ma też wartość więziotwórczą? Oczywiście. Ale idźmy dalej. Czy tzw „gra wstępna” jest już seksem czy nie? Jeśli ograniczymy seks do penetracji, sami sobie odbieramy całą paletę seksualnych czynności i doznań z tym związanych. Jeśli nie będziemy uprawiać seksu w taki sposób, że każda czynność ma zmierzać ku penetracji, będziemy w stanie rozsmakować się we wszystkim, co penetracją nie jest. I odkrywać jaką przyjemność może dawać całowanie, masowanie, pieszczenie, wzajemna masturbacja itp.

Dobry seks musi zakończyć się orgazmem

To co szkodzi seksowi to zadaniowość. Ona napina, a to co sprzyja udanemu seksowi to rozluźnienie. Jeśli nasz seks sprowadza się do walki o orgazm, to nawet jeśli go osiągniemy, nie będziemy czuli pełnej satysfakcji. Przywiązaliśmy się do tego przekonania, trochę nie wiedzieć czemu, a kiedy rozmawiam z pacjentami, to okazuje się, że kiedy się od tego przekonania odkleją, to potrafią mieć udany seks bez orgazmu. W sensie przyjemny, satysfakcjonujący, bliski. Oczywiście, fajny seks z orgazmem jest fajny i jeśli długo trudno nam go doświadczyć, warto przyjrzeć się dlaczego i temu zaradzić. Ale traktowanie seksu jak zawodów sportowych odbiera mu to czym w rzeczywistości jest i mu nie służy.

Mężczyzna nie może udawać orgazmu

W mowie potocznej słów „szczytowanie” i „wytrysk” używa się zamiennie. Oddaje to w jaki sposób rozumiemy owe zjawiska. Mianowicie, że są tym samym. A to nieprawda. Czym innym bowiem jest orgazm, a czym innym ejakulacja. Ejakulacja jest skomplikowanym procesem neurobiologicznym, który angażuje współczulny układ nerwowy, odpowiadający za pobudzenie, aktywność. Orgazm to kulminacyjny moment podniecenia, chwila, w której odczuwana jest maksymalna rozkosz seksualna. Orgazm aktywizuje przywspółczulny układ nerwowy, odpowiadający za odpoczynek, relaks. Czyli w uproszczeniu możemy powiedzieć, że wytrysk to fizjologia, szczytowanie to subiektywne uczucie. Szczytowanie i wytrysk są ze sobą mylone, bowiem zazwyczaj występują niemal jednocześnie. Nie są jednak tym samym. W związku z powyższym jest możliwe, aby mężczyzna ejakulował, ale nie odczuwał orgazmu. Jest również możliwe, aby szczytował (nawet wielokrotnie) bez wytrysku. Tego uczą m.in. wschodnie sztuki miłości jak np. tantra.

Mężczyzna zawsze chce i może

Przyjęło się, że mężczyzna o seksie myśli niemal non stop i non stop ma na seks ochotę. Kiedy nie ma to a) albo jest z nim coś nie tak, jest chory etc, lub b) chodzi o partnerkę. Słyszę to częstokroć od moich pacjentek. Kiedy ich mężczyzna odmawia im seksu czują się bardzo zaniepokojone. Ich może boleć głowa, mogą być zmęczone, zapracowane lub po prostu nie mieć ochoty. Ale kiedy mężczyzna mówi, że źle się czuje, chce mu się spać lub po prostu „dzisiaj nie”, w głowach ich partnerek zaczyna się analiza. „Może ma kochankę?”, „Może wyrzucili go z pracy?”, „Może już mnie nie kocha?”, „Może go już nie podniecam?”, „Coś mu na pewno jest”. Jeśli sytuacja się przedłuża, warto sprawdzić o co chodzi. Bywa, że spadek libido jest objawem poważniejszych chorób: depresji, uzależnienia od alkoholu, anemii, nadciśnienia, kłopotów z tarczycą i innych. Bywa, że mężczyzna nie chce się kochać, bo towarzyszy mu silny stres czy ma poważne problemy życiowe. Jest możliwe, że mężczyzna stracił zainteresowanie partnerką. Ale nie ma co siać paniki, gdy po prostu czasami nie ma ochoty lub siły. Wbrew pozorom, mężczyźnie też nie zawsze się chce.

Z żoną/mężem nie mogę pozwolić sobie na to z kochanką/kochankiem czyli syndrom tzw. „ madonny i ladacznicy”

W filmie „Depresja gangstera” w reżyserii Harnolda Ramis’a jest taka scena: Lekarz psychiatra ( w tej roli Billy Cristal) pyta swojego pacjenta gangstera (Robert De Niro) o jego dolegliwości. Paul Vitti zaczyna mówić, że źle się czuje, że ostatnio nie mógł zaspokoić swojej kochanki etc. Lekarz od razu reaguje: „między tobą a żoną coś nie tak?”. „Nie, dlaczego?” – odpowiada gangster. „Bo mówiłeś, że masz kochankę?” „A tak, ale nie, z żoną wszystko w porządku. Po prostu z kochanką robię to czego nie robię z żoną.” „Dlaczego nie robisz tego z żoną?” – drąży lekarz. „Daj spokój, ona całuje moje dzieci na dobranoc”. Cytuję oczywiście z pamięci. Uwielbiam tę scenę, bo ona oddaje dokładnie to jak wielu i wiele z nas myśli. Żona ma być skromna i zajmować się dobrze domem i dziećmi. Ma być niemalże jak święta – madonna. Ale kochanka powinna być jak nieokiełznane zwierzę. Jak ladacznica. Stąd nazwa syndromu. Mam wielu pacjentów płci obojga, których seks małżeński jest smutny, nudny, przewidywalny, a z kochankiem czy kochanką dzieją się cuda. I wielu osobom takie rozczepienie, niestety, pasuje. A przecież nie trzeba tego rozdzielać w ten sposób. Można mieć madonnę i ladacznicę w jednej osobie. Wtedy dopiero jest moc.

Mo zdobywać doświadczenie seksualne tylko gdy mam partnera

Jakiś czas temu przyszła do mojego gabinetu około 25 letnia kobieta. Zaczęła opowiadać o swojej frustracji związanej z tym, że nigdy nie miała chłopaka. Nigdy nie była na randce, nigdy się nie całowała, nigdy nie uprawiała seksu. Jak powiedziała: „Do pewnego momentu nie miałam takiej potrzeby, dużo czasu poświęcałam nauce (dodam od siebie, że pacjentka uczyła się w szkole muzycznej i cały swój czas poświęcała na grę na instrumencie), a potem przyszedł moment, że zaczęłam się wstydzić, że nie mam żadnych doświadczeń, że nie wiem jak to się robi, że jestem taka w tym nieporadna i niekumata. Teraz kiedy nawet ktoś mnie zaprasza na kawę jestem sparaliżowana, bo zaraz sobie myślę, że potem on będzie czegoś ode mnie chciał, i może ja też bym chciała, ale nie będę wiedziała jak.” Zapytałam pacjentkę o jej doświadczenia seksualne ze sobą. Pani M. zatrzepotała powiekami. „Ze sobą?” „Tak” – odpowiedziałam. Zapytałam co wie o swoim ciele, czy wie co mu sprawia przyjemność, co jej ciało lubi. Pani M. wiedziała niewiele. Zupełnie nie brała pod uwagę, że zdobywać doświadczenia seksualne może nie tylko w kontakcie z druga osobą. Że doświadczenia ze sobą to również doświadczenia. Że możemy rozwijać naszą seksualność cały czas, nie tylko, gdy jesteśmy w związku. To było dla M. prawdziwe odkrycie. Dzięki niemu pacjentka zaczęła odkrywać swoją seksualność z nadzieją, że te doświadczenia pomogą jej czuć się mniej niepewnie w kontaktach z płcią przeciwną. Obie czekamy na to czy tak właśnie będzie.

Dobry seks możemy mieć tylko w miłości

To się nam powszechnie wmawia. Pewnie ze strachu, żebyśmy nie narobili sobie kłopotów z kimś, kogo nie kochamy. I też dobrze sobie tych kłopotów nie narobić, ale na to są pewne sposoby. W każdym razie, warto mieć świadomość, że miłość to miłość, a seks to seks. I tak, możemy mieć oczywiście dobry seks w miłości. O taki scenariusz pewnie większość z nas walczy i ten wydaje się nam najbardziej atrakcyjny. Dla mnie również. Ale możliwe są i inne warianty. Możemy siebie kochać, a mieć kiepski seks. Możemy też mieć kiepski seks bez miłości. W końcu, możemy mieć dobry seks bez miłości. Czy nam takie relacje pasują, to już inna rzecz. Ale nie udawajmy, że jeśli kogoś nie kochasz, nie może Ci być z nim dobrze w łóżku. Miłość to miłość. Seks to seks. Połączenie ich obu jest, naturalnie, czymś najpiękniejszym.

Namiętność zawsze ma swój kres

Na początku chce nam się niemalże cały czas. A potem to się zmienia. Jednym wcześniej, innym później, ale jednak. Wtedy wielu uznaje, że to ten moment, gdy namiętność wygasa i czas się albo pożegnać albo się z tym pogodzić. A istnieje jeszcze trzecie rozwiązanie. Kiedy pierwsze emocje słabną to znak, że przestaje nam pomagać „chemia mózgu”. Opadły i wypłukały się (przynajmniej w części): testosteron, estrogen, fenyloetyloamina, dopamina, noradrenalina, serotonina, oksytocyna, wazopresyna i endorfiny. Od tej pory nasza namiętność leży w naszych rękach. Możemy jednak uznać, że kompletnie nie mamy na nią wpływu, ona jest albo jej nie ma, koniec kropka. Wtedy zazwyczaj zrywamy relację. Możemy uznać to samo i zostać w relacji, godząc się na to, że namiętność między nami to pieśń przeszłości. Jeśli jednak zobaczymy, że choć namiętność zmienia się w trakcie trwania związku, to w dużej mierze zależy od nas, i wtedy jesteśmy w stanie zrobić wiele, by nie wygasła do końca. A nawet rozpalała się od nowa. I znowu. I jeszcze.

Praca nad seksem to praca nad techniką

Ostatnio jedna z „moich” par, z którą pracuję już od jakiegoś czasu zadała mi pytanie czy mogą ze mną porozmawiać o ich seksie. Odpowiedziałam, że oczywiście, jeśli tylko chcą. Dodałam, że choć nie jestem seksuologiem, to nie wyobrażam sobie mówić o relacji, nie mówiąc o seksie. Okazało się, że w temacie seksu Pani A. i pan K. mają sporo trudności. Pan K. zaczął się tłumaczyć, że już od dawna chcieli poruszyć ten temat ale bali się i wstydzili. Zapytałam czego się bali. „Że będzie nam Pani kazać robić jakieś dziwne ćwiczenia, że będziemy potem musieli o tym opowiadać, że będziemy musieli rozmawiać o technicznych szczegółach itd”. Takie obawy nie są odosobnione. Wielu moim pacjentom wydaje się, że rozwijanie seksualności to przede wszystkim rozwijanie techniki. A z mojego punktu widzenia, technika jest tylko jednym z wielu elementów. Praca nad seksem to praca: nad kontaktem ze sobą, ze swoimi emocjami, nad relacją ze sobą samym, nad emocjami w relacji, nad bliskością, nad odległością, nad zmianą stylu życia, nad realizowaniem potrzeb w relacji i nad jeszcze wieloma innymi obszarami, zanim (jeśli okaże się to potrzebne) dojdziemy do techniki samej w sobie. Żeby mieć lepszy, karmiący seks nie wystarczy znać kilka sztuczek. Znajomość anatomii czy stref erogennych swoich i partnera, wiedza dotycząca możliwości pieszczenia czy pobudzania partnera mają oczywiście znaczenie. Ale jeśli chcecie mieć naprawdę dobrą relacje seksualną zobaczcie technikę jako dodatek. Ważny, ale jednak.

Na pewno tylko ja mam ten problem

Nie dość, że się z czyś borykamy, to jeszcze wydaje się nam, że z pewnością, wszyscy inni sobie świetnie radzą. Tylko ja: wstydzę się jak wypadnę, mam kompleks dużej pupy czy małego członka, nie czuję się dość atrakcyjny/a, czuję się niepewnie „w tych sprawach”, długo dochodzę/szybko dochodzę, mam „tam” bóle, nic „tam” nie czuję, mam opór przed seksem oralnym, mam tak dziwne reakcje, czy cokolwiek jeszcze innego. Tylko ja. Wszyscy inni są ogierami i ogierzycami (;)) seksu. Dzięki swojej pracy mam ten ogląd, że jest oczywiście inaczej. Każdy miał, ma, bądź będzie miał jakieś mniej lub bardziej przejściowe problemy związane z seksem. Poważniejsze lub mniej poważne. Mijające samoistnie lub wymagające szczególnego zaopiekowania. Ale są to doświadczenia powszechne. Dziennikarka i pisarka Małgorzata Halber napisała w swojej książce „Najlepszy człowiek na świecie”: „Każdy się wstydzi. Każdy się wstydzi trzech rzeczy. Że nie jest ładny. Że za mało wie. I że niewystarczająco dobrze radzi sobie w życiu. Każdy.” Autorka nie pisała o seksie. A może też? Niezależnie od, z seksem jest dokładnie tak samo. Wstydzimy się, że nie jesteśmy wystarczająco atrakcyjni. Że za mało o seksie wiemy. Że niewystarczająco sobie w nim radzimy. Wszyscy. W mniejszym lub większym stopniu, ale jednak. Wszyscy.

Lęk przed odrzuceniem

Wszyscy pragniemy być kochani, lubiani, akceptowani. Wszyscy potrzebujemy być dla kogoś ważni. Wszyscy potrzebujemy dobrych i zdrowych relacji. Rzadko używam tego słowa – wszyscy. Ale tu go użyję, świadomie. Dlatego, że to o czym piszę to potrzeby naturalne, wręcz atawistyczne. Bez zaspokojenia ich, choć w maleńkim stopniu, nie przeżylibyśmy. To potrzeby kluczowe. Dlatego takie doświadczenia jak brak akceptacji, brak sympatii, nieodwzajemniona miłość, odtrącenie – są trudne, bolesne. W jakimś stopniu dla każdego z nas. Ale niektórzy na odrzucenie reagują szczególnie silnie. Boją się go, chronią się przed nim, wszędzie go wypatrują, wszystko z nim utożsamiają i bardzo przeżywają, gdy ono nastąpi. Takie osoby albo w ogóle nie wchodzą w bliskie relacje, w ten sposób nie narażając się na odrzucenie, lub też wchodzą w takowe, ale odczuwają ciągły niepokój o koniec relacji czy też inny rodzaj odrzucenia. To po kolei, bowiem zjawisko lęku przed odrzuceniem jest niejednorodne.
Może być tak, jak w przypadku mojego pacjenta Antoniego, który od lat nie stworzył z nikim bliskiej relacji miłosnej. Antoni doskonale zdaje sobie sprawę, że obawia się odtrącenia. Samotność bardzo mu doskwiera, jednak obawa przed odrzuceniem jest tak silna, że Antoni nie jest w stanie zaryzykować. Na razie. Wspólnie pracujemy nad tym, by to się zmieniło.
Antonii jest świadomy swojej trudności. Zupełnie inaczej, niż Adam, który również nie tworzy bliskich relacji, ale doskonale potrafi to sobie wyjaśnić, a nawet nadać temu sens. Adam jest zdania, że teraz realizuje się zawodowo. Uważa, że „teraz ma swoje pięć minut, które wykorzystuje”, potem (niesprecyzowane potem) będzie myślał o związkach i rodzinie. Dodam, że Adam jest sporo po 40stce. Również swojego problemu z lękiem przed odrzuceniem nie jest świadomy mój trzeci pacjent Marcin. Marcin ma bardzo duże wymagania wobec innych, w tym wobec kobiet, z którymi mógłby stworzyć ewentualny związek. Żadna kobieta do tej pory nie sprostała jego oczekiwaniom. Gdy o nich opowiada robi to w sposób lekceważący, dewaluujący, a nawet uwłaczający. O sobie ma bardzo dobre zdanie. Jest wyniosły. Ktoś mógłby zapytać: gdzie w tym wszystkim lęk przed odrzuceniem? Ten opis dotyczy Marcina sprzed jakiegoś czasu. Marcin jest w terapii od ponad roku i dziś już wie, że taką postawą maskował swoje obawy. Wie, że odrzucanie innych chroniło go przed byciem samemu odrzuconym. To on nie chciał, a nie jego nie chciano – tak właśnie w sposób nieświadomy działał. Mój jeszcze inny pacjent, Karol, prowokował odrzucenie, żeby „już mieć to z głowy”, bo czekanie aż to się zdarzy było męką. Dlatego potrafił być słownie agresywny lub też nie mówił o swoich potrzebach. Potem miał pretensje, że jego partnerka ich nie zaspakaja, aż w końcu partnerka nie wiedząc i nie rozumiejąc co jeszcze może zrobić – odchodziła. Karol wtedy z jednej strony cierpiał, z drugiej, oddychał z ulgą, bo to napięcie pt. „niech już stanie się najgorsze”, było nie do zniesienia. Jak widzicie, jest wiele strategii na to, żeby się nie wiązać i w ten sposób nie narażać, a odkrycie mechanizmu, który się pod nimi kryje wcale nie jest takie oczywiste.
Nie wszystkie osoby silnie obawiające się odrzucenia przyjmują strategię nie wchodzenia w relacje. Niektórzy tworzą związki ale, tak jak wspomniałam, towarzyszy im ciągły niepokój przed utratą miłości i akceptacji. To może być niepokój dotyczący bezpośrednio odejścia partnera czy partnerki. Może być to także obawa przed odrzuceniem emocjonalnym. I co może być przeżywane jako takie właśnie odrzucenie? Na przykład chwilowy brak uwagi partnera, czasowe oddalenie (np. wyjazd służbowy), brak takiej intensywności kontaktu jak na początku (np. ilość wiadomości w ciągu dnia), poświęcanie czasu czemuś lub komuś innemu niż partner (hobby, czas z przyjaciółmi), krytyczne uwagi czy nawet po prostu zwrócenie uwagi na coś (np. na to jak partner wkłada naczynia do zmywarki), powiedzenie o swoich potrzebach (partner postrzega siebie jako tego, który nie zaspokaja potrzeb partnera) itp. Osoba silnie obawiająca się odrzucenia ma swoje sposoby na to, aby tego odrzucenia uniknąć. Może się permanentnie dostosowywać do partnera; próbować spełniać wszystkie jego potrzeby; może oczekiwać i prosić o ciągłe zapewnienia i dowody miłości; może się od partnera uzależniać po to, aby ten nie był w stanie jej opuścić („jeśli zobaczy, że sobie bez niego nie poradzę, to nie odejdzie”); może również uzależniać partnera od siebie, żeby ten nie był w stanie sobie poradzić; może stosować szantaże emocjonalne i wtłaczać partnera w poczucie winy; może go ciągle uwodzić, ale w sposób niezdrowy i manipulacyjny (np. używanie seksu do tego, aby partnera przywiązać); może być kontrolująca i zaborcza lub/i nieufna i podejrzliwa i wszędzie doszukiwać się odrzucenia. Kiedy osoba silnie obawiająca się odrzucenia stoi w jego obliczu zazwyczaj reaguje na trzy sposoby. Albo jest wroga i agresywna (wprost lub w sposób bierny), albo reaguje histerycznie (płacz, wtłaczanie w poczucie winy, szantaż emocjonalny), lub też dystansuje się. W dystansie z kolei wchodzi w rolę ofiary lub też „zamraża się”.
Choć w moim opisie i przykładach bardziej skupiłam się na związkach miłosnych to lęk przed odrzuceniem może dotyczyć także innych bliskich relacji, np. przyjacielskich, lub też być zgeneralizowany jeszcze bardziej. Wtedy możemy przeżywać lęk przed odrzuceniem w szkole, w pracy, a nawet wśród zupełnie obcych ludzi. Jedna moja klientka zwierzyła się z tego jak bardzo przeżywała, że musi wsiąść do autobusu z zaklejonym plastrem okiem po zabiegu. Kiedy o tym rozmawiałyśmy powiedziała, że bała się właśnie odrzucenia. Tego co powiedzą inni, jak ją ocenią, może będą się z niej śmiać.
To zupełnie naturalne, że chcemy gdzieś przynależeć. To zupełnie naturalne, że interesuje nas opinia innych ludzi na nasz temat. Chodzi jedynie o to, aby to stanowiło czynnik uzupełniający wobec naszej opinii na nasz własny temat i wobec naszego poczucia akceptacji i miłości do siebie samych, a nie zajmowało centralne miejsce w hierarchii naszych wartości oraz było wykładnią tego jak mamy żyć i co mamy robić. Bo konsekwencje życia z lękiem przed odrzuceniem jako drogowskazem są dotkliwe: poczucie osamotnienia, brak bliskich relacji, brak zrozumienia, brak wsparcia, pustka, samotność wśród najbliższych, lęk przed byciem sobą, lęk przed wyrażaniem siebie, niskie poczucie własnej wartości, wstyd, permanentna czujność, unikanie realizowania różnych zamierzeń i planów, zablokowanie kreatywności, życie życiem według czyiś oczekiwań, niezadowolenie z życia, depresja, zaburzenia nerwicowe, uzależnienia. Osoby silnie obawiające się odrzucenia często mówią też o tym, że są odrzucane co i rusz. Może to wynikać oczywiście z faktu, że osoba obawiająca się odrzucenia bardzo wiele gestów i zachowań odbiera jako odrzucenie (np., gdy ktoś nie powie jej dzień dobry, choćby mógł po prostu jej nie zauważyć). Wrażenie bycia ciągle odrzucanym może wynikać również z faktu, iż nasza uwaga kieruje naszą percepcją. Wyobraź sobie, że jesteś głodny i wracasz z pracy do domu. Dostrzegasz wszystkie budki i sklepy z jedzeniem, wszystkie bilboardy reklamujące żywność, wszystkie restauracje po drodze. Prawdopodobnie innego dnia, gdybyś był najedzony, na nic takiego nie zwróciłbyś uwagi. Przynajmniej nie w takiej skali. Z odrzuceniem jest tak samo. Może być w końcu tak, że osoba obawiająca się odrzucenia prowokuje sytuacje odtrącenia. Jak to się dzieje? Jak powiedział Jia Jiang (autor książki „Rejection Proff”): „Jeśli postanawiasz nie zrobić czegoś ze względu na strach przed odrzuceniem, odrzucasz samego siebie, świat wobec tego cię ignoruje”.
Jeśli chodzi o przyczyny lęku przed odrzuceniem to może się ono kształtować na różnych etapach rozwoju i dotyczyć różnych sfer, dlatego trudno o jednoznaczną przyczynę. Oczywiście bardzo upraszczając, chodzi o doświadczenie jakiegoś odrzucenia czy jakiś odrzuceń w przeszłości. Aby jednak przyjrzeć się temu bliżej, w sposób niespłycający zjawiska i aby podjąć zdrowienie warto udać się na konsultację do fachowca. Wiem od moich pacjentów, że kiedy uda się podjąć ryzyko zbliżenia się, to mimo różnych trudności na tej drodze, warto. Jak powiedziała moja klientka Zosia: „Czasem nie jest łatwo. Ale przynajmniej teraz czuję, że żyję, a nie wegetuję. I choć bywa, że dostaję po tyłku, to kiedy uda mi się do kogoś zbliżyć taka jaka jestem, a ten ktoś mnie taką zaakceptuje i polubi, to to jest uczucie nieporównywalne z niczym. Bo wiem, że nie udaję, a ktoś mówi: Ok Zośka, właśnie taką cię biorę. I coraz częściej naprawdę czuję, że nie każdy też musi mnie taką wziąć. O matko, jaka to ulga. To jest normalnie czad.” Istotnie. To jest czad.

Pięknie się różnimy

Co sprowadza pary do mojego gabinetu? Powody są oczywiście różne, jednak jednym z bardziej powszechnych kłopotów jaki zgłaszają pary w gabinecie jest kłopot różnic. Pary komunikują go na różne sposoby: „My chyba do siebie nie pasujemy”, „W niczym nie możemy się porozumieć”, „Jesteśmy kompletnie innymi ludźmi”, „Patrzymy na świat zupełnie innymi oczami”, „Różni nas chyba wszystko” albo: „Mój mąż jest strasznym bałaganiarzem. Ja potrzebuję mieć porządek. A on ma wokół siebie taki bajzel, że ręce opadają. W takim chaosie nie mogę zebrać myśli”; „Moja żona nigdzie nie chce ze mną wychodzić. Ja lubię od czasu do czasu gdzieś wyskoczyć, pobawić się, spotkać ze znajomymi, a moja żona najchętniej siedziałaby w domu z książką. Przeszkadza mi to.”; „Denerwuje mnie, że on jest taki powolny w podejmowaniu decyzji. Ja jestem szybka, raz ciach, a nie takie przeciąganie. Jak tak to tak, jak nie to nie. Nad czym on tyle myśli? Mnie by to zajęło może minutę.”.. Mogłabym podać takich przykładów ze sto. Co jest ich głównym mianownikiem? „Ja mam tak, a on/ona ma inaczej”. Jest to opowiadane naturalnie w formie zarzutów. Nie jest to jedynie stwierdzenie faktu, ale przesycona emocjami złości i żalu wypowiedź. Zwykle wtedy pytam: „Rozumiem. Pani ma tak, mąż ma tak. I co?”. Wtedy zazwyczaj następuje chwila ciszy. „No bo czy to nie jest oczywiste, że skoro ja mam tak, to znaczy lepiej, a mąż ma inaczej, znaczy gorzej?” – być może zastanawia się żona? Ano właśnie nie jest. To jest podstawowy problem.
Zwykliśmy interpretować różnice jako „lepiej – gorzej”. Zwykliśmy nadawać im niesamowite interpretacje i oceny. W naszym przeżywaniu nie jest tak: „Acha, różnimy się, ok”. W naszym przeżywaniu jest: „On jest inny, o nie! Jak to? Jak on może? Ale on to robi bez sensu. Ale jak można tak myśleć? Jak można tak mieć?” Jedna moja klientka użalając się na swojego męża zwykła pointować: „Ja nigdy bym się tak nie zachowała!” Była w tym wyższość i założenie: „Ja bym się zachowała dobrze.”
Więc różnice. To często sprowadza pary do mojego gabinetu. A właściwie nie one same w sobie, ale nasz błędny do nich stosunek. Właśnie ocenny. Ocenny oczywiście negatywnie. Nie jest jednak taki od początku. Zdarzają się oczywiście osoby, które wchodząc z kimś w relację i dostrzegając określone różnice, obawiają się, jak sobie z nimi poradzą. Wielu z nas różnice jednak na początku fascynują. Jak to powiedziała kiedyś Agnieszka Osiecka (cytuję z pamięci): „Na początku to ja się zachwycam jak on pięknie odchyla tę grzywkę, a po czasie sobie myślę, jak on okropnie odchyla tę grzywkę”. Coś w tym jest. Początkowo – zachwyt. Skąd on? Nagle spotykamy kogoś, kto reprezentuje takie cechy, których nam brakuje. Czujemy się słabi, fascynują nas silni; czujemy się niespokojni, fascynują nas opanowani; mamy słaby kontakt ze złością, fascynują nas typy konfrontujące się a nawet agresywne. Ale z czasem zachwyt przeradza się z złość.
Niektóre różnice rzeczywiście bywają trudne. Kiedy dotyczą kwestii podstawowych, jak: wiara, kultura, wartości, poglądy polityczne, kluczowe potrzeby, cele życiowe, priorytety – możemy tego nie udźwignąć. Ale jeśli różnią nas niektóre cechy osobowości lub też macie odmienne zdania w pewnych kwestiach – z tym można sobie poradzić. Jak?
Spójrzcie na różnice jak na wartość. W końcu to właśnie z różnic powstają często ciekawe i kreatywne historie. Co ja mówię – historie! Życie! Z różnic powstaje życie. Czyż nie? Różnice wywołują emocje, twórczy ferment. Różnice dodają naszemu życiu i związkowi tak potrzebnych barw, pikanterii. Związek bez krzty różnic między partnerami (czy takie istnieją to odrębny temat) jest jałowy, płaski. Po prostu nudny i bez życia. Jest też mało prawdopodobne, aby bez różnic mogła wybuchnąć głęboka namiętność. Niektóre różnice są wręcz konieczne, by relacja mogła w ogóle trwać. Wyobrażacie sobie związek dwóch dominantów, dwóch choleryków, dwóch gwiazdorów? Oczywiście, że takie istnieją, ale często są mocno toksyczne. Niektóre z cech osobowości partnerów wręcz świetnie działają komplementarnie. I tu dochodzimy do kolejnej zalety różnic. Dzięki różnicom możemy się uzupełniać, rozwijać, wzbogacać. Różnice mogą mobilizować nas do wewnętrznej przemiany. Zarówno tej indywidualnej, jak i przemiany naszej relacji. Na czym ta przemiana polega? Chodzi o odkrywanie w sobie i rozwijanie cech partnera. W taki sposób rozwijamy się i my i nasz miłosny potencjał. Kolejna rzecz, możemy potraktować różnice nie jako coś co nas dzieli, ale jako coś co nas wzajemnie dopełnia. Przykładem takiego podejścia do różnic jest relacja seksualna. Na początku doświadczamy silnego przyciągania seksualnego do istoty różnej od nas fizycznie, psychicznie i energetycznie. Gdy w końcu dochodzi do upragnionego zbliżenia, zaczynamy doświadczać siebie jako kojącego dopełnienia czy poczucia jedności. Podobnie może dziać się na innych poziomach relacji z kimś różnym od nas: na poziomie emocji, wrażliwości, intelektu i charakteru. Według psychoterapeuty Wojciecha Eichelbergera (Zwierciadło, luty 2017) na przykład słynne metaforyczne przedstawienie udanego związku jako dwóch połówek jabłka też mówi o dopełnieniu – dążeniu do harmonii i jedności. Carl Gustaw Jung (psychiatra i psycholog) też mówił o tym, iż zadaniem życiowym kobiety jest odkrycie i rozwinięcie w sobie aspektu męskiego (animus), a zadaniem życiowym mężczyzny – odkrycie i rozwinięcie w sobie aspektu kobiecego (anima). Podobną opowieść snuje taoistyczna mandala jin-jang.
Widzicie więc, że różnice nie muszą siać spustoszenia. Różnice mogą być naszym zasobem. Jeśli tak je potraktujemy, będziemy się kochać i pięknie różnić.
Na koniec chcę się z Wami podzielić opowieścią mojej pacjentki Basi, w której Basia mówi o tym co pomogło jej zobaczyć różnice w jej związku inaczej:
Basia (50): „Przez całe moje dorosłe życie walczyłam z moim mężem. Ja – wrażliwa, empatyczna, pomocna, serdeczna. Mój mąż – twardy, stanowczy, wymagający. Kiedy urodził się nam syn różnice pomiędzy nami stały się prawdziwym kłopotem. Ja chciałam dawać mojemu synowi dużo ciepła, przyzwolenia na emocje. Chciałam pielęgnować jego wrażliwość. Nie chciałam, żeby wyrósł na nieczułego, bezemocjonalnego troglodytę. Mój mąż uważał, że go rozpieszczam, że robię z niego maminsynka i ciamajdę. Ja byłam zdania, że mój mąż za dużo od niego wymaga, jest zbyt krytyczny i chce, aby jego syn był twardzielem. Uważałam to za szkodliwe. Na pewnym etapie całkowicie nas to poróżniło. Dwa lata temu mój syn się ożenił. Podczas uroczystości weselnej oboje z żoną przemawiali do swoich rodziców. Tak to sobie wymyślili. Dowiedzieliśmy się z mężem, że nasz syn świetnie z tych różnic między nami skorzystał. ‚Od mamy nauczyłem się być porządnym i wrażliwym na ludzką krzywdę człowiekiem. Nigdy nie przejść obok potrzebującego w potrzebie. Od ojca tego, że nie każdy tę pomoc doceni. Ojciec nauczył mnie mieć twardy tyłek i nie być naiwniakiem.’ Poczuliśmy wtedy z mężem, że różnice między nami stworzyły tego młodego człowieka, z którego oboje byliśmy tak dumni. Zobaczyliśmy, że gdyby nie te różnice nie moglibyśmy mu dać i jednego i drugiego. A oboje zgodziliśmy się, że obie te umiejętności czy wartości są potrzebne. Szkoda tylko, że nie wiedziałam o tym 30 lat wcześniej. Zaoszczędzilibyśmy sobie tyle niepotrzebnych bitew. Na szczęście oboje z mężem wykorzystujemy drugą szansę. Lata temu, kiedy mój mąż opowiadał o mnie np. w gronie znajomych zwykł mówić z przekąsem, a nawet pogardą: ‚No oczywiście Baśka to by mu jeszcze tyłek podtarła! Kotlecika na talerzu pokroiła. Niedojdę chowa i tyle!’ Dziś jest inaczej. Kiedy na mnie „narzeka” to życzliwie i z przymrużeniem oka. Bardziej się ze mną droczy. I ja podobnie. Dzisiaj jestem wdzięczna mojemu mężowi, że zrobił z syna mężczyznę. Sobie dziękuję za to, że mój syn jest mężczyzną dobrym i wrażliwym. To nasze wspólne dzieło. Dzieło ludzi tak kompletnie od siebie różnych.”

„Kiedy to Tobie zależy bardziej, niż jemu/jej”

W gabinecie od czasu do czasu zdarza mi się słyszeć takie zdania: „Jemu chyba nie zależy. Nie wiem co z tym zrobić.”, „Jej zupełnie nie zależy. Zastanawiam się w związku z tym czy to ma szanse się udać?”, „Jemu już nie zależy. Kiedyś było inaczej”. Kiedy trafiają do mnie pary, między partnerami też dość często pojawia się zarzut lub wątpliwość w kwestii tego „zależenia” na sobie nawzajem. Pomyślałam więc, że może dobrze o tym napisać.

Zjawisko niejednorodne

Kiedy słyszę to zdanie np. „jemu/jej nie zależy”, od razu pojawia mi się myśl, że pod nim mogą kryć się różne zjawiska. Może być tak, że faktycznie, istnieją pewne drobne dysproporcje w kwestii tego komu jak bardzo zależy. Może być też tak, że te dysproporcje są znaczne. Lub wręcz, że istotnie, jednej ze stron po prostu relacja wisi. Może być i taka sytuacja, że jedna z osób ma poczucie, że nie zależy drugiej JUŻ. Jednym słowem, kiedyś zależało, ale teraz jest inaczej. Kolejna możliwość: jeden z partnerów ma wrażenie, że drugiemu nie zależy, ale ten nie tylko temu zaprzecza, ile nawet jest mocno zaskoczony diagnozą tego stanu i też podaje masę argumentów, które mają zaświadczyć, że „pomawiany” partner okazuje swoje zaangażowanie na różne sposoby. No i w końcu, może być i tak, że jedna osoba w relacji zarzuca drugiej niedostateczne starania i brak dowodów, na to, że mu/jej zależy, z kolei druga osoba jest zdania, że robi bardzo dużo i nie wie co mogłaby zrobić jeszcze, bardziej lub więcej. Mamy więc pięć różnorodnych sytuacji, jakie, moim zdaniem, kryją się pod tym samym hasłem.

Nieznaczne dysproporcje

Sytuacja, w której jednej ze stron zależy nieco bardziej, nie są wcale takie rzadkie. Więcej, istnieje nawet przekonanie, że w związku zawsze komuś zależy ciut mocniej. Nie wiem czy tak jest czy nie, a już na pewno czy tak jest zawsze, ale z pewnością nie siałabym paniki w sytuacji, kiedy w naszej relacji tak jest. Jeśli różnice nie są znaczące, nie musi to związkowi zagrażać. Też zjawisko „zależy-nie zależy” nie jest zjawiskiem zero-jedynkowym. Możemy je zobaczyć bardziej jako wymiar, który też może się zmieniać w czasie. Co się, z resztą, często dzieje.

Znaczące dysproporcje

Wyobraź sobie, że w relacji, w której jesteś, tylko (bądź głównie) Ty inicjujesz kontakt. Ty proponujesz spotkania. Kiedy czekasz na kontakt od niego/niej, na wszelki wypadek nic nie planujesz. Bo, a nuż, akurat wtedy zadzwoni i zechce się spotkać. A on/ona spotkania często odwołuje. Jeśli się umawia, to z reguły na ostatnią chwilę. Raz na jakiś czas znika. Po prostu przepada, tłumacząc się potem w pokrętny i naciągany sposób lub nie tłumaczy się wcale. Nie mógł, po prostu. Często nie odpisuje. Nie odbiera. Nie oddzwania. Nie ma ochoty spotykać się częściej. Nie zostaje na noc. Nie przedstawia Cię swoim bliskim. Nie ma ochoty poznać Twoich. Nie uwzględnia Cię w swoich planach. Nic nie planuje z Twoim udziałem. Nie specjalnie interesują go/ją Twoje sprawy, o emocjach nie wspominając. W ogóle to właśnie jego/jej sprawy są najważniejsze. Ty się dopasowujesz. Nie pyta o Ciebie. Nie pyta o Twoje potrzeby. Nie pamięta tego co mówiłeś/łaś. Nie dotrzymuje słowa. W takim związku była moja pacjentka Basia. Basia odłożyła na bok niemalże całe swoje życie, żeby tylko być w pełni dostępna i elastyczna dla partnera. Basia była stroną inicjującą i to właściwie wszystko, łącznie z seksem. Basia smsowała z wyznaniami miłości, Basia sprawiała partnerowi niespodzianki i prezenty, Basia była na każde zawołanie i zapotrzebowanie Władka. A Władek? Albo uprzejmie się zgadzał albo marudził albo odmawiał. Żeby docenił? Nigdy. Żeby sam coś zaproponował, zaaranżował? Gdzie tam! To nie miało prawa się udać. Kiedy proporcje w wymianie są tak zaburzone, wcześniej czy później dojdzie do kryzysu. Albo partner- dawca w którymś momencie dojdzie do swojej granicy wytrzymałości, cierpliwości i godności i zakończy relację; albo z powodu frustracji zacznie chcieć coś zmieniać, co najprawdopodobniej spotka się z oporem; lub też nie wprowadzi żadnych zmian ale straci do siebie szacunek. Tak czy inaczej – słabo. Jeśli związek idzie tylko na energii jednej ze stron, musi zakończyć się porażką. Jeśli nie rozpadem, to przynajmniej brakiem satysfakcji jednej ze stron. Wymiana i względna równowaga są podstawą udanej relacji. Jak to się zakończyło u Basi? Władek odszedł do innej kobiety. Z opisu Basi: wygodnej, która na pewno nie dawała mu tyle, co Basia. Basia nie mogła tego zrozumieć. Jak to możliwe? No, możliwe. Nie cenimy tego, co przychodzi do nas zbyt łatwo. Wystaranie się jest potrzebne. Jest atrakcyjne. Podobnie jak tajemnica. Basia wyłożyła się przed Władkiem niemalże jak na tacy. Nie zostawiła nic, co mogłoby być interesujące, inspirujące. Władek na odchodnym powiedział Basi, że „czuł się osaczony”. Basia była oburzona: „Osaczony? Czym? Dobrocią? Miłością?”. Ano. Można zalać nawet samym dobrem. Dlatego ostrożnie z tym dawaniem. Oczywiście, dawać warto. Trzeba. I to dawać, bez oglądania się za każdym razem czy partner nam to zwróci. Ale pewien balans być musi. Bez tego związek się nie wzbije.

Różne rozumienie słów

Załóżmy, że jesteśmy nastawieni na wymianę. Dużo dajemy, bo oczywiście nam zależy, ale liczymy również, że i partner będzie okazywał nam zainteresowanie i zaangażowanie. Kiedy tego nie robi narasta w nas rozczarowanie i żal. Tak było u Ilony, która przyszła, wraz z mężem, na terapię. I dokładnie, rozczarowanie i żal, były powodem konsultacji. Mąż Ilony, Bartosz, zupełnie tego nie rozumiał. Ilona próbowała pokazać jak bardzo zależy jej na mężu i jak mu to okazuje: pyta o jego sprawy, pamięta o wszystkim, przygotowuje mu śniadanie do pracy, umawia na wizytę do dentysty. Bartosz, w oczach Ilony, tego nie robi, co oznacza dla niej, że mu nie zależy tak jak Ilonie. Bartosz zaprzeczał. Przyznawał, co prawda, że nie robi tego co Ilona, ale robi inne rzeczy: zaprosił Ilonę na wycieczkę do Portugalii, co było jej marzeniem, zajmuje się jej samochodem itp. A to, że nie pamięta i nie ma aż takiej potrzeby rozmawiania jak Ilona? Prawda. Ale nie oznacza to, że mu nie zależy. Przykład Ilony i Bartosza jest przykładem innego rozumienia różnych pojęć. Każdy z nas, czy jest tego świadomy czy nie, wnosi do związku swoje definicje różnych słów: miłość, wierność, lojalność, bliskość itd. Co to znaczy, że mu/jej/mi zależy i po czym poznam, że tak jest – tu też możemy mieć różnie. I często mamy. Jednak zamiast widzieć to jako po prostu: „inaczej to postrzegamy”, my widzimy to jako: „czyli mu nie zależy”. Kiedy poznamy partnera sposoby okazywania miłości, bliskości, zaangażowania, być może będziemy mogli się rozluźnić i nie interpretować tego co się dzieje w jeden określony sposób.

„Jemu/jej JUŻ nie zależy”

„Kiedyś potrafiliśmy przegadywać całe noce, teraz on mówi, że musi się wyspać; jeszcze do niedawna nie wychodziliśmy z łóżka, teraz inne sprawy absorbują go bardziej; na początku związku
wszędzie zostawiał mi karteczki i ulubione cukierki, teraz? Teraz jest inaczej..” – mówi Magda. I oczywiście dodaje, że „chyba w takim razie jemu przestało zależeć”. Dopytuję Magdę czy mimo to, że ich rozmowy nie trwają całe noce, to czy ze sobą rozmawiają? „O tak, codziennie przy kolacji opowiadamy sobie dzień itd”. Pytam czy mimo ograniczenia aktywności seksualnej, nadal się kochają, i czy to sprawia jej przyjemność. „Tak, kochamy się kilka razy w tygodniu, i dobrze mi.”
Pytam nawet o karteczki i cukierki – jak to jest teraz? „Od czasu do czasu.” O co więc chodzi? Chodzi o to, że „nie jest tak jak kiedyś”. No, to prawda. Na początku związku mamy pragnienie bycia nierozłącznym. Każda godzina spędzona oddzielnie potrafi być cierpieniem. Nie możemy się ze sobą nabyć, nagadać, nasmakować, nakochać. Ale po czasie nasze hormony zaczynają się uspakajać. Wraca życie, które przecież, nie stoi w miejscu. Mamy swoje sprawy, obowiązki. To zupełnie naturalne. Więcej – nieuniknione. Jeśli ktoś ma wizję, że stan z pierwszych miesięcy relacji będzie trwał długie lata, to prawdopodobnie będzie musiał przeżyć bolesne rozczarowanie. Ale to, że nie jest tak jak na początku, nie musi oznaczać, że jest źle. Nudno, zimno i bez sensu. Nie. Jest inaczej. I nie o to chodzi, żeby godzić się na brak bliskości, chłód w sypialni i brak obszarów do rozmów, ale aby uznać, że zmiany w relacji są czymś oczywistym i nie muszą świadczyć o wycofaniu zainteresowania i zaangażowania.

Studnia bez dna

On/ona okazuje nam swoją miłość na różne sposoby. Ale dla nas ciągle coś jest nie tak. Ciągle nam mało. Dokładnie tak jest u Aliny. Chłopak Aliny naprawdę bardzo ją kocha. Ale Alina bardzo koncentruje się na tych momentach, kiedy on akurat robi coś innego i nie okazuje Alinie należytego zainteresowania; kiedy nie poświęca jej tyle uwagi, ile Alina potrzebuje; kiedy niedostatecznie się nią opiekuje. Alina wyjścia Miłosza z kolegami traktuje jako zostawianie jej, wyjazdy Miłosza na żagle (jego pasja) jako opuszczenie. Czy Miłoszowi nie zależy? Nie. Miłoszowi zależy bardzo. Tyle tylko, że Alina prezentuje neurotyczny model potrzeby miłości, a w tym modelu pragnienia neurotyka są nie do zrealizowania. Dla Aliny miłość jest ratunkiem. Jest wybawieniem od ciągłego lęku i niepokoju. Jest lekarstwem na niepewność i zaniżoną samoocenę. Związek i partner z kolei, są jak stacja benzynowa, do której Alina podłącza się za każdym razem, kiedy potrzebuje sobie czegoś dostarczyć. Neurotyk oczekuje od partnera: czasu, pomocy, rad, poświęcenia, rezygnacji, zapewnień, adoracji, uwagi, troski, opieki, bezwarunkowej akceptacji oraz nieustających dowodów miłości. A w tych oczekiwaniach i potrzebach jest nienasycony. Z powodu przeszłych doświadczeń i niezabliźnionych ran jest jak studnia bez dna, której, nawet gdyby wlewać w nią miłość wiadrami, nie da się zapełnić. Przynajmniej do momentu, kiedy neurotyk z pewnymi rzeczami się nie upora. Ale to już zupełnie inny temat.

Wewnętrzny Krytyk – jak się z nim uporać

W poprzednim artykule dowiedzieliście się co to za twór ten Wewnętrzny Krytyk. Dziś o tym jak pomóc sobie się z nim uporać. A warto, bo słuchanie go i działanie lub może bardziej nie-działanie pod jego wpływem jest jak wkładanie sobie kciuka w oko. Droga do okiełznania Krytyka to droga do wolności. Do spokoju, do kreatywności, do działania. Lub nie działania, jeśli tego właśnie pragniesz. No właśnie – Ty pragniesz. A nie Wewnętrzny Krytyk. Bo pod spodem tych wszystkich uwag i ocen ukryte jest Twoje Ja. Twoja dusza. Duże słowa? Tak. Jest o co powalczyć.

* Zaczyna się od uświadomienia
Najważniejsze to zdać sobie sprawę z tego, że ten wewnętrzny głos to właśnie Krytyk. To rozpoznanie pomoże Ci wyłączyć autopilota, na którym prawdopodobnie funkcjonowałeś do tej pory. Przyjrzyj się temu głosowi. Kto to mówi? Czyje to słowa? Gdzie czujesz jego działanie? W jakich sytuacjach? Może uda Ci się odkryć jakiś wzorzec? Pamiętaj – świadomość to podstawa.

* Zawrzyj ze sobą umowę
Gdybym miała powiedzieć tylko o dwóch podstawowych sposobach na uporanie się z czymkolwiek, m.in. z Krytykiem Wewnętrznym, powiedziałabym o świadomości i uczciwym podjęciu decyzji o zmianie. Kiedy mamy świadomość, a do tego bierzemy odpowiedzialność za pracę nad czymś, znajdziemy metody, aby zrobić to, na czym nam zależy. Dlatego podejmij decyzję, że od teraz odmawiasz bycia swoim wrogiem. Że będziesz się wspierał/a, podawał/a Sobie pomocną dłoń, schodził/a Sobie z drogi. Że od tej pory tę energię, którą marnowałeś/łaś na zamartwianie się, ocenianie siebie itp., teraz przekierujesz na „zdrowienie”. Że zamienisz samokrytyka na osobistego doradcę, mądrego trenera i twórcze wsparcie. Zawrzyj ze Sobą umowę o pracy nad życzliwością i szacunkiem wobec Siebie. Reszta przyjdzie z czasem.

* Wyobraź go sobie
Narysuj go. Zrób jego rzeźbę. Posadź na krześle. To pomoże Ci z jednej strony pogłębić świadomość i wiedzę na jego temat. Może zobaczysz w nim coś czego wcześniej nie wiedziałeś. Po drugie, to pozwoli Ci wyjąć go z siebie, a w ten sposób nabrać do niego dystansu. Po trzecie, spojrzenie w oczy Krytykowi wpuszcza tam światło. A co się dzieje, gdy patrzysz na tego kogo się bałeś? Bardzo często strach mija. Bo najbardziej boimy się tego czego nie znamy. Może śniło Ci się kiedyś, że goni Cię potwór, a Ty uciekasz i bardzo się boisz? I może udało Ci się w śnie odwrócić? Wiele osób mówi, że wtedy lęk się rozpuszczał. Do tego niejednokrotnie okazywało się, że tym strasznym potworem były małe myszki. Wpuść światło i zobacz co się stanie. Może ten Wewnętrzny Krytyk jest jak ten szczur, który gdy go oświetlisz – zamiera, bojąc się bardziej niż Ty.

* Porozmawiaj z nim
Możesz sobie wyobrazić, że spotykasz się ze swoim Krytykiem. Jak wygląda? Ile ma lat? Jest kobietą czy mężczyzną? Przyjrzyj się mu bardzo uważnie. A potem z nim porozmawiaj. Zapytaj go po co przyszedł? Czego chce? Co dla Ciebie robi? Może masz z jego obecności jakieś korzyści? Posłuchaj odpowiedzi. Poproś go o coś. Może potrzebujesz przemówić do niego bardziej stanowczo? Może potrzebujesz wyobrazić sobie jak zaklejasz mu usta plastrem? Może potrzebujesz go trochę ośmieszyć? A może potrzebujesz zawrzeć z nim sojusz, że będziesz korzystał z jego uwag mądrze?  Zrób to co podpowiada Ci intuicja.

* Zmień życiową filozofię
Nasz Wewnętrzny Krytyk karmi się naszymi pragnieniami o byciu idealnym. A ponieważ ideał jest nie do osiągnięcia, przychodzi Ci słyszeć Samokrytyka non stop. Polecam wdrożyć w życie filozofię „wystarczająco”, a wiele się zmieni. Nie musisz być najlepszy. Możesz być wystarczająco dobry. Skoncentruj się na swoich zasobach, nie brakach, bowiem wszyscy mamy jedno i drugie. I tylko od Ciebie zależy przy czym będziesz miał uwagę. Zamień trudności na wyzwania,a błędy na lekcje. Urealnij oczekiwania. Nie zrobisz wszystkiego, nie będziesz dobry we wszystkim. Określ swoje priorytety i na tym się skoncentruj. Resztę zostaw. Naucz się wybierać, a nie usiłować łapać sto srok za ogon i nie złapać żadnej, po czym mieć do siebie o to pretensje. Pamiętaj, że masz w sobie dwa wilki. Dobrego i złego. Jeden działa na Twoją korzyść: wspiera Cię, pomaga Ci się lepiej czuć. Drugi – przeciwnie. Ciągle chce od Ciebie więcej, lepiej, mocniej. Którego wilka karmisz?
Pomocne sposoby na zmianę filozofii życiowej:
* Zapytaj przyjaciela dlaczego się z Tobą przyjaźni. Poproś, żeby napisał Ci list, w którym opisze co jest w Tobie fajnego, wartościowego.
* Codziennie wieczorem zrób sobie ćwiczenie: przez minutę siebie chwal. Powiedz z czego jesteś zadowolony/a, co Ci się udało.
* Spotykaj się z właściwymi ludźmi. Podobno każdy jest odbiciem 6 osób, z którymi spędza jak najwięcej czasu. Wybieraj więc ludzi, którzy karmią odpowiedniego wilka.

* Medytuj
Po co? Po pierwsze medytacja sprowadza Cię do „tu i teraz”. A Twój Wewnętrzny Krytyk błądzi po krainach przeszłości („ale się wygłupiłaś”) i przyszłości („nie dasz sobie z tym rady”). W „tu i teraz” możesz się rozluźnić. Wdychając powietrze możesz sobie wyobrazić jak wypełniasz nim wszystkie spięte miejsca i wypuszczasz napięcie wraz z wydechem. Możesz sobie wyobrazić, że wraz z wdechem przyjmujesz wszystko to co jest Ci potrzebne, co jest dla Ciebie dobre, co Cie wspiera. Mogą to być konkretne afirmacje (np. „jestem dla siebie wsparciem”) lub ogólne wyobrażenie wszystkiego co Ci służy. Wraz z wydechem wypuszczaj z siebie to co zbędne. Medytacja uczy nie przywiązywać się i nie wierzyć we wszystko co się myśli. Medytacja pomaga zauważać, że jesteśmy czymś znacznie więcej, niż nasze emocje, opinie, potrzeby, działanie. Czymś znacznie więcej, niż głos Wewnętrznego Krytyka.

*Inne pomocne techniki:
*Technika „stop”: Za każdym razem, kiedy uświadomisz sobie obecność Krytyka wypowiedz w myślach lub na głos stanowczo słowo „stop”.
*Technika „tak jakby”: Żyj tak jakbyś już teraz uporał się z Krytykiem. Co byś zrobił, gdybyś go nie słyszał?
*Technika „ignoruj i rób swoje”: Podobna do techniki „tak jakby”. Po prostu rób to co zamierzasz, mimo obecności Krytyka. W myśl zasady: bój się i rób.
*Technika „zamiany myśli”: Za każdym razem, gdy pojawi się w Tobie myśl od Samokrytyka (np. na pewno położysz to spotkanie”), zastąp ją inną („zrobię wszystko co możliwe, aby mi się powiodło”). Ćwicz tak długo, aż zamiana myśli stanie się dla Ciebie czymś naturalnym.
*Technika „przywołaj obiektywne dane”: Za każdym razem, gdy Twój Wewnętrzny Krytyk znów będzie snuł swoje opowieści w stylu: „na nie dasz sobie rady na tym egzaminie”, przywołaj obiektywne dane: „zaraz, zaraz, przecież nie raz już sobie poradziłem”.
* Technika „kontrargumantuj”: Naucz się odpierać argumenty Krytyka. Obsadź się w roli swojego adwokata. Dlaczego nie ma racji? Co masz na swoją obronę?
* Technika „obśmiej”. Wewnętrzny Krytyk znów do Ciebie gada? Weź to na śmiech, jak mawia mój znajomy. Zamiast traktować siebie tak śmiertelnie poważnie – przekłuj balon. Rozwiń szkodliwą myśl do absurdu. Wewnętrzny Krytyk mówi: „Zobacz jak Ty wyglądasz!”, odpowiedz: „Oczywiście. Jak zwykle fatalnie. Na pewno na ulicy każdy przechodzień będzie opowiadał o tym bliskim przy kolacji, że spotkał na ulicy chodzące nie wiadomo co!”.

* I na koniec
Więcej pomocnych sposobów na poskromienie Wewnętrznego Krytyka znajdziesz w książkach:
„Opanuj swój wewnętrzny głos” Blair Singer i „ Poskrom swojego Gremlina” Rick Carson. Zawsze też możesz skorzystać z pomocy fachowca: psychologa, psychoterapeuty, coacha, trenera mentalnego, duchowego przewodnika.

Nieszczęsny wewnętrzny krytyk

Maja (38) zgłosiła się do mnie, ponieważ „jej życie od lat stoi w miejscu”. Od 9 lat pracuje w tej samej firmie, choć nie lubi tego co robi. Od dawna myśli o kupnie mieszkania, bo odkąd wyprowadziła się z domu, mieszkanie wynajmuje. „Gdybym kupiła je 10 lat temu, a było to możliwe, spłaciłabym już połowę kredytu.” – mówi. Jest w związku od 6 lat, ale nadal, choć tego chce, nie wyszła za mąż. Nie ma też dzieci, mimo iż deklaruje, że bardzo tego pragnie. No więc dlaczego? Dlaczego Maja nie kupi mieszkania, nie zmieni pracy, nie weźmie ślubu i nie zdecyduje się na dziecko? Maja: „Pracy nie zmieniam, bo oczywiście nie wierzę w to, że mogłabym jakąś dostać. Cały czas wstrzymuje mnie to, że nie znam biegle języka obcego, że posługuję się komputerem nie w takim stopniu jak 25 latkowie. Cały czas myślę, że jestem za słaba, żeby załapać się na jakąś przyzwoita ofertę. Mieszkania nie kupuję, bo boję się, że nie dam rady spłacać gigantycznego kredytu. Chyba przejęłam strach mojej matki, która wiecznie mi wbija do głowy, że sobie nie poradzę. Ślub? Czekam na moment, kiedy będę lepiej wyglądać, kiedy schudnę. Ciągle wydaje mi się, że jestem za gruba. A dzieci? Moja siostra ma dwójkę. Ona non stop powtarza, żebym się zastanowiła, bo to ogromna odpowiedzialność i że macierzyństwo wymaga nadprzyrodzonych sił. Nie wiem czy je mam. Nie wiem czy bym temu podołała..”.
W trakcie spotkania Maja mówi, że jej problemem jest „wiecznie gderający krytyk wewnętrzny”. „Nie daje mi spokoju nawet na moment. Ciągle słyszę, że mogłam to zrobić lepiej, że jestem za głupia, za brzydka, za nudna.. Nie umiem go wyłączyć. A już nie mam siły z nim żyć..”

Zupełnie się nie dziwię. Wewnętrzny Krytyk to naprawdę, przepraszam za wyrażenie, kawał cholery. Wewnętrzny krytyk potrafi doprowadzić nasze życie do ruiny. Wewnętrzny Krytyk straszy, pogania, zabrania, sabotuje nasze działania, oponuje, utrudnia, blokuje, umniejsza rangę naszych osiągnięć, zmniejsza satysfakcję z osiągania celów, podcina skrzydła. Tym samym wywołuje stres, przeszkadza w odczuwaniu radości, doprowadza do utraty witalności. Sprawia, że zaczynamy unikać wyzwań, przestajemy wchodzić w relacje, stajemy się smutni, cierpimy. Bywa, że chorujemy, wpadamy w uzależnienia. Wewnętrzny Krytyk doskonale wie co zrobić, żebyśmy poczuli się gorzej. Taki gnojek.

Kim jest

Ale co to właściwie za twór, ten Wewnętrzny Krytyk? I skąd on do nas przyszedł? Jak dostał się do naszych głów?
Wewnętrzny Krytyk to taki wewnętrzny głos, który mówi: „jesteś słaby”, „jesteś brzydka”, „nie nadajesz się do tego”, „co z ciebie za matka”, „ty tego nie potrafisz”, „nikt cię takiej nie pokocha” itp. Jak powiedział Blair Singer, autor książki „Opanuj swój wewnętrzny głos”, Wewnętrzny Krytyk to „odległość dzieląca ludzi od sukcesu”. Wewnętrzny Krytyk to wypadkowa tego co słyszeliśmy od innych, siły uwewnętrznienia tych przekazów oraz doświadczeń. Swoje dokładają też media, reklamy, slogany, wymagania kultury, aktualnie promowane wartości.
Zacznijmy od doświadczeń z innymi (rodzicami, dziadkami, nauczycielami, rówieśnikami, partnerami) i tego jakie otrzymaliśmy przekazy. Jeśli nasz Krytyk Wewnętrzny jest wyjątkowo głośny lub/i nadaje niemalże bez przerwy, to prawdopodobnie komunikaty od bliskich i innych znaczących dla nas ludzi były krytyczne. Być może słyszeliśmy, że jesteśmy leniwi, egoistyczni, mało zdolni, trudni, nieporadni, nie do zniesienia, marudni, nieodpowiedzialni, nieprzytomni, nieogarnięci, bezmyślni, czy co tam jeszcze. Mogło być też gorzej. Mogliśmy słyszeć, że jesteśmy głupi, że wyglądamy idiotycznie, że zachowujemy się jak debile, że nic z nas nie będzie, że nic w życiu nie osiągniemy. Mogło być jeszcze gorzej, ale tego już, pozwólcie, przytaczać nie będę. Być może nasi rodzice byli bardzo wymagający, mieli wobec nas nierealistyczne oczekiwania i tak zrodziło się w nas przekonanie, że nie jesteśmy dość dobrzy, aby doskoczyć do tak wysoko zawieszonej poprzeczki? Być może nasi bliscy często nas porównywali? Z rodzeństwem lub innymi dziećmi w klasie? Być może nie czuliśmy się kochani bezwarunkowo? Być może czuliśmy się nieakceptowani takimi jakimi jesteśmy? Być może czuliśmy, że aby zasłużyć na miłość, akceptację, sympatię, bliskość, zadowolenie z nas, musimy się starać? Bardzo starać. Być jeszcze bardziej. Jeszcze lepiej. A być może było inaczej. Być może nasi bliscy nadali nam etykietkę dziecka wyjątkowego: geniusza, najzdolniejszego w całej szkole, mającego niespotykany potencjał, stworzonego do rzeczy niezwykłych i nadzwyczajnych? I być może chcieliśmy na tę ocenę, znów –  zasłużyć? Być może czuliśmy, że bycie zwykłym nie wystarcza? Że to mało? A może zrodziło się w nas, skądinąd zupełnie zrozumiałe, przekonanie, że nie spełniamy tych wyśrubowanych kryteriów? Że nie zasłużyliśmy na taką wyidealizowaną ocenę? A skoro nie jesteśmy idealni to jesteśmy beznadziejni. I nie możemy, nie zasługujemy, nie należy się nam. Nasi bliscy, nauczyciele, rówieśnicy mogli nam to wszystko komunikować wprost. A mogli też nigdy nie użyć wymienionych wyżej słów. Ale mogli nam to pokazywać: poprzez swoje zachowanie, decyzje, przekaz niewerbalny. Mogli to robić  świadomie lub nie. Mogli to robić subtelnie. Mogli to robić nawet w dobrej wierze. Mogli też być po prostu bardzo krytyczni lub wymagający wobec samych siebie.
Im więcej doświadczeń z przekazami, że „jesteśmy nie dość”, tym bardziej komfortowe środowisko dla zainstalowania się w nas Krytyka Wewnętrznego. Im więcej też z tych przekazów uwewnętrznimy, tym gorzej dla nas. A nasz Wewnętrzny Krytyk poczuje się bardziej dopieszczony.
Kiedy pracuję z pacjentami z ich Krytykiem Wewnętrznym, bardzo często słyszę od nich, że jego głos, to głos ich bliskich, tylko w wyolbrzymionej formie. Maja powiedziała to samo: „Kiedy prosiła mnie Pani, abym wypowiedziała na głos, co słyszę od Krytyka Wewnętrznego, to poczułam się tak, jakbym słyszała swoją własną matkę. Ale moja mama nigdy nie mówiła mi tak okropnych rzeczy. Moja mama nigdy nie powiedziałaby mi tego, co potrafię powiedzieć do siebie ja. Ja jestem dużo bardziej okrutna.”

Co z nim zrobić?

Chyba zgodzimy się co do tego, że Wewnętrzny Krytyk nam szkodzi. Sceptykom i tym, którzy, cytuję: „nie są zwolennikami tzw. bezstresowego wychowania” lub też uważają, że „bez krytyki hodujemy narcyzów” i że „gdybyśmy wszyscy byli tylko z siebie zadowoleni to po pierwsze, byśmy się nie rozwijali, a po drugie, życie wśród samych zadowolonych z siebie ludzi byłoby nie do zniesienia”, spieszę z odpowiedzią. Jestem tego samego zdania. Nie chodzi o to, aby unikać informacji krytycznych. Czy to wobec siebie czy to wobec naszych dzieci. Ale chodzi o krytykę konstruktywną, z której coś wynika. Która nas zachęca, mobilizuje, rozwija, a nie demotywuje, rani, upokarza, osłabia wiarę siebie, odbiera sprastwo i godność. Zupełnie czym innym jest powiedzieć do siebie: „Hmm, moja droga, faktycznie spora konkurencja na rynku, a u Ciebie z angielskim kiepściutko, bierz się do roboty, skoro chcesz sobie polepszyć. Lecisz powtarzać słówka! Wiem, że potrafisz!”, niż: „Co ty do tej pory robiłaś? Na co ty zmarnowałaś tyle czasu? Teraz to musztarda po obiedzie! Wcześniej trzeba było o tym pomyśleć, a nie teraz, budzisz się z ręką w nocniku!” czy też: „Możesz się schować z tym swoim angielskim. W życiu cię nikt nie zatrudni. Weź, w ogóle najlepiej nie otwieraj ust jak masz coś powiedzieć po angielsku. Ten akcent! Ta wymowa! Te prostackie konstrukcje gramatyczne. Siedź, gdzie siedzisz i się nie wychylaj!”.
Dlatego też z Wewnętrznym Krytykiem warto coś zrobić. Tylko co? Wyłączyć? Walczyć z nim?
Wyłączyć podobna się nie da. Lub jest bardzo bardzo trudno. Dlatego lepiej nim zarządzać. Lub na coś zamienić. Walczyć? Blair Singer powiedział, że „całe życie spędził na wojnie pomiędzy prawym i lewym uchem”. Całe życie to długo. Są sposoby, aby trwało to zdecydowanie krócej. Jakie? O tym w kolejnym artykule.

„Kocham za bardzo – co mogę zrobić?”

Na początku roku opowiedziałam Wam historię Katarzyny. Kasia, choć trafiła do mnie z objawami z ciała, których nie rozumiała, w trakcie trwania terapii zgodziła się ze mną, że jest osobą kochającą za bardzo (termin zaczerpnięty z książki Robin Norwood). Bóle głowy były jedynie komunikatem, który to mądre ciało wysyłało do Kasi w nadziei, że odczyta przekaz. I odczytała. Zobaczyła jak długo żyła w potwornym napięciu. Jak była rozchwiana. Jak uzależniała swoje samopoczucie, swoją wartość, swoje funkcjonowanie od tego co działo się w jej związku. Kasia jest u mnie w terapii od roku, więc sporo zdążyła już zrobić. Ale jeszcze trochę zostało. Wyjść z uzależnienia od miłości (używamy tego terminu zamiennie) samodzielnie jest trudno. A też i po co? Profesjonalne wsparcie może okazać się niezbędne, ale jeśli nie jesteś jeszcze na nie gotów/gotowa – niech poniższe wskazówki będą dla Ciebie podpowiedzią co potrzebujesz zrobić, aby sobie pomóc.
Mianowicie:

* Iść na detoks


Kiedy leczymy się np. z uzależnienia od alkoholu wydaje się nam oczywiste, że konieczna jest całkowita abstynencja. Abstrahuję w tym miejscu od innych form wychodzenia z nałogu, np. programach picia kontrolowanego, ale większość specjalistów i niepijących alkoholików zgodzi się co do tego, że abstynencja ułatwia sprawę. A często ją w ogóle umożliwia. Sprawę – czyli zdrowienie. W przypadku uzależnienia od miłości jest podobnie. Może być Ci trudno lub może się to okazać wręcz niemożliwe, aby wyzdrowieć, będąc cały czas w kontakcie z obiektem swoich uczuć. To tak jakby alkoholik leczył się nadal „trochę” pijąc. Jeśli więc jest to technicznie możliwe (nie pracujecie razem, nie mieszkacie obok siebie, choć i miejsce zamieszkania i pracę zawsze można zmienić, czego to nie robili „moi” alkoholicy, gdy w grę wchodziło życie i zdrowie), to lepiej wprowadzić kwarantannę. Przynajmniej czasową, najlepiej stałą. Nigdy nie wiesz co „zrobi Ci” ponowny kontakt. Po co ryzykować? Wyjątkiem jest sytuacja, w której Ty i „Twój obiekt” jesteście parą, a Wasza relacja nie jest szczególnie toksyczna. Wyobrażam sobie to tak, że Ty zauważasz w sobie różne niepokojące Cię mechanizmy i Ty chcesz zrobić z nimi porządek. Wtedy zdrowienie u boku partnera jest oczywiście możliwe. Jednak większość osób uzależnionych od miłości żyje w związkach „szarpanych”, destrukcyjnych. Lub też w ogóle w związki nie wchodzi, tylko platonicznie się zakochuje. Wiele osób uświadamia sobie swój problem dopiero w sytuacji odejścia partnera. Tym osobom ograniczenie kontaktu może być potrzebne.

* Nauczyć się radzić sobie z „głodem” i objawami odstawiennymi


Co się może dziać podczas Twojego detoksu? Możesz być w rozpaczy, w niepokoju, możesz tęsknić, w kółko myśleć o nim/niej. Może Ci się wydawać, że za chwilę zwariujesz. Możesz nie móc znaleźć sobie miejsca. Możesz nie być w stanie „normalnie” funkcjonować. Możesz mieć różne objawy z ciała (bóle, drgawki, brak apetytu). Możesz mieć poczucie, że nie umiesz sobie pomóc, że Twoje życie się skończyło, że nie możesz bez niej lub bez niego żyć. To nie miłość. To objawy odstawienne. Może to co mówię jest trudne, ale alkoholik przeżywa podobne emocje, kiedy chce się napić. Pod twoim „kocham” ukrywają się: „boję się”, „potrzebuję cię”, „nie opuszczaj mnie”, „tylko ty mnie uszczęśliwiasz”, „tylko ty mnie uspakajasz”, „bez ciebie jestem nikim”, „uczyń mnie wartościową”. Różnica między miłością a uzależnieniem jest taka jak pomiędzy wyznaniem: „kocham cię, bo cię potrzebuję”, a „potrzebuję cię, bo cie kocham”.
Jak poradzić sobie z „głodem”?
Po pierwsze przeczekaj. Głód mija. Jeśli usiłujesz zachować abstynencję w postaci np. braku kontaktu, pomocna może okazać się tu technika „24 godziny” czy inaczej „dziś nie zadzwonię/nie napiszę”. Jest to bardziej realne i prostsze do spełnienia niż długofalowa obietnica. Jeśli jest potrzeba, można podzielić ten czas nawet na godziny. Gwałtowny głód można przetrzymać przez godzinę, potem następną i jeszcze jedną. Można też postanowić, że nie wykonam telefonu w tym momencie.
Kolejny sposób to przypomnienie sobie (a najlepiej zapisanie) tego wszystkiego, co doprowadziło Cię do decyzji o detoksie (np. toksyczność relacji, przemoc). Z czasem zaczynamy pomniejszać nasze argumenty i idealizować relację.
Rozwiń film – to następne pomocne narzędzie. Masz silny przymus skontaktowania się? Ok. Pomyśl co będzie dalej? Moi uzależnieni pacjenci zwykli wtedy mówić: „Napiję się piwa. Potem będę chciał kolejne. I jeszcze kolejne. Upiję się. Żona całkowicie straci do mnie zaufanie. Albo się wyprowadzi. Zostanę sam. Zawiodę siebie po raz kolejny. Będzie mi wstyd przyjść na terapię. Więc nie przyjdę i będę pił…”. Opłaca się?
Ważne, abyś unikał/a wyzwalaczy czyli tego wszystkiego co uaktywnia w Tobie chęć kontaktu np. „Wasze” piosenki, miejsca, zdjęcia, wspomnienia, smsy, a także smutne filmy, „upijanie się na smutno” itp.
Ponadto: Zadbaj o wsparcie, rozmawiaj z ludźmi, wychodź z domu, zajmij się czymś, uprawiaj sport, zmień otoczenie, czytaj pomocną literaturę.

* Zrozumieć mechanizm działania uzależnienia

Zrozumienie pomaga. Po pierwsze zmniejsza cierpienie. Po drugie umożliwia poradzenie sobie z czymś. Zapoznanie się z mechanizmem uzależnienia jest ważne, aby osoba kochająca za bardzo miała świadomość, że to co łączy z głębokością swoich uczuć jest w rzeczywistości właśnie uzależnieniem. Uzależnienie od miłości to bardzo silna potrzeba posiadania kochającego obiektu. Osoba uzależniona od miłości odczuwa obsesyjną potrzebę kontaktu z partnerem, ponieważ to skutecznie odwraca jej uwagę od siebie, czyli od trudnych emocji (lęk, smutek) lub wewnętrznej pustki. W taki sposób rezygnuje ona ze swojego życia a wybranek staje się dla niej całym światem. Gdy znika (nie tylko gdy dosłownie odchodzi, ale gdy zajmuje się sobą, nie poświęca należytej uwagi partnerce, gdy się różnicuje) – ona nie ma już nic. Odczuwa nie tylko ból związany z aktualną sytuacją, ale też wszystkie przeszłe trudne uczucia i problemy, które próbowała tym związkiem tłumić. Cierpienie jest nie do zniesienia. Chcąc je zagłuszyć, ponownie „zażywa” kontaktu z partnerem, aby odciągnąć uwagę od bolesnych aspektów swojego życia. W ten sposób stopniowo uzależnia się od niego. Jeśli ten odchodzi – może natychmiast potrzebować związać się z kolejnym. Wszystko po to, aby nie zostać sama ze sobą i tym wszystkim co dzieje się wewnątrz niej. To o czym mówię może dziać się realnie (faktycznie jesteśmy w związku), może też odbywać się w wyobraźni (wynajdujemy obiekty platoniczne).
* Nauczyć się rozpoznawać swoje uczucia

Gdyby zapytać osobę uzależnioną od miłości o jej emocje to wymieniłaby ich całą masę: lęk, spokój, smutek, radość, rozpacz, niepokój, rozdrażnienie, gniew. Ale wszystkie one, lub większość z nich, związana jest z nim/nią. Nie ma go/jej – spadasz na samo dno. I nic innego się nie liczy. Jest – unosisz się nad ziemią. I nic innego nie ma już znaczenia. To jego/jej obecność w Twoim życiu reguluje Twój nastrój. Gdyby wyjąć z Twojego życia ten kluczowy fragment i teraz zapytać Cię           o emocje, to prawdopodobnie miałabyś/miałbyś problem z ich rozpoznaniem. Dzieje się tak             z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że uzależnienie powstaje wyjściowo najczęściej w wyniku chęci znieczulenia, odwrócenia uwagi od pewnych niewygodnych emocji. Po drugie, samo uzależnienie pogłębia proces utraty kontaktu ze swoimi uczuciami. Dlatego kiedy przejdziesz już etap rozpoznania i nazwania problemu i być może też detoksu, możesz zająć się powoli dokopywaniem się do swoich uczuć. To ważne, bowiem odwracając się od swoich emocji, tak naprawdę odwracasz się od siebie. A Ty masz do siebie wrócić. I się ze sobą spotkać. Dlatego zadawaj sobie pytania: Co ja poczułem? Co się ze mną dzieje? Jak reaguje na to moje ciało? Jaka to może być emocja? Co mi się pojawia? Na początku może być trudno. Możesz mieć zamazany obraz. To tak, jak chcąc oczyścić swoje ciało z toksyn pochodzących z żywności, odstawiamy nagle cukier, używki i inne produkty, które nam szkodzą. Na początku to co słyszymy od swojego ciała to jedynie to, że chce ono ciastek. Ale po pewnym czasie zaczynasz rozpoznawać: moje ciało mówi, że ma ochotę na pomidory. A innym razem na czereśnie. I już wiesz, że prawdopodobnie potrzebujesz potasu i witaminy C. Z emocjami jest podobnie. Kiedy przestaniesz mieszać łyżką w herbacie, fusy opadną na dno i zaczniesz widzieć bardziej klarownie.

* Nauczyć się przeżywać emocje

Dlaczego tak bardzo uciekamy od swoich uczuć? Dlatego, że nie umiemy ich przeżywać. Prawdopodobnie nikt nas tego nie nauczył i nikt nas dostatecznie nie wspierał, kiedy byliśmy dziećmi. Kiedy byłeś/łaś mały/a i przeżywałeś/łaś bolesne uczucia nie umiałeś sobie z nimi poradzić. To zrozumiałe. Byłeś/łaś dzieckiem. Jeśli nikt z dorosłych nie pomógł Ci w tym doświadczeniu, prawdopodobnie wszedłeś/weszłaś w dorosłość z poczuciem, że przeżywanie emocji jest nie do zniesienia. Lub też, że niektóre emocje są nieakceptowalne. I najlepiej się od nich odciąć. Zamrozić je, zagłuszyć, zaprzeczyć im czy jeszcze cokolwiek innego. Jednymi z najbardziej skutecznych odcinaczy od emocji są używki czy też różne kompulsywne zachowania. Np. kompulsywna, obsesyjna miłość. Mówi się, że uzależnienie to choroba emocji. Dlatego dotarcie do nich i umiejętność ich wytrzymywania jest niezbędna dla zdrowienia.

* Nauczyć się komunikować emocje

Po lekcji zawierania w sobie emocji przychodzi kolejna – ich wyrażania. Bez tej umiejętności trudno porozumiewać się z ludźmi, szczególnie bliskimi. Zacznij od tych emocji i tych osób, z którymi Ci najłatwiej. Jak to robić umiejętnie? Unikaj komunikatów typu „ty” np.. „wkurzasz mnie”.  Mów o sobie. Np.: „Kiedy to robisz to czuję..”, „Gdy to powiedziałeś to zrobiło mi się..”, „W takich sytuacjach jak ta przeżywam..”. To na początek.

* Zyskać zaufanie do swoich odczuć

Twoje emocje są Twoim barometrem. Tylko już te oczyszczone, wyregulowane. Im bardziej siebie poznajesz, tym bardziej siebie znasz. A im bardziej siebie znasz, tym bardziej wiesz, którym emocjom możesz zaufać, a które należy jeszcze poczyścić. Im uczucia bardziej poczyszczone, tym bardziej możesz mieć do nich zaufanie. Wtedy mniejsze ryzyko, że wejdziesz w coś co Ci nie służy i jest dla Ciebie szkodliwe.

* Rozeznać się w swoich potrzebach

Jeśli jesteś osobą kochającą za bardzo bardzo prawdopodobne jest, że nie wiesz czego chcesz. Oczywiście wiesz, że chcesz jej lub jego. Ale poza tym? Teraz jest czas, żeby właśnie się tego od siebie dowiedzieć. Co sprawia Ci przyjemność? Niezależnie od niego czy niej. I oprócz tego co jest związane z nią/nim. O czym marzysz? Jak chcesz, żeby wyglądało Twoje życie? Czego potrzebujesz na tym etapie? Co lubisz? Czego na pewno nie chcesz? Co stanowi dla Ciebie wartość? Zadawaj sobie te pytania, póki nie uzyskasz odpowiedzi. Szukaj. Sprawdzaj. Błądź. I wracaj.

* Określić swoje granice

Jeśli jesteś osobą kochającą za bardzo to prawdopodobnie nie wiesz również gdzie się zaczynasz a gdzie kończysz. Twoje osobiste granice są albo nazbyt sztywne lub też zbyt przepuszczalne. Potrzebujesz na nowo posprawdzać swoje właściwe odległości od innych. W jaki sposób? Metodą prób i błędów. Odpowiedzi szukaj w swoim ciele, w swoich emocjach.

* Rozpoznać halucynacje

Jeśli jesteś osobą uzależnioną od miłości z pewnością dużo halucynujesz. Czyli widzisz to czego nie ma oraz nie widzisz tego co jest . Widzisz np. tylko sygnały, które świadczą o tym, że on Cię kocha, że mu zależy. Nie widzisz z kolei, że jest niesłowny, arogancki. Jedną z potężnych halucynacji jest idealizowanie partnera/ki. Twoim zadaniem jest cały czas przeglądanie na oczy.

* Uświadomić sobie podłoże i funkcję uzależnienia

Kiedyś zapytałam „moich alkoholików” kiedy powinna zapalić się nam pomarańczowa lampka bezpieczeństwa, że jakaś używka czy też zachowanie jest dla nas niebezpieczne. „Kiedy to ci załatwia jakąś ważną rzecz” – odpowiedzieli. Jaka to może być ta ważna rzecz? Jesteś nieśmiały a TO Cię ośmiela. Jesteś niespokojny a TO Cię uspokaja. Jesteś smutny a TO Cię rozwesela. TO odwraca uwagę od Ciebie i Twoich emocji, Twoich lęków, Twoich problemów, ważnych decyzji do podjęcia. TO Cię nobilituje, sprawia, że czujesz się kimś ważnym, wartościowym. Wreszcie. Rozpoznanie podłoża Twojej obsesji jest kluczem do Twojego wyzdrowienia.

* Przeżyć żałobę po tym czego nie dostałeś/łaś w domu

W poprzednim punkcie omówiliśmy pokrótce jak tworzy się uzależnienie. Czegoś Ci brak i tego szukasz na zewnątrz. Spokoju, bezpieczeństwa, sensu, dowartościowania.. Prawdopodobnie jest to coś, czego nie dostałeś w domu. I prawdopodobnie bardzo chcesz to dostać gdzie indziej. Jeśli tylko ktoś da Ci namiastkę np. spokoju, którego nigdy nie miałeś/łaś lub też zrobi coś takiego, że Tobie WYDAJE się, że znajdziesz przy nim/niej spokój – wpadasz po uszy. Dlatego potrzebujesz przyjrzeć się swojej przeszłości. Zobaczyć jakie Twoje bazowe potrzeby nie zostały w dzieciństwie zabezpieczone i pozwolić sobie na przeżycie swojej osobistej żałoby. Żałoba to taki proces, w którym żegnasz się z tym, co już nie wróci. Bo niestety, ale jeśli czegoś nie dostałeś/łaś jako dziecko, to już w takiej formie i od tych, od kogo naprawdę potrzebowałeś (rodziców) – nie dostaniesz. Możesz dostać od innych, ale to już nie będzie to samo. I nie tyle ile byś chciał/a. Bo jeśli jesteś czymś tak nienasycony/a, nic Cię nie nasyci. Odpowiednio przeżyta żałoba kończy się zazwyczaj akceptacją tego co się zdarzyło i gotowością do zwrócenia się w kierunku teraźniejszości i przyszłości. Bez przeżytej żałoby tylko pozornie jesteś „teraz”. Tak naprawdę „w teraz” szukasz lekarstwa na to co już się zdarzyło. Opłacz co potrzebujesz.

* Zacząć sobie dawać sobie to czego nie dostałeś/łaś

Kiedy już dokonałeś/aś analizy tego czego jesteś głodny/a (np. miłości, opieki, uwagi, akceptacji, wsparcia etc) i opłakałeś/łaś co trzeba, czas na rozpoczęcie karmienia siebie. Ale nie w taki sposób w jaki robiłeś/łaś to do tej pory – szukając na zewnątrz, u innych, zadowalając się byle ochłapami lub przeciwnie – żądając jeszcze więcej i więcej. To właśnie prosta droga do uzależnienia. Pora, abyś nauczył/a się dostarczać sobie to, czego potrzebujesz. Od Siebie Sobie. Kiedy byłeś/łaś dzieckiem nie mogłeś tego zrobić. Po pierwsze dlatego, że dzieci są zależne od swoich rodziców. Kiedy dziecko jest głodne lub potrzebuje otuchy, tylko opiekun jest w stanie go nakarmić i utulić. Po drugie, nie miałeś/łaś takich umiejętności jakie masz teraz. Dziś, kiedy jesteś już dorosły/a, możesz odpowiadać na swoje potrzeby. I to na różne sposoby. Dorosła osoba potrafi też znieść frustrację i brak. Dziecko czuje głód i od razu daje o tym znać. I nie potrafi tego odroczyć. Z czasem się tego uczy. Niemowlę nie zrozumie, kiedy mama powie: „za moment, tylko dojdziemy do domu”. Kilkulatek już tak. Dorosły potrafi nie jeść długie godziny, wiedząc, że od tego nie umrze i że jak skończy pracę, to ugotuje sobie to na co ma ochotę. Pamiętaj, jeśli jesteś jak studnia bez dna, to nikt Cię nie napełni. Łudząc się, że to możliwe skazujesz się na kłopoty. Ale napełniając siebie sam/a i godząc się, że część pewnie napełnisz, a części pewnie nie, masz szansę na to, aby nie popaść w tarapaty zwane uzależnieniem od miłości.

* Rozpoznanie swojego wzorca „kochania”

Kochanie „za bardzo” może przybierać różne oblicza. Jedni, kochający za bardzo, wchodzą w rolę tego (czy oczywiście tej), który tak bardzo chce być kochany i akceptowany, że zrobi wszystko, zgodzi się na wszystko. Byle tylko ten ktoś był. To typ uległy. Kiedy wchodzi w  relację, to właściwie znika. Ale próby zatrzymania kogoś przy sobie mogą również wyglądać inaczej. Typ dominanta usiłuje sobie tę miłość i obecność wywalczyć. Dlatego żąda, wymaga, podporządkowuje, uzależnia, kontroluje, ogranicza. Dominantowi wydaje się, że jeśli popuści to wszystko się rozleci. Tak jak typ uległy nie wierzy, że ktoś mógłby z nim chcieć być nawet wtedy, gdy ten będzie sobą, co oznacza również bycie czasem trudnym, sprzeciwiającym się etc, tak dominantowi brakuje wiary w to, że ktoś mógłby go pokochać od tak, więc używa do realizacji swoich celów władzy. Jest jeszcze ratownik. Jak sama nazwa wskazuje, ratownik ratuje. Z wszelkich opresji, trudności emocjonalnych, kłopotów finansów. Ratownik mówi: „ja Ci pomogę”, „nie jesteś sam”. Ratownik wybawia, terapeutyzuje, leczy, koi.. Po co? By być potrzebnym, niezastąpionym. By swoim zachowaniem zyskać sympatię i miłość. Ratownik ma głębokie przekonanie, że na miłość musi zasłużyć, zapracować oraz że jeśli będzie potrzebny, to będzie też kochany. Kiedy ratownik słyszy: „tylko ty możesz mi pomóc”, „co ja bym bez ciebie zrobił?”, „nikt tak dobrze nie pociesza jak ty” – czuje, że jest w domu. Blisko ratownika stoi typ poświęcającego się. Poświęcacz zrobi wszystko, kosztem siebie, weźmie więcej, niż jest w stanie unieść, bo podobnie jak ratownik, musi na miłość zasłużyć. Pewnie to daje też inne korzyści psychologiczne: pewną wyższość moralną („on jest dla mnie taki podły, a ja to wszystko dzielnie znoszę i wytrzymuję”), czasem możliwość szantażowania emocjonalnego („to ja tyle dla ciebie robię, a ty nie chcesz tylko tej jednej rzeczy zrobić dla mnie?!”), ale także właśnie czucie się potrzebnym, ważnym. Kochanie za bardzo może się też przejawiać w zapotrzebowaniu na adrenalinę czy fenyloetyloaminę. Ci, którzy są uzależnieni od miłosnej adrenaliny są w związkach burzliwych, szarpanych, często toksycznych i przemocowych. To  związki, w których jest dużo silnych i skrajnych emocji. Raz się kochają, raz nienawidzą. W kółko się rozstają i znów wracają do siebie. Partnerzy w takich związkach często mówią, że „żyć ze sobą nie mogą, ale bez siebie też nie”. Osoby z zewnątrz przyglądające się takiej relacji nie mogą wyjść z podziwu „dlaczego oni jeszcze są ze sobą?”, „dlaczego nie mogą po prostu się rozjeść?”, „po co im taka szarpanina?”. No właśnie po to. Po adrenalinę. Coś się dzieje, są emocje, jest życie. No inna rzecz, że są i koszty. Osoby wychodzące z takich relacji mówią o zmęczeniu, wewnętrznym chaosie i rozedrganiu, poczuciu rozbicia. Moi pacjenci  używają takich słów jak: „jestem kompletnie rozwalona”, „to mnie dokumentnie rozbiło”, „czuję się jakby przejechał po mnie walec”, „ja już nawet nie wiem jak się czuję”, „ten związek mnie zmiażdżył” itp. Z kolei Ci, którzy potrzebują ciągłej dostawy fenyloetyloaminy (czyli tzw. narkotyku miłości, który wydziela się w stanie zakochania i po pewnym czasie znika) wchodzą co chwila w stan zakochania. Co chwila może oznaczać co kilka tygodni czy miesięcy, ale może też oznaczać co kilka lat. Chodzi o to, aby móc ciągle czuć te przysłowiowe motyle w brzuchu, czuć tę adorację i zachwyt kogoś nad sobą i nasz nad kimś, pożądanie. Czuć ten haj, tę euforię, podniecenie, tęsknotę, tę moc. Kiedy w danej relacji to zanika, szukamy kolejnej, mówiąc, że „coś się wypaliło”, „to już nie jest to samo co na początku”, „chyba się odkochałem”, „on już na mnie tak nie działa”.. No i z jednej strony jest pięknie i cudownie, z drugiej? Może być tak jak powiedział mój 54 letni pacjent uzależniony od tej chemii, która towarzyszy zakochaniu: „Miałem naprawdę wiele kobiet, byłem w wielu, choć krótkich związkach. Ale dziś nie mam nikogo tak naprawdę bliskiego. Skrzywdziłem wiele osób. I czuję się pusty w środku. Goniłem z jakąś ułudą. Sam nie wiem za czym. Czuję, że w jakimś sensie przegrałem życie.” Jest jeszcze jedna odmiana kochania za bardzo. To fantazjowanie. Mam pacjentkę, która nigdy nie była w realnym w związku. Ale w swojej głowie była w wielu. W swoich fantazjach zakochiwała się, kochała, uprawiała seks, miała rodzinę i przysłowiowy domek z ogródkiem i psa. Na fantazjach potrafiła spędzać naprawdę długie godziny. Ale fantazja to nie życie. I ona dobrze o tym wiedziała.
Dobrze, abyś wiedział/a, w jaki sposób Ty kochasz za bardzo.

* Sporządzenie listy strat i korzyści

Jeśli jako osoba kochająca za bardzo zaczynasz poważnie myśleć o zmianie, to znaczy, że doświadczyłeś/łaś już dotkliwych skutków swojego uzależnienia. Ale w trakcie zdrowienia możesz zacząć o tym zapominać. Tak działa właśnie uzależnienie. Tak jak alkoholik, z jednej strony chcący przestać pić, ale z drugiej strony chcący móc pić dalej, zaczyna osłabiać dotkliwość skutków picia, tak i ty, jako nałogowiec miłości, możesz robić dokładnie to samo. „Przecież w sumie to on nie był taki zły”, „przecież każdy potrzebuje drugiego człowieka”, „co takiego złego jest w tym, że chcę być kochany” – znasz to? Dlatego zrób listę strat. Wszystkich. Tych w obszarze zdrowia fizycznego i emocjonalnego, w pracy, Twoich relacjach z rodziną i przyjaciółmi, w obszarze Twoich zainteresowań i rozwoju, Twoich planów i celów. Powieś je w widocznym miejscu lub zaglądaj tam co jakiś czas. Szczególnie wtedy, kiedy zaczynasz odpływać. Teraz zrób listę korzyści, jakie przyjdą wraz ze zdrowieniem. Również we wszystkich sferach. Kolejna lista to lista korzyści z uzależnienia i lista strat ze zdrowienia. To bardzo ważne, abyś dokładnie wiedział, po pierwsze po co chcesz wyzdrowieć? A po drugie, z czym będziesz potrzebował się uporać zdrowiejąc.
* Stanięcie twarzą w twarz ze swoim lękiem

Jeśli jesteś osobą kochającą za bardzo, to z pewnością nosisz w sobie masę niepokoju. I z pewnością od niego uciekasz: w zakochanie, miłość, związek, fantazjowanie, ale może także w używki, jedzenie, zakupy, pracę, sen, seks, telewizję, spotkania ze znajomymi czy cokolwiek innego. I przeraża Cię to, co możesz poczuć, gdy przestaniesz wciąż nawiewać. Warto to jednak zrobić, ale warto to zrobić przy wsparciu. I tu, być może przy wsparciu profesjonalisty. Spotkanie się ze swoim lękiem może być trudne, ale jeśli to zrobisz i jeśli jeszcze dodatkowo nauczysz się radzić z nim sobie bardziej konstruktywnie, zyskasz do siebie więcej zaufania, więcej mocy sprawczej, a przez to więcej pewności i spokoju.

* Zyskanie umiejętności samoregulowania

Wyobrażam sobie, że się miotasz. Pomiędzy lękiem a spokojem, pomiędzy euforią a rozpaczą, pomiędzy radością a poczuciem wstydu, pomiędzy złością a poczuciem winy. Może jest w tym jeszcze wiele innych emocji. Jednym słowem – doświadczasz ciągłej huśtawki emocjonalnej, a do tego sądzę, iż masz poczucie, że zupełnie nie masz na nią wpływu. Potrzebujesz więc wypracować umiejętność samoregulowania i samokojenia. Potrzebujesz odzyskać wpływ na swoje emocje i znaleźć wewnętrzny balans. Jak to zrobić? Dobrze jest zacząć od wzięcia odpowiedzialności za swoje stany emocjonalne. Oznacza to uznanie, iż ponieważ są to Twoje emocje, to możesz na nie wpływać. W jaki sposób? Np. poprzez zmianę interpretacji pewnych zdarzeń, zmianę przekonań,  czy choćby poprzez techniki regulowania emocji. Na początek weźmy pod lupę zmianę interpretacji. Załóżmy, że on wczoraj nie zadzwonił. Myślisz sobie: „On mnie już na pewno nie kocha. Znudził się mną. I pewnie myśli, że jestem beznadziejna”. Co czujesz? A teraz wyobraź sobie, że po pierwszej automatycznej reakcji myślowej zaczynasz się „prostować”. Myślisz: „Moment. Tak naprawdę to nie wiem co się stało. Mogą być różne powody tego, dlaczego od wczoraj milczy. Postaram się nie nakręcać do momentu, aż z nim porozmawiam i o to dopytam.” Co czujesz teraz? Chyba inaczej, prawda? Teraz zmiana przekonań. Szczególnie tych destrukcyjnych i fałszywych. Np. „Nikt mnie nigdy nie pokocha”, „na miłość trzeba sobie zasłużyć”, „nie zasługuję na to, żeby być szczęśliwą”, „nikt nie zechce takiej brzydkiej i głupiej jak ja”, „wszyscy są ode mnie lepsi i fajniejsi”. No i wreszcie techniki regulacji emocji. Jest ich sporo, a są to m.in. techniki rozpoznawania emocji, techniki spowalniania emocji, rozpoznawanie sytuacji aktywizujących,  techniki odzyskiwania kontroli nad emocjami, różne formy relaksacji, ćwiczenia oddechowe, pracy z ciałem itp. Właściwie to zmiana interpretacji i praca z przekonaniami to również w jakimś sensie techniki regulacji emocji. Z pewnością niebawem napiszę na ten temat oddzielny artykuł.

* Odzyskanie wpływu na swoje życie

Odzyskiwanie wpływu nad swoim życie wewnętrznym, czyli nad emocjami i myślami, jest w dużej mierze odzyskiwaniem sprawczości nad własnym życie w ogóle. Ale to pojęcie szersze. Do tej pory prawdopodobnie wiele, jeśli nie wszystko, zależało od niego/niej, czyli od tego jak aktualnie było w relacji, od tego co on zrobił czy powiedział itp. Miałam pacjentkę, która właściwie nie prowadziła własnego życia, ponieważ niemalże całkowicie podporządkowała je jemu. Nie planowała weekendów, ponieważ „on mógł mieć wtedy czas się spotkać”. Nie wyjechała na staż za granicę, bo nie chciała zostawiać tej relacji, mimo iż była dla niej szkodliwa. Nie spotykała się z przyjaciółką, bo on jej nie lubił. Jak się z nim pokłóciła, cały tydzień miała do luftu. I tak dalej. W zdrowieniu chodzi o to, aby powoli zacząć dochodzić do tego: kim jestem, czego chcę, co jest MOJĄ potrzebą, jak mogę je realizować, co jest MOIM celem, jak mogę je osiągnąć, jak chcę, żeby wyglądało moje życie, co mogę zrobić, aby takie było, jak chcę je poprowadzić, jak chcę kształtować moją rzeczywistość. Znalezienie odpowiedzi na powyższe pytania może chwilę zająć.

* Nauczenie się bycia samej/samemu

To jest ogromnie ważne. I pewnie najtrudniejsze, zdaję sobie z tego sprawę. Ale jeśli nie będziesz potrafić być sam/a, to będziesz „kochać, bo potrzebujesz”, w myśl słynnego powiedzenia Ericha Fromma: „Miłość niedojrzała powiada: Kocham cię, bo cię potrzebuję. Miłość dojrzała mówi: Potrzebuję cię, bo cię kocham.”. Jeśli nie będziesz potrafił/a być sam/a, będziesz się uzależniać. Będziesz, tak jak do tej pory, szukać w popłochu, brać cokolwiek, zadowalać się resztkami ze stołu i cierpieć. Ucz się bycia samemu/samej. Powoli, krok po kroku. Zacznij od jednego wieczoru, godziny czy 10 min, w zależności od siły Twojego lęku i Twoich dotychczasowych doświadczeń z samotnością. Wypróbuj różne warianty oswajania tego stanu. Wypełnij czas, który masz tylko dla siebie, zaplanuj go, żebyś miał/a możliwość zajęcia się czymś. Odwróć uwagę, zajmij czymś myśli i ręce. Jeśli jesteś w stanie – zrelaksuj się: weź kąpiel, posłuchaj muzyki. Innym razem odwrotnie – nie planuj, zmierz się ze wszystkim co się z Tobą dzieje – emocjami, myślami. W gruncie rzeczy to tylko myśli czy emocje, nie zrobią Ci krzywdy, jeśli nie dasz im tej mocy. Im bardziej obszerny i elastyczny będzie Twój wachlarz sposobów radzenia, tym zdrowiej i skuteczniej. Wykorzystaj samotność jako okazję do poznania siebie i do budowania najważniejszej relacji w życiu – z samą/samym sobą. Przełącz się na przeżycia wewnętrzne. Postaw na budowanie wewnętrznej siły, mocy, samodzielności i niezależności. Ucz się radzenia sobie w życiu, wspierania siebie i samoopiekowania.

* Odbudowanie poczucia wartości i godności

Jeśli jesteś osobą kochająca za bardzo, z pewnością Twoja wartość i godność zostały nadszarpnięte. A może nawet i zmiażdżone. Teraz potrzebujesz je odbudować. Wspieranie poczucia własnej wartości i godności to PRAKTYKA, a ta wymaga czasu i dyscypliny. Praktyka odbudowywania wartości i godności polegałaby w tym wypadku na pogłębianiu: świadomość siebie (swoich emocji, mechanizmów postępowania etc), samoakceptacji, odpowiedzialności za swoje życie i postępowanie, asertywności, sprawczości, skuteczności, uczciwości, prawości, a także na: dbaniu o siebie, zmianie sposobu myślenia, itd. Celem i jednocześnie efektem odbudowania się we wspomnianych obszarach ma być zbudowanie relacji ze sobą oparta na miłości, szacunku i równowadze. Z tej pozycji każda nowa relacja, którą stworzysz będzie relacją, która będzie Ci służyć. Sądzę, że w innej nie będziesz chciał/a już po prostu być. I tego właśnie wszystkim Nam życzę.

I na koniec

Pięć ochronnych pytań, które warto sobie zadać wchodząc w kolejną relację:

* Czy zarówno ja, jak i partner, mamy stabilne poczucie własnej wartości?
* Czy czuję się w tej relacji dobrze?
* Czy ta relacja mnie wzbogaca i rozwija? Czy obserwuję, że wzbogaca i rozwija mojego partnera?
* Czy mam swoje życie poza relacją?
* Czy mój związek jest zintegrowany z moim życiem poza relacją?

RODO – Klauzula informacyjna

Agata Wilska – Pomoc psychologiczna i psychoterapia
Zgodnie ze zmianą prawa dotyczącego ochrony danych osobowych proszę o zapoznanie się z klauzulą informacyjną.

KLAUZULA INFORMACYJNA
Zgodnie z art. 13 ust. 1 Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (Dz. Urz. UE z 4.5.2016 L119) (RODO) informuję, iż:
Administratorem Pani/a danych osobowych jest Agata Wilska, prowadząca jednoosobową działalność gospodarczą: Agata Wilska – Pomoc psychologiczna i psychoterapia z siedzibą w Łodzi przy ul. Klonowej 13/8, 91-036, NIP 9471938319, REGON 101608806. Dodatkowym  miejscem wykonywania działalności jest lokal przy ul. Klonowej 8/1 w Łodzi. W sprawach związanych z Pani/a danymi proszę kontaktować się poprzez e-mail: agata.wilska@psychologwlodzi.pl .
Dane będą przetwarzane w celu świadczenia usług psychologicznych i psychoterapeutycznych (konsultacja psychologiczna, interwencja kryzysowa, psychoterapia, terapia wspierająca ) na podstawie umowy (artykuł 6 RODO ust.1b) – dane zwykłe tj. imię i nazwisko, numer telefonu, ewentualnie adres e-mail, login lub ewentualnie na potrzeby klienta (wystawienie rachunku lub zaświadczenia o korzystaniu z pomocy psychologicznej) adres zamieszkania czy numer pesel; i/lub na podstawie zgody (artykuł 9 RODO ust. 2a) – dane wrażliwe tj. dane o stanie zdrowia, leczeniu farmakologicznym, pochodzeniu, rodzinie, pracy, itp.; i/lub żywotnego interesu klienta (artykuł 9 RODO ust. 2c).
W celu prawidłowej realizacji usług Pani/Pana dane osobowe będą udostępniane (na podstawie umów powierzenia) następującym podmiotom:
1. księgowej – w razie konieczności wystawienia rachunku
2. bankowi – w razie opłat w formie przelewów bankowych
3. hostingowi – w razie kontaktu e-mailowego
4. portalowi społecznościowemu facebook – w razie kontaktu poprzez fan page
5. innym komunikatorom – w razie kontaktu poprzez ww
6. superwizorowi – w przypadku potrzeby poddania superwizji procesu terapeutycznego
Pani/Pana dane osobowe nie będą przekazywane do państwa trzeciego/organizacji międzynarodowej.
Podane dane nie będą profilowane ani poddawane procesom automatyzowanego podejmowania decyzji.
Dane będą przechowywane przez okres najdłużej 10 lat od zakończenia wykonania umowy.
Posiada Pani/Pan prawo dostępu do treści swoich danych oraz prawo ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, prawo do przenoszenia danych, prawo wniesienia sprzeciwu, prawo do cofnięcia zgody w dowolnym momencie bez wpływu na zgodność z prawem przetwarzania (jeżeli przetwarzanie odbywa się na podstawie zgody), którego dokonano na podstawie zgody przed jej cofnięciem. Prawo dostępu do treści swoich danych nie dotyczy notatek własnych terapeuty. Są one chronione tajemnicą przedsiębiorstwa i służą one wykonawcy usługi do jej rzetelnej realizacji.
Ma Pani/Pan prawo wniesienia skargi do organu nadzorczego, gdy uzna Pani/Pan, iż przetwarzanie danych osobowych Pani/Pana dotyczących narusza przepisy RODO.
Podanie przez Pana/Panią danych osobowych jest dobrowolne, aczkolwiek odmowa ich podania jest równoznaczna z brakiem możliwości rzetelnego wykonania stosownej usługi.

Serce czy rozum?

Paulina (39) długo nie była w żadnym związku. Mówi o sobie, że „była strasznym kujonem” i głównie się uczyła. „Marzyłam o medycynie” – mówi. Zresztą marzenie zrealizowała. Dziś jest bardzo dobrej klasy stomatologiem. Dopiero po ukończeniu studiów zorientowała się, że może dobrze byłoby kogoś poznać. Jakuba spotkała u znajomych na działce. Był 6 lat starszy, nikogo nie miał, a marzył o założeniu rodziny. Paulinie się nie spodobał, ale ona mu tak, więc postanowiła „dać temu szansę”. Po dwóch latach od ich pierwszego spotkania postanowili się pobrać. Paulina opowiada: „Nie wiem czy mogę powiedzieć, że ja go kochałam. Ja po prostu postanowiłam wyjść za niego za mąż. Kiedy moja koleżanka z pracy brała w tym samym czasie ślub, o niczym innym nie mówiła. Ona naprawdę tym żyła. Po podróży poślubnej powiedziała, że to był najszczęśliwszy tydzień w jej życiu. A ja? Ja po prostu brałam ślub. Bo miałam już 27 lat, bo on bardzo tego chciał, bo on bardzo chciał mnie, bo był bardzo zaangażowany, bo był bardzo dobrym człowiekiem i materiałem na męża i ojca. Uznałam, że byłabym głupia odrzucając taką okazję. Bałam się, że jeśli się wycofam już nigdy nikogo nie znajdę. A bezdzietną starą panną być nie chciałam”. W kilka lat po ślubie poznała Jarka. Był jej pacjentem i sporo z nią flirtował. Paulina uwielbiała jak przychodził. Potrafili rozmawiać, żartować długie minuty. „Oczywiście była to znajomość jedynie platoniczna” – mówi Paulina. „Ale wie Pani co jest najgorsze? To, że ja sobie uświadomiłam, że z moim mężem nie czułam się tak nigdy. Ja po prostu zgodziłam się być najpierw jego dziewczyną, a potem żoną” – mówi. Czy Paulina jest szczęśliwa? „Nie czuję się nieszczęśliwa. Mój mąż jest porządnym facetem. Mamy córkę. Co roku wyjeżdżamy na wakacje. Jak miliony innych rodzin. Ale nie umiem nazwać tego szczęściem. Szczęście kojarzy mi się radością. A ja jestem co najwyżej spokojna. A może to dużo? Może to wystarczy? Nie wiem. My się nie kłócimy. Jesteśmy dla siebie uprzejmi. Powiedziałam ostatnio mojej siostrze , że decyzja o wyjściu za mąż za Jakuba była bardzo rozsądna. Powiedziała, że to najsmutniejsza rzecz jaką w życiu słyszała..”

Marta (33) jest w trakcie rozwodu. Zresztą już drugiego. Pierwszy raz wyszła za mąż mając 21 lat. „Byłam potwornie zakochana i bardzo tego chciałam” – mówi. Pierwsze małżeństwo nie przetrwało próby czasu, ale Marta swojej decyzji nie żałuje: „Pragnęłam tego. I pamiętam jak bardzo byłam szczęśliwa tego dnia. I pierwsze lata swojego małżeństwa. To, że nam nie wyszło? Trudno. Zdarza się. Przecież takich rzeczy nie da się do końca przewidzieć. A odbierać sobie z tego powodu realizację marzeń? Czym wtedy byłoby życie? Jaki miałoby smak?”. Drugi raz za mąż wyszła 4 lata temu. Wspólnie z mężem mają roczną córeczkę. Marta jednak złożyła już pozew do sądu. „Wiem, że wszyscy odsądzają mnie od czci i wiary. Mój mąż, jego rodzina. Moja zresztą też. Mają mnie za nieodpowiedzialną wariatkę i egoistkę, która robi tylko to co jej pasuje. A ja po prostu już dłużej nie mogę. Nie chcę. Męczę się. Mam udawać? Mam kłamać, że wciąż męża kocham, choć tak nie jest? Być z nim z przymusu, litości, bo tak trzeba? Po to tylko, żeby on był zadowolony? To nie dla mnie. Ja tak nie potrafię. Mam tylko jedno życie, które w dodatku upływa tak szybko. Szkoda czasu na sytuacje, w których nie czujemy się spełnieni. Moja mama prosi mnie, żebym chociaż dała sobie czas na zastanowienie. Ale nad czym ja mam się zastanawiać? Nad tym czy kocham? Wiem, że nie. Nad tym czy nie będę kiedyś tego żałować? A skąd mam to wiedzieć? Wiem tylko tyle, że teraz mi źle. Moja matka uważa, że myślę tylko o czubku własnego nosa. Ja uważam, że o swoim sercu. Niech każda zostanie przy swoim..”

Paulina – rozum, tudzież rozsądek. Marta – kierunek serce. Dokąd je to doprowadzi? Czy to je uszczęśliwia? Co powiedzą o swoim życiu, gdy przyjdzie się im z nim żegnać? Jaką lekcję chciałyby przekazać swoim dzieciom?
Serce czy rozum? Która busola na życie jest tą bardziej wiarygodną, bardziej wartościową?
Na to pytanie próbujemy odpowiedzieć sobie od wieków. Choć mam takie przeświadczenie, że większość dzieł literackich i filmowych dość jednoznacznie opowiada się po jednej ze stron. W większości tych książek, bajek i filmów, które ja zapamiętałam (ciekawe dlaczego?;)) uogólniony przekaz jest taki, że głos serca kieruje tych dobrych i szlachetnych, a przedstawiciele rozumu są wygodni, wyrachowani i podli. A ponieważ zło dobrem trzeba zwyciężać, a dobro zwycięża zawsze (wiadomo ;)) – los sowicie wynagradzał odważnych. Czyli tych kierujących się empatią, wrażliwością i etyką. Jednym słowem – sercem. Pamiętam jak byłam w drugiej lub trzeciej klasie liceum, kiedy to omawia się „Romantyczność”  Adama Mickiewicza. „Zdaje mi się, że widzę… gdzie?/ Przed oczyma duszy mojej.” .. Znacie? Pamiętacie? Miałam wtedy dreszcze. Wiedziałam, że wieszcz mówi o czymś ważnym. „Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko” oraz „Miej serce i patrzaj w serce” zostały ze mną na zawsze. W kontrze do tej romantycznej wizji świata jaka z reguły przyświeca nastolatkom stali (zazwyczaj) dorośli. Rodzice i nauczyciele (w większości) wydawali się być tymi rozsądnymi. I też do rozsądków naszych apelowali. Te wszystkie: „pomyśl, zastanów się, ochłoń, nie bądź głupi, bądź rozsądna, odpowiedzialna etc” dla jednych stanowiły potrzebny kubeł zimnej wody na rozpaloną od hormonów i emocji głowę, innym „posłużyły” jako utemperowanie ich marzeń, pragnień i intuicji. Jako upupienie, jeśli ktoś jeszcze czytuje Gombrowicza. Przypominam sobie jak byłam kiedyś u koleżanki. Wtedy odwiedzało się siebie jeszcze w domach 😉 Miałam może z 10 lat. Mama H. bardzo się o nią martwiła: „Ona jest taka wrażliwa. Tak łatwo ją zranić. No i ta naiwność! Ona każdemu uwierzy. I ciągle buja w obłokach!”. Dziś H. jest uznaną artystką. Gdyby nie jej wrażliwość, prawdopodobnie nigdy by nią nie została. Po co o tym mówię? Bo pamiętam z okresu swojego dzieciństwa i wczesnej młodości, że jakoś ta atmosfera wokół serca była lekko zgniła. A wokół rozumu – przeciwnie. Rozsądne dzieci były grzeczne, spokojne, posłuszne i bezproblemowe. A rozsądni dorośli – skuteczni i  odnoszący sukcesu. Może stąd ta coraz bardziej powszechna tęsknota za „powrotem do siebie, dzikością, spontanicznością”. Furorę robią wszelkie ruchy, które zachęcają do tego, aby puścić kontrolę, wsłuchać się w siebie, iść za głosem serca. Ilość odbiorców tych i pokrewnych trendów jest oszałamiająca. Przyznaję, że i mnie są one bliskie. O ile nie wylewamy dziecka z kąpielą. Tym dzieckiem jest w tym wypadku większa lub mniejsza szczypta przytomności. Która przydaje się zawsze. Wiedzą o tym moje bohaterki. Pauliny kompasem jest rozsądek. Marty – serce. Można powiedzieć, że oba wybory przynoszą moim pacjentkom jakieś korzyści. Ale i jakieś koszty. A im bardziej skrajna postać wychylenia w jedną, bądź druga stronę, tym większe. Szczególnie, jeśli głowa mówi jedno, a serce drugie. Wnioski? Po pierwsze, integracja. Po drugie, balans. Po trzecie, elastyczność. Po czwarte, nie ma na nic gwarancji. Zacznijmy od trzech pierwszych. Wyobraźmy sobie, że serce to siedlisko emocji, potrzeb, intuicji, biologii, namiętności, pragnienia, instynktów. Rozum to suma wiedzy o życiowych szansach i zagrożeniach, wynik doświadczeń życiowych, wyciąganie wniosków, uczenie się na błędach, mądrość. Oczywiście upraszczając. Z reguły, kiedy jesteśmy dziećmi mamy lepszy kontakt z sercem. Z wiekiem przybywa nam rozsądku. Byłoby dobrze, gdybyśmy, dorastając, zaczęli te dwa kompasy integrować. Po co? Bo po to mamy i jedno i drugie, aby z tego korzystać. Natura jest mądra. Skoro wyposażyła nas i w głowę i w serce, to prawdopodobnie chciała, abyśmy używali i jednego i drugiego. Są oczywiście zwolennicy podejść bardziej skrajnych. Np. takich, iż serce czy też intuicja zawsze podpowiadają prawdę, tylko my nie zawsze chcemy ich słuchać. Jakiś czas temu gościem jednej z audycji radiowych, którą lubię była jedna ze znanych blogerek. Opowiadała jak decyzję o wyjściu za mąż podjęła trzeciego dnia znajomości ze swoim przyszłym mężem. Prowadzący audycję zapytał czy to jest dobry sposób na to, aby tak wybierać męża. Rozmówczyni odpowiedziała, że jest to jedyny sposób. Nie ma innego. Byłam pod wrażeniem. Głównie odwagi. I zaczęłam się nad tym zastanawiać. I pomyślałam sobie, że nie wiem jak jest, ale jeśli by nawet założyć, że wszystkie nasze odpowiedzi są właśnie w sercu, to aby je usłyszeć trzeba kilku rzeczy. Na pewno mieć ze sobą bardzo dobry kontakt. A tego nam brak. Ponadto trzeba nauczyć się odróżniać głos serca od pożądania, namiętności, deficytowych potrzeb, zaburzonych mechanizmów funkcjonowania, toksycznych schematów działania, a to często nam się miesza. Jeśli siebie nie znamy, uczucia i impulsy mogą okazać się fatalnym doradcą.  Nie wspomnę już, jak używamy serca jako usprawiedliwienia czy wymówki dla niedojrzałych decyzji. Mam też poczucie, że czasami głos serca jest przez nas idealizowany. Czy zdarzyło się Wam w przypływie chwili pomyśleć, że „w gruncie rzeczy trzeba było TO (wpisz właściwe) zrobić?”.. Ale tak naprawdę nie wiemy tego czego nie wiemy. Nie wiemy jaki byłby finał naszej decyzji. I jakbyśmy się z nią czuli dzisiaj. Zwolennicy kierowania się w życiu rozsądkiem mogliby w tym miejscu przytoczyć np. szereg badań nad małżeństwami aranżowanymi (badania psychologiczne z University of Rajasthan w Dżajpurze). Pokazują one, że choć na początku siła uczucia w małżeństwach z wyboru była większa, to już po 5 latach te proporcje ulegały zmianie. Po 10 latach różnice w głębokości miłości były jeszcze większe. Czy to można uznać za dowód, że serce jest omylne? Nie wiem, ale wiem na pewno, że choćby nie wiem co, to męża wolałabym wybrać sobie sama. To co chętnie sobie wezmę z owych badań, to to, iż pewnie sama miłość nie wystarczy. I to potwierdzają moje gabinetowe doświadczenia. Z drugiej strony, miłość ewidentnie pomaga. Bez niej, pewne rzeczy trudno byłoby udźwignąć. Gdy ludzie kierują się jedynie sercem, a nie mają z nim dobrego kontaktu często wpadają w tarapaty i ranią innych. To już ustaliliśmy. Ale ci, którzy do głosu dopuszczają jedynie rozsądek, są dla mnie jacyś tacy płascy, bez wewnętrznej głębi, tajemnicy. A ich życie, choć często ułożone – bez emocji, lekkości, radości, polotu, smaku. Bez zakrzywienia metafizycznego. Bez wymiaru duchowego. Takie życie bez życia. Życie – algorytm. Dlatego też mówię o zintegrowaniu uczuć z myśleniem i o balansie jednego z drugim. A także o umiejętności elastycznego sięgania po to, którego akurat potrzebujemy. One nie muszą stać w opozycji do siebie. Mogą ze sobą współpracować. W końcu i serce i rozum mają wspólny cel – zrobić swojemu człowiekowi dobrze. Trochę to „dobrze” inaczej rozumieją i mają też różne drogi do tegoż „dobrze”, ale jednak działają na naszą rzecz. I warto obu głosów posłuchać. Dokładnie w taki sam sposób kiedy nasz Wewnętrzny Dorosły słucha i naszego Wewnętrznego Dziecka (chcę, potrzebuję, teraz) i naszego Wewnętrznego Rodzica (powinieneś, byłoby dobrze) i, uwzględniając kontekst, decyduje za kim chce pójść. Jeśli aktualnie jest na imprezie – korzysta z Dziecka, by móc się bawić, śmiać i tańczyć. Jeśli na zebraniu z dyrektorem – z Rodzica, bo w tej sytuacji to mu się bardziej „opłaca”. I tu przechodzimy do punktu czwartego. Czy to jest gwarancja szczęśliwego życia? Rozczaruję Was. Nie ma niezawodnych sposobów i narzędzi. Nie ma gwarancji. A przynajmniej ja ich nie znam. Ja też sama, w swoim życiu, szukam i sprawdzam. Czasem błądzę, czasem czuję się bliżej jakiś odpowiedzi. Moją odpowiedź w sprawie serca i rozumu już znacie. Ale po pierwsze,  to nie znaczy, że jest ona i Waszą odpowiedzią. Po drugie, wiedzieć kiedy i w jakim stopniu posłuchać kogo, to lekcja, którą odrabiamy całe życie. A po trzecie, nie jest powiedziane, że za jakiś czas odpowiedź ta będzie brzmieć tak samo.

Jeśli trudno Wam odróżnić głos serca od rozumu lub/i czujecie duże pomieszanie i sami już nie wiecie co mówi serce, a co rozum, być może poniższe ćwiczenie może okazać się pomocne.

Ćwiczenie

Ustaw trzy krzesła. Na jednym posadź Serce. Na drugim Rozum. Na trzecim Siebie. Poeksploruj z ułożeniem miejsc względem siebie nawzajem. Poczuj jak chcesz, żeby stały. Blisko siebie? Daleko? Mają być zwrócone ku sobie? A może lepiej, by stały inaczej? Idź za impulsem. Nie zastanawiaj się.

Kiedy poczujesz, że jest odpowiednio, usiądź na Swoim krześle. Daj sobie chwilę. Nie spiesz się. Poprzyglądaj się Sercu. Poprzyglądaj się Rozumowi. Jak wyglądają? Ile mają lat? Są ludźmi czy też może przybierają inną, nieludzką postać? Jaką mają płeć? Może coś mówią lub robią? Wsłuchaj się.

A teraz usiądź na miejscu Serca. Osadź się. Możesz zamknąć oczy. Jak się w tym miejscu czujesz? Czy pojawiają się jakieś konkretne emocje? Co mówisz jako swoje Serce? Co chcesz zrobić? Co chcesz powiedzieć Sobie z tego miejsca? O co chcesz Siebie poprosić? Może chcesz Siebie o coś zapytać? Co dobrego robisz, Serce, dla swojego człowieka? Po co Ty tu jesteś?
Bądź w tym miejscu tak długo jak tego potrzebujesz. Poczekaj, aż wysyci się wszystko co ma przyjść do Ciebie z tego miejsca.

Przesiądź się z powrotem na Swoje miejsce. Popatrz na Serce. Może chcesz Mu coś powiedzieć? Może podziękować?

Gdy będziesz gotowy/a – usiądź na miejscu Rozumu. Ponownie daj Sobie chwilę i poczuj jak Ci jest. Może uda Ci się zaobserwować jakieś wrażenia z ciała? Mów to co Ci się pojawia. Pytaj, proś. Może potrzebujesz zrobić jakiś gest?

Gdy poczujesz, że czas ponownie usiąść na Swoim miejscu – zrób to. Spójrz teraz na Rozum. Czy jest coś co chcesz mu powiedzieć? A może samą wartość ma to co usłyszałeś/łaś?

Jeśli masz ochotę, możesz jeszcze sprawdzić jak to jest z pozycji Serca powiedzieć coś do Rozumu. I odwrotnie.

Przesiadaj się, układaj takie kombinacje jakie Ci pasują.

Jeśli za pierwszym razem będzie Ci trudno cokolwiek poczuć lub zobaczyć, nie szkodzi. Jeśli będziesz to powtarzać, z pewnością w którymś momencie zaczniesz odbierać jakieś sygnały. Sygnały od Siebie do Siebie.

Właściwy partner na życie

„Czy kobieta, z którą jestem jest tą ‚właściwą’?”, „Jaki ‚powinien’ być odpowiedni partner na życie?” – któż z nas nie zadawał sobie takich pytań? Właściwy, odpowiedni partner? Wiadomo! Przystojny, inteligentny, z poczuciem humoru, odpowiedzialny, troskliwy, silny, wrażliwy, empatyczny, zaradny, pełen pasji i zainteresowań, szczodry, wielkoduszny.. itd. Właściwa, odpowiednia partnerka? To oczywiste! Piękna, zgrabna, interesująca, opiekuńcza, ciepła, oddana, radosna, mądra (mam nadzieję, że to by znalazło się na liście).. Każdy pewnie ma przygotowaną swoją długą listę, z którą szuka „tego jedynego” czy „tej jedynej”. To ciekawe, że w znacznie mniejszym stopniu zastanawiamy się nad tym czy my jesteśmy „właściwi”. Czy chcielibyśmy być ze sobą w związku? To tak jak w pewnej buddyjskiej opowieści.. Uczeń przychodzi do mistrza i mówi: „Mistrzu, tak długo jestem sam. Nie mogę znaleźć właściwej partnerki”. „A jakiej partnerki szukasz?” – pyta mistrz. „No pięknej, zadbanej, oczytanej, uduchowionej, o ciekawym wnętrzu, gospodarnej, wrażliwej..” – uczeń wymieniał po kolei. Mistrz polecił uczniowi wszystko to zapisać na kartce. Kiedy uczeń skończył, otrzymał od mistrza poradę: „A teraz sam się taki stań”. No właśnie. To może pomóc w myśl zasady, że podobne przyciąga podobne. Tylko tu pojawia się pytanie: czy to jest w ogóle możliwe? Czy jest możliwe, aby znalazł się ktoś taki, kto spełni tę długą listę wymagań? Wiele doświadczeń podpowiada, że różnie może być. W takim razie co jest ważne? Na czym się skoncentrować? Ja powiedziałabym o trzech rzeczach: o dojrzałości emocjonalnej, o byciu lojalnym i godnym zaufania. Z resztą można sobie poradzić. Naturalnie, każdy z nas ma jakieś swoje kryteria nienegocjowalne. Ja np. nie mogłabym być z kimś kto nie jest inteligentny, niczym się nie interesuje i jest niewrażliwy. Dobrze te swoje nienegocjowalne kryteria znać. Ale uogólniając, powiedzmy, że z  bałaganiarstwem partnera można żyć, natomiast jeśli wybieramy partnera, który jest niedojrzały i nielojalny, to kiepsko wróżę stałości i jakości takiej relacji.

A co to znaczy dojrzały partner? Dojrzały partner:

* Jest świadomy tego, że na związek oraz to co w nim mają wpływ zawsze dwie osoby
* Jest gotowy zobaczyć swój własny udział w tym, co aktualnie dzieje się pomiędzy Tobą a nim
* Jest gotowy wziąć odpowiedzialność za własne decyzje i wybory w związku
* Jest gotowy wziąć odpowiedzialność za drugą osobę czyli uznać, że jest obecna w jego życiu a to wymaga uwzględnienia jej w pewnych Twoich wyborach i decyzjach
* Potrafi, kiedy trzeba panować nad impulsami, zachciankami i uznać, że jest w jego życiu coś trwalszego i ważniejszego
* Potrafi uznać, że związek jest związkiem dwóch indywidualnych osób (ze swoimi indywidualnymi potrzebami, przekonaniami, wartościami, emocjami), że macie prawo się różnić i pewne rzeczy widzieć inaczej
* Potrafi te różnice uszanować i zaakceptować i nie domagać się, żeby on/ona myślał/a i czuł/a dokładnie tak jak on
* Jest świadomy, że kryzysy są naturalnym elementem pojawiającym się w związku i jest  gotowy, żeby się z nimi zmierzyć
* Potrafi rozwiązywać problemy i być w tym wytrwały i cierpliwy
* Potrafi wziąć odpowiedzialność za swoje słowa i emocjonalne reakcje
* Potrafi przyjąć krytyczną informację zwrotną
* Potrafi uznać, że druga osoba nie jest od tego, żeby zaspakajać wszelkie jego potrzeby i oczekiwania, a nawet jeśli w naturalny sposób to robi – prawdopodobnie nie zaspokoi ich wszystkich
* Potrafi zaakceptować, że on również nie jest w stanie zaspokoić wszystkich oczekiwań drugiej strony
* Potrafi nie wywierać na siebie presji, aby dostosowywać się w każdej sytuacji i wymagać od siebie niemożliwego
* Jest świadom swoich granic potrafi ich bronić
* Potrafi, kiedy trzeba ustąpić lub zrobić coś tylko dla Ciebie
* Jest w stanie adekwatnie (w miarę) ocenić rzeczywistość (swoje mocne i słabe strony, zalety i słabości partnera, to ile daje, ile dostaje itp.)
* Potrafi wspierać partnera w jego sprawach, w jego rozwoju
* Potrafi nie być zazdrosny, zawistny, rywalizujący
* Potrafi dać bliskość i wolność w odpowiednich proporcjach
* Potrafi nie być drobiazgowy
* Potrafi wybaczać
* Potrafi uznać, że nie jest centrum wszechświata i są w związku kwestie, które nie mają związku z nim
* Potrafi mówić wprost, a nie unosić się niepotrzebnym honorem, obrażać się i użalać nad sobą
* Potrafi zachować sprawiedliwe standardy zarówno wobec siebie jak i partnera/ki (skoro pozwala sobie na coś akceptuje to również u partnera)
* Okazuje miłość działaniem, a nie jedynie mówieniem o niej

 

Partner lojalny:


* Uznaje, że uczucia partnera są dla niego ważne
* Myśli o emocjach partnera, pyta o nie i uwzględnia je kiedy coś mówi, robi, planuje
* Ponieważ uczucia partnera są dla niego istotne – nie krzywdzi, nie rani, nie ośmiesza
* Uznaje, że kiedy się z kimś wiąże jest z tą osobą w pewnej współzależności.  Oznacza to, że podejmując decyzje – bierze partnera pod uwagę.
* Działa na rzecz związku, a nie przeciwko niemu
* Dotrzymuje obietnic, słów, umów
* Traktuje partnera jak osobę dorosłą. Nie chroni partnera przed tym, z czym ma on obowiązek sobie poradzić.
* Mówi wprost i na bieżąco. O tym co czuje, co myśli, czego chce, potrzebuje i o co ma pretensje.
* Załatwia „wasze sprawy” między Wami czyli nie w gronie przyjaciół, rodziny, a tym bardziej za tzw plecami
* Podejmuje decyzje, że Wasza relacja w pewnym momencie życia staje się ważniejszą, niż np. rodzina pochodzenia
* Nie zatajanie rzeczy ważnych
* Nie manipuluje
* Nie wycofuje się, gdy jest trudno
* Przestrzega ustalonych przez Was reguł i granic

Partner godny zaufania: (według Stephena Covey’a)

* Mówi wprost – jest szczery, uczciwy, nie fałszuje swojego ja

* Okazuje innym szacunek, jest uprzejmy

* Dba o przejrzystość, mówi prawdę

* Naprawia krzywdę – bierze za nią odpowiedzialność, nie wykręca się, nie zatuszowuje, potrafi okazać skruchę, przeprosić, zadośćuczynić

* Jest lojalny – nie obmawia za plecami

* Wykazuje się rezultatami – wykonuje swoje obowiązki i nie bierze ich tyle, by nie móc się wywiązać

* Doskonali się – korzysta z udzielanych mu tzw. informacji zwrotnych

* Konfrontuje się z rzeczywistością – stawia problemom czoła, nie ucieka, nie unika, ale wyjaśnia

* Precyzuje oczekiwania – wyjaśnia je

* Przyjmuje odpowiedzialność i jest odpowiedzialny

* Słucha – zanim dokona oceny stara się zrozumieć

* Dotrzymuje zobowiązań, słowa, obietnic

* Obdarza zaufaniem

Wyobrażam sobie, że w tym momencie na Waszych twarzach pojawia się grymas zrezygnowania. „Gdzie ja znajdę takiego partnera?” – myślicie. „Nie znam nikogo takiego, kto spełniałby powyższe kryteria”. „Ba, samemu/samej też sporo mi brakuje!”. Spokojnie. Każda ze wspomnianych cech, czyli dojrzałość, lojalność i bycie godnym zaufania, jak każda cecha osobowości stanowi pewien wymiar. Oznacza to, że nie można rozpatrywać jej w kategoriach 0-1. To nie jest tak, że ktoś albo jest dojrzały emocjonalnie albo nie. Prawdopodobnie jesteśmy dojrzali mniej lub bardziej. Chodzi o to, aby pracować nad tym, by być bardziej. I takich partnerów też szukać. Czy to jest gwarancja na to, że na pewno się uda? Nie. Bo takich gwarancji nie ma. Ale z pewnością bez dojrzałości i bez lojalności czy zaufania nie uda się nam stworzyć związku trwałego i jakościowego. A o takie nam przecież chodzi, prawda?

Co potrzebujemy usłyszeć od naszych bliskich i co nasi bliscy potrzebują usłyszeć od nas?

W mojej pracy gabinetowej często jestem pytana o to jaki przekaz powinniśmy dawać naszym bliskim: dzieciom, partnerom, rodzicom, przyjaciołom.
Na przykład Dawid zapytał mnie o „właściwy komunikat do syna”. Dawid: „Wie pani, ja bym chciał, żeby mój syn umiał sobie w życiu poradzić. Żeby nie był melepetą. No i czasem go strofuję, czasem opieprzę, czasem się z niego pośmieję. I dużo od niego wymagam. Wiem też, że nie zawsze jestem mu pomocny. Ale to tylko dlatego, żeby on uczył się samodzielności i odporności. Bo świat go nie będzie głaskał po głowie. Ale moja żona uważa, że jestem zbyt surowy. Ja nie chcę mu zrobić krzywdy. Chcę dla niego dobrze. Tylko już w końcu nie wiem jak jest dobrze.”
Laurę z kolei interesował „odpowiedni przekaz do partnera”. Laura: „Mój partner często mi powtarza, że ja go nie akceptuję i ciągle się go czepiam. Mówi, że chcę go zmieniać. Ale to naprawdę nie tak. Ja po prostu w niego wierzę. Wierzę, że może więcej i lepiej. I że na to więcej i lepiej zasługuje. Uważam, że miłość to wiara w drugiego człowieka, że potrafi. Ale on czuje, że nie jest dla mnie dość dobry. Że nie kocham go takim jakim jest. Mówi, że ciągle go porównuję do innych. I że wolałabym być z kimś innym. To nie prawda. Mnie inni nie interesują. Chodzi mi tylko o to, że skoro inni, zupełnie przeciętni mogą, to on też. Natomiast on nie rozumie moich intencji i źle się czuje z tym co robię. Ja już sama nie wiem w takim razie, jak ja powinnam do niego mówić? I co mówić? Co jest właściwe?”.

Jeszcze do niedawna z tego typu pytaniami radziłam sobie w różny sposób. Z reguły podczas rozmowy z pacjentem razem tworzyliśmy odpowiednie przekazy. Ale kilka chwil temu brałam udział w szkoleniu dotyczącym pracy z osobami zgłaszającymi niepowodzenie w związkach. W ramach materiałów szkoleniowych otrzymałam, swego rodzaju, wykaz takich dobrych komunikatów. Zachwyciłam się nim. Bo to było dokładanie to, o co pytają mnie pacjenci. Od tego czasu bardzo z niego korzystam. Na przykład w terapii pary proszę o to, aby partnerzy usiedli naprzeciwko siebie i patrząc sobie w oczy powiedzieli do siebie wybranym komunikatem z kartki. Jest przy tym dużo emocji. Kiedy indziej zadaję taką pracę domową. Innym razem proszę o to, aby partnerzy porozmawiali ze sobą o tym, które komunikaty potrzebują usłyszeć szczególnie. W terapii indywidualnej pytam pacjentów które komunikaty słyszeli (np. od swoich rodziców), a których im brakowało. Rozmawiamy o tym jakie komunikaty potrzebują dać sobie teraz. Czasem rozmowy dotyczą tego które komunikaty, np. żeby przekazać je dziecku, budzą w nas opór. Dlaczego? To są zwykle bardzo rozwojowe prace. Wy też możecie wykonać je w domu.

Zauważcie, że poniższe komunikaty zawierają te, które nasi bliscy prawdopodobnie potrzebują usłyszeć od nas, jak i te, które my bardzo potrzebujemy usłyszeć od naszych bliskich. W każdym z pojedynczych komunikatów kryje się cały przekaz prezentowany w postawie, zachowaniu i życiu, który my potrzebujemy dostać od swoich rodziców czy partnerów, czy też który nasi mężowie, żony czy dzieci potrzebują otrzymać od nas. Nie chodzi oczywiście tylko o słowa. Może o nie nawet w mniejszym stopniu. Chodzi o zaświadczanie sobą. Zachęcam do tego, abyście pochylili się nad każdym komunikatem chwilę dłużej. Tylko wtedy zdołacie poczuć ich moc i znaczenie. Nie chodzi o omiecenie listy wzrokiem, ale o popracowanie z każdym z nich. Lub chociaż z tymi, które są dla Was z jakiegoś powodu szczególnie ważne czy też poruszające.

Komunikaty dobrej partnerki do partnera*:

„Widzę Cię”
„Akceptuję Cię”
„Możesz mi zaufać”
„Jesteś wyjątkowy”
„Jestem Tobą zainteresowana”
„Ciekawi mnie Twoja inność”
„Proszę, pokaż mi kawałek swojego męskiego świata”.
„Czuję się zaszczycona, że pozwalasz mi patrzeć jak odkrywasz siebie”
„Dziękuję, że towarzyszysz mi w mojej drodze”
„Pokażę Ci to oczami kobiety”
„Interesuje mnie jak na to patrzą mężczyźni”
„Dziękuję Ci, że mogę przy Tobie cieszyć się swoją kobiecością”
„Lubię z Tobą przebywać, takim jakim jesteś”
„Chcę Ci towarzyszyć”
„Jesteś najlepszym mężczyzną dla mnie”

Komunikaty dobrego partnera do partnerki:

„Widzę Cię”
„Podobasz mi się”
„Możesz mi zaufać”
„Jesteś wyjątkowa”
„Jestem Tobą zainteresowany”
„Ciekawi mnie Twoja inność”
„Interesuje mnie Twój kobiecy świat”
„Czuję się zaszczycony, że pozwalasz mi patrzeć jak odkrywasz siebie”
„Dziękuję, że towarzyszysz mi w mojej drodze”
„Pokaże Ci jak to widzą mężczyźni”
„Dziękuję Ci, że mogę przy Tobie być takim mężczyzną jakim jestem”
„Chcę Ci towarzyszyć”
„Jesteś najlepszą kobietą dla mnie”

Komunikaty dobrej matki do córki:

„Akceptuję Cię”
„Zaopiekuję się tobą”
„Możesz mi zaufać”
„Zawsze będę przy Tobie, jeśli będziesz tego potrzebowała, nawet po śmierci”
„Kocham Cię taką jaką jesteś”
„Kobiecość jest fascynująca”
„Kobiecość jest bezpieczna”
„Kobiecość daje dużo radości”
„Cieszę się, że jestem kobietą i podoba mi się to, że Ty tez możesz cieszyć się swoją kobiecością”
„Widzę Cię i słyszę”
„Możesz zaufać sobie”
„Jesteś wyjątkowa”
„Możesz być podobna do mnie, a możesz być też różna”
„Twój ojciec, a mój mąż, jest najlepszym partnerem dla mnie, Ty na pewno znajdziesz najlepszego partnera dla siebie”

Komunikaty dobrej matki do syna:

„Akceptuję Cię”
„Zaopiekuję się Tobą”
„Możesz mi zaufać”
„Zawsze będę przy Tobie, jeżeli będziesz potrzebował, nawet po śmierci”
„Kocham Cię takim jakim jesteś”
„Męskość mnie fascynuje”
„Cieszę się, że jesteś mężczyzną i podoba mi się to, że Ty możesz się tym cieszyć”
„Widzę Cię i słyszę”
„Możesz zaufać sobie”
„Jesteś wyjątkowy”
„Będę się cieszyć patrząc jak upodabniasz się do ojca”
„Możesz być taki jak ojciec”
„Twój ojciec, a mój mąż jest najlepszym partnerem dla mnie, a Ty na pewno znajdziesz najlepszą partnerkę dla siebie”
„Zapytaj ojca”
„Idź do ojca”
„Porozmawiaj o tym z ojcem”

Komunikaty dobrego ojca do syna:

„Akceptuję Cię”
„Możesz mi zaufać”
„Widzę Ciebie”
„Dasz sobie radę”
„Pomogę Ci, gdy będziesz tego potrzebował”
„Jestem z Ciebie dumny”
„Możesz być taki jak ja, możesz też różnić się ode mnie”
„Możesz mnie przerosnąć, ale możesz tez do mnie nie dorosnąć”
„Twoja matka, a moja żona jest najlepszą partnerka dla mnie, Ty tez znajdziesz najlepszą partnerkę dla siebie”

Komunikaty dobrego ojca do córki:

„Akceptuję Cię”
„Możesz mi zaufać”
„Widzę Cię”
„Dasz sobie radę”
„Pomogę Ci, gdy będziesz tego potrzebowała”
„Jestem z Ciebie dumny”
„Możesz być taka jak matka”
„Twoja matka, a moja żona jest najlepszą partnerka dla mnie. Będę się cieszył, kiedy znajdziesz najlepszego partnera dla siebie”
„Cieszę się patrząc jak stajesz się kobietą”
„jesteś piękną dziewczyną. Będziesz podobać się mężczyznom”

Komunikaty dobrej przyjaciółki do przyjaciółki:

„Szanuję Cię”
„Akceptuję Cię taką jaką jesteś”
„Ciekawa jestem jak Ty to widzisz”
„Widzę Cię”
„Możesz mi zaufać”
„Mogę coś Ci dać i mogę też coś od Ciebie przyjąć”
„Ciekawe w czym jesteśmy podobne, a w czym się różnimy”
„Jestem ciekawa Twoich doświadczeń”
„Chętnie podzielę się z Tobą moimi doświadczeniami”
„Lubię z Tobą przebywać”
„Chętnie będę Ci towarzyszyć”
„Jestem ciekawa jak Ty przeżywasz spotkanie z mężczyznami”

Komunikaty dobrego przyjaciela do przyjaciela:

„Szanuję Cię”
„ Akceptuję Cię”
„Imponujesz mi”
„Widzę Cię”
„Ciekawy jestem twojego zdania na ten temat”
„Możesz mi zaufać”
„Możemy podzielić się swoimi doświadczeniami”
„Fajnie się z Tobą rozmawia”
„Możemy porozmawiać o kobietach”
„Możemy kawałek przejść razem”

Komunikaty dobrej córki do matki:

„Szanuję Cię”
„Ufam Ci”
„Chcę być podobną kobietą jak Ty”
„Dziękuję, że pozwalasz mi być podobną do Ciebie i że mogę też się od Ciebie różnić”
„Dziękuję, że nauczyłaś mnie jak być kobietą”
„Widzę Ciebie i dzięki Tobie widzę też siebie”
„Szanuję Twoje wybory”
„Dziękuję, że pozwalasz mi obserwować Twoje dorosłe życie”
„Dziękuję, że pozwalasz mi iść moją własną drogą”
„Dziękuję, że pokazałaś mi jak mogę cieszyć się swoją kobiecością”
„Dziękuję, że nauczyłaś mnie szacunku do mężczyzn”
„Dziękuję, że akceptujesz moje wybory”
„Dziękuję Ci za wszystko co mi dajesz”

Komunikaty dobrej córki do ojca:

„Szanuję Cię”
„Ufam Ci”
„Szanuję Twoje wybory”
„Dziękuję, że pozwalasz mi obserwować Twoje dorosłe, męskie życie”
„Dziękuję, że z dumą przyglądałeś się rozkwitającej we mnie kobiecości”
„Dziękuję, że akceptujesz moje wybory”
„Dziękuję za Twoją wiarę we mnie”
„Dziękuję, że zawsze byłeś,kiedy Cię potrzebowałam”
„Dziękuję, że pokazałeś mi jak mężczyzna szanuje kobietę”
„Dziękuję, że dzięki Tobie nauczyłam się zaufania do mężczyzn”

Komunikaty dobrego syna do matki:

„Szanuję Cię”
„Ufam Ci”
„Szanuje Twoje wybory”
„Jestem Ci wdzięczny, że akceptujesz moją inność”
„Dziękuję Ci, że pozwalasz mi iść moją własną drogą”
„Dziękuję, że pozwalasz mi być takim jak ojciec”
„Dziękuję Ci za uchylenie drzwi do świata kobiet”
„Dziękuję, że akceptujesz moje wybory”
„Jestem Ci wdzięczny, że pokazałaś mi jak kobieta szanuje mężczyznę”
„Dziękuję Ci za to, co od Ciebie dostałem”

Komunikaty dobrego syna do ojca:

„Szanuję Cię”
„Ufam Ci”
„Szanuję Twoje wybory”
„Jestem Ci wdzięczny, że akceptujesz mnie takim jakim jestem”
„Dziękuję Ci, że pozwalasz mi iść swoją własną drogą”
„Jestem Ci wdzięczny, że mogę być takim jak Ty, ale mogę też się od Ciebie różnić”
„Dziękuję, że byłeś ze mną zawsze wtedy, gdy byłeś mi potrzebny”
„Dziękuję Ci za Twoją wiarę we mnie”
„Dziękuję, że nauczyłeś mnie być mężczyzną”
„Dziękuję, że nauczyłeś mnie szacunku do kobiet”
„Dziękuję, że akceptujesz moje wybory”
„Dziękuję za wszystko co od Ciebie dostałem”

* Wszystkie komunikaty z listy opracowała psychoterapeutka i superwizorka Lucyna Lipman z Polskiego Instytutu Ericksonowskiego (www.p-i-e.pl)

„Sama miłość nie wystarczy, kluczowe są pewne umiejętności” [WYWIAD DLA KOCHAJ.PL]

– Oddanie się jedynie porywowi hormonów – z wiarą, iż jeśli się kochamy, to wszystko będzie dobrze, bywa myśleniem życzeniowym. Z kolei wybieranie partnera jak samochodu na jednym z popularnych portali aukcyjnych, z listą kryteriów i roszczeń, jest odebraniem sobie wszystkiego tego, co w związkach i miłości smakuje najlepiej – mówi psycholog.
Dla osób w związkach walentynki to okazja do świętowania. Dla tych żyjących w pojedynkę to raczej czas rozmyślań o tym, jak właściwie wybrać partnera, z którym przejdą przez życie. Czy istnieje coś takiego jak idealne dopasowanie? Ile jest prawdy w tym, że z lenistwa wybieramy osoby, które akurat „mamy pod ręką”? I w końcu, jakie warunki powinna spełniać para, by stworzyć relację na długie lata?
Rozmowa z Agatą Wilską, psycholog, prowadzącą psychoterapię indywidualną oraz par (agatawilska.pl). Współautorka bloga www.seanspsychologiczny.pl.


Sylwia Stodulska-Jurczyk: Co się tak naprawdę kryje pod terminem „dopasowanie w związku”?
Agata Wilska: Bardzo dobre pytanie. Myślę, że pod tym terminem kryje się dokładnie to, co ma na myśli ten, kto tego terminu używa. Moi pacjenci używają go bardzo często. W różnych kontekstach. Mówią, na przykład, że do siebie z mężem/żoną nie pasują. Lub proszą mnie, żebym to ja podzieliła się z nimi moją opinią w sprawie ich wzajemnego dopasowania. Osoby samotne pytają mnie, jak znaleźć kogoś, kto by do nich pasował. Zawsze wtedy proszę moich pacjentów, żeby zdefiniowali słowo „dopasowanie”. Bo dla każdego może oznaczać co innego. Ponadto definicja może też ujawnić określone przekonania na temat związku. Na przykład, że wzajemne dopasowanie oznacza to, że się ze sobą we wszystkim zgadzamy. A to jeden z podstawowych mitów dotyczący relacji.
A co o dopasowaniu mówi nauka?
Jeśli chodzi o naukę to i ta rozumie pod tym terminem różne rzeczy. Dane z licznie przeprowadzonych badań zdają się jednak skłaniać ku koncepcji, iż dopasowanie to raczej zbiór podobieństw. Chodzi głównie o podobieństwa w takich obszarach jak: poziom inteligencji, wykształcenie, wiek, status społeczny, wyznanie (kultywowanie podobnych tradycji i rytuałów), wartości (wspólny cel dla związku, co ma tworzyć jego sens, spoiwo), potrzeby (potrzeba bliskości, odległości, wolności, umiejscowienie granic), poglądy (podział ról w związku, zarządzanie finansami, wychowywanie dzieci), opinie, postawy.  Część naukowców do tej bazy dodałaby z pewnością jeszcze wspólnotę pasji i zainteresowań.
A co z cechami charakteru? Warto stawiać na podobieństwo czy wzajemne uzupełnianie?
Jeśli chodzi o cechy osobowości, kwestia dopasowania wydaje się być nieco bardziej skomplikowana. Wśród naukowców nie ma zgody, które z cech charakteru „powinny” być podobne, a które „powinny” się uzupełniać. Zgadzają się w jednym – istnieją takie cechy, które powinny być symetryczne i takie, które dobrze, by były komplementarne (m.in.: pesymizm versus optymizm, mówca versus słuchacz). Być może to właśnie w teorii o komplementarności cech w relacji ma swoje źródło koncepcja o przeciwieństwach, które się przyciągają. Natomiast na pytania: „które to z cech?”, a także „jakie są optymalne proporcje pomiędzy podobieństwami a różnicami w związku?” – tu już zgodności brak.
Gdy mówimy o wzajemnym dopasowaniu w relacji, nie możemy zapomnieć o jeszcze dwóch ważnych teoriach. Pierwsza (biologiczna czy też ewolucyjna) zakłada, że przy wyborze partnera kierujemy się dopasowaniem wzajemnych układów immunologicznych. Chodzi o to, aby układ immunologiczny naszego wybranka był jak najbardziej odmienny od naszego. W ten sposób nasze potencjalne przyszłe dzieci powinny być odporne na jak największą ilość schorzeń. Druga teoria (doboru na podstawie motywów nieuświadomionych) zakłada, że wybierając partnera, dopasowujemy go jako tego, który ma w posiadaniu klucz pasujący akurat do naszego zamka.
Czym jest owy zamek?
Chodzi o możliwość odtworzenia pewnego emocjonalnego klimatu z domu rodzinnego (o odtworzenie określonych ról, mechanizmów funkcjonowania). Dopasowanie partnera odbywa się w sposób automatyczny, instynktowny i oczywiście  nieświadomy.
A co wynika z Pani codziennej praktyki i pracy z pacjentami?
Jako psycholog-praktyk, kiedy myślę o dopasowaniu, mniej zastanawiam się nad poszczególnymi cechami osobowości, statusem społecznym czy proporcją tego, co symetryczne, do tego, co komplementarne. Nie łudzę się, że ktoś kiedykolwiek dokładanie zbada, wyliczy i da nam gotową receptę na optymalny poziom dopasowania. Ja o dopasowaniu nie myślę jak o zestawie określonych, w dodatku stałych danych. Dla mnie dopasowanie to ciągła praca – ścieranie się, negocjowanie, ustalanie, dochodzenie do porozumienia, uczenie się siebie, kształtowanie, rozwijanie, akceptowanie. Dopasowanie w związku to proces. W dodatku nigdy się nie kończy. Dopasowanie to działanie, aktywność. To także nastawienie. Jeśli wierzę, że ten mężczyzna czy ta kobieta do mnie pasuje (co nie znaczy, że jest idealny/a, również nasze dopasowanie takie nie jest, ale dla mnie jest najlepszy/a) – każdą z jego/jej cech potraktujemy jako pasującą: albo jako podobną do naszej, albo jako wzbogacające uzupełnienie, ewentualnie jako rozwojową lekcję do przepracowania.
Kiedy myślimy o dopasowaniu w ten sposób, pytanie o to, czy my do siebie pasujemy, wydaje się być niepotrzebne. Bo odpowiedź dzierżymy we własnych dłoniach.
Jak wyjaśnić to, że niektórych pociągają zupełnie odmienne osobowości, a inni szukają partnerów o podobnym charakterze? Czy w obu przypadkach para ma takie same szanse?
Rzeczywiście. Istnieją pary, które my psychoterapeuci nazywamy parami symetrycznymi. To pary, w których partnerzy są do siebie bardzo podobni. I takie, które nazywamy komplementarnymi. W tych parach partnerzy „dopełniają się” wzajemnie. To pary, o których mówi się , że właśnie pozornie zupełnie do siebie nie pasują. Dlaczego jedni szukają podobnych, a inni różnych od siebie? Możliwych przyczyn jest kilka. Po pierwsze, wynika to z naszych doświadczeń zebranych w rodzinie pochodzenia. Jak to było u naszych rodziców? Czy to się sprawdzało? Czy chcemy mieć w swoim życiu podobnie? To mogą być oczywiście decyzje świadome i nieświadome.
Na preferencje dotyczące wyboru „podobne czy różne” wpływają również nasze przekonania. Czy bliskość i miłość łączy się nam bardziej ze spokojem, poczuciem bezpieczeństwa (wtedy z reguły bardziej interesują nas podobieństwa), czy też z silnymi emocjami, bodźcami (wtedy raczej sondujemy różnice). Mam też takie obserwacje, iż w parach symetrycznych jest więcej lęku przed odległością między partnerami, a w parach komplementarnych przeważa lęk przed bliskością. Choć jest to oczywiście pewna generalizacja. Z mojego zawodowego punktu widzenia obie pary mają takie same szanse na stworzenie dobrej i trwałej relacji, o ile uporają się z wyzwaniami, jakie przed nimi stoją. Czyli pary symetryczne z akceptacją różnic, niezgodności, separacji, indywidualności każdego z partnerów. A pary komplementarne z przyjęciem bliskości jako czegoś dobrego, niezagrażającego zlaniu i wchłonięciu.
Amerykański psycholog Robert Epstein powiedział, że kluczową rolę odgrywają umiejętności interpersonalne, dzięki którym nawet dwoje ludzi o kompletnie różnych osobowościach może zbudować szczęśliwy i trwały związek. O jakie umiejętności może chodzić?
Z tego, co mówi Robert Epstein wynika właściwie, że sama miłość nie wystarczy. Że kluczowe są pewne umiejętności. I ja się z tym absolutnie zgadzam. Jeśli chodzi o to, jakie umiejętności miał na myśli amerykański psycholog, to wiem, że zawsze dużo mówił o zaangażowaniu. Za jeden z podstawowych mitów uważał ten o idealnych związkach, w których nie ma trudności, a ludzie się nie kłócą.
Ja ze swojej praktyki powiedziałabym o umiejętności rozmawiania. Brzmi być może jak banał, ale proszę mi wierzyć, robimy to rzadko umiejętnie. Umiejętnie, czyli bez wzajemnego oskarżania się i pogardy, ze zdolnością do wejścia w buty partnera. Dodałabym do tego uważność. Chyba te umiejętności uważam za najważniejsze.
John Gottman, autor „7 zasad udanego małżeństwa”, twierdzi z kolei, że ważne jest przede wszystkim to, jak partnerzy porozumiewają się ze sobą oraz to, czy czują, że razem tworzą coś ważnego. Jak to wytłumaczyć?
John Gottman jest zdania, że to, co ma znaczenie dla jakości i trwałości relacji, to nie fakt jak bardzo jesteśmy do siebie podobni lub też jak bardzo się między sobą różnimy. Kluczowa jest komunikacja.  Swoją drogą, dlatego psychoterapia par służy przede wszystkim temu, aby partnerzy mogli się ze sobą skomunikować. Usłyszeć, zrozumieć, porozumieć.
John Gottman za najgroźniejsze sposoby komunikacji uważał: krytycyzm (agresywna ocena partnera), postawę defensywną (obrona poprzez atak, unikanie przyjęcia odpowiedzialności za błąd), pogardę (wyśmiewanie się, sarkazm, upokarzające uwagi, złośliwości, podważanie przekonań partnera na swój temat z intencją obrażenia go) i odcinanie się (unikanie kontaktu wzrokowego, uporczywe milczenie lub odpowiadanie półsłówkami; nie odpowiadanie na pytania; udawanie, że jest się zajętym; ignorowanie; zajmowanie się czymś innym; usztywnienie ciała; zablokowanie mimiki). Nazwał je nawet czterema jeźdźcami apokalipsy, czyli czterema siłami niszczącymi związek. Według Gottmana perspektywa, iż wspólnie tworzymy coś ważnego chroni nas przed używaniem tych sposobów komunikacji. Jeśli ze sobą nie walczymy, tylko działamy na rzecz „my” – nie chcemy się wzajemnie karać czy niszczyć.
Społeczeństwo często namawia nas, by nie kalkulować zbyt wiele na temat miłości, tylko oddać się w ręce przeznaczeniu, intuicji i mieć nadzieję, że wszystko się dobrze skończy. Czy to rozsądne podejście?
Ja jestem zwolenniczką złotego środka. Uważam, że wszelkie skrajności są groźne. Oddanie się jedynie porywowi hormonów (bo początkowo nawet nie do końca serca), z wiarą, iż jeśli się kochamy, to wszystko będzie dobrze, bywa myśleniem życzeniowym. Z kolei wybieranie partnera jak samochodu na jednym z popularnych portali aukcyjnych, z listą kryteriów i roszczeń, jest w moim przekonaniu odebraniem sobie wszystkiego tego co w związkach i miłości smakuje najlepiej: emocji, zmysłowania, poznawania, tajemnicy, niedopowiedzenia.
Gdybym miała bardzo uogólnić problemy związkowe moich pacjentów, to powiedziałabym, że są wynikiem przeważnie jednego z tych dwóch podejść. Albo ignorowania pewnych cennych sygnałów w imię romantycznej miłości lub też próby kalkulowania opłacalności i wzajemnego dopasowania. Intuicja, serce, ciało, chemia – z jednej strony. Plus odrobina rozsądku – z drugiej.
Jak ważne jest dopasowanie seksualne? Podczas badania „Pokolenie singli” dokładnie 50 proc. kobiet i 46 proc. panów odpowiedziało, że udane życie seksualne jest bardzo ważnym czynnikiem udanego związku.
Z dopasowaniem seksualnym jest podobnie jak z dopasowaniem w ogóle. Jeśli mamy przekonanie, że dopasowanie jest procesem, a nie czymś stałym i że możemy na nie aktywnie wpływać, to brak świetnego dopasowania w seksie na początku nie musi nas przerażać, a partnera dyskwalifikować. Jeśli zdajemy sobie sprawę z tego, że nad dopasowaniem w seksie możemy pracować,  to może się okazać, że początkowe niedopasowanie może się złagodzić.
Oczywiście, że pewien poziom podobieństwa jest pomocny. Czasem wręcz wskazany. Pewnie trudno będzie dograć się komuś, kto seksu nie lubi, z kimś, dla kogo to jest podstawa związku. Z drugiej jednak strony, seks dzieje się między konkretnymi ludźmi, więc może się okazać, że ktoś, kto do tej pory nie czerpał z seksu przyjemności, w danej relacji zacznie się otwierać. I otwartość jest tu chyba słowem kluczem. Jeśli jesteśmy otwarci na to, by nad seksem pracować, a nie uznać, że jeśli się kochamy, to seks się sam załatwi, to może się okazać, że zaczną się dziać cuda.
Co z osobami, które żyły już kiedyś w związkach, teraz ponownie szukają partnera, ale nie ufają zbytnio swojej intuicji? Powinny skorzystać z pomocy znajomych, może portali randkowych?
Jeśli ktoś nie ufa swojej intuicji, czyli tak naprawdę sobie, swoim emocjom, swojemu ciału, swoim doświadczeniom, swojemu myśleniu, to raczej sugerowałabym sięgnięcie po coś, co pomoże się ze sobą skontaktować. Czyli na przykład psychoterapię lub inne pokrewne doświadczenia, jak różnego rodzaju warsztaty, pracę z ciałem. Bo nawet, jeśli znajomi czy portal randkowy pomogą nam dobrze wybrać, to i tak nie będziemy mieć kontaktu z sygnałami ze swojej wewnętrznej busoli. A to jest bardzo ważne nie tylko przy samym wyborze partnera, ale także później, w związku.
Amerykańskie badania pokazały, że jeśli mamy wybierać w zgodzie z naszymi preferencjami lub tym, co jest w naszym zasięgu – to, co mamy pod ręką, zawsze wygrywa (98 proc.). Wygoda?
Podobno rzeczywiście jesteśmy z natury leniwi. I mamy skłonność do wybierania tego co znane. Ale na szczęście życie, miłość i relacje są znacznie bardziej skomplikowane, niż jakiekolwiek wyniki badań, więc odpowiem, że pewnie jest różnie. I że to nie jest takie proste.
Kontynuując, podobno nasze marzenia o partnerze z konkretnymi cechami odchodzą w zapomnienie na korzyść tego, co akurat „jest w karcie”, bez względu na (jak nam się wydaje) złe dopasowanie. Czy skoro mamy taką skłonność, nie powinniśmy rozszerzać na własną korzyść puli tych kandydatów, np. poprzez portale randkowe?
To w tym miejscu mnie pojawia się pytanie, czy to dobrze, czy to źle? Bo oczywiście może być tak, że jest to wynik podejścia, pt. „z braku laku lepszy kit” lub też tak ogromnego pragnienia bycia w związku, że lepszy jest związek jakikolwiek, niż związek udany i wtedy to jest bardzo smutne. Ale może być też tak, że taka rzeczywistość ma związek z rezygnacją z wyśrubowanych wymagań. I to „złe dopasowanie” jest po prostu „dopasowaniem nieidealnym”. Portale randkowe oczywiście mogą dać perspektywę, że tego „kwiatu to pół światu” i w tym sensie być dla kogoś dobre. O ile nie pójdzie nam w drugą skrajność, czyli że skoro mamy taki duży wybór, to nie mogę wybrać. Bo szukam tego „z konkretnymi cechami”, tego idealnego.
Dla kogo są więc internetowe testy dopasowania? Kiedy warto z nich skorzystać?
Po pierwsze – dla kogoś, kto ma trochę zamieszania w swoich potrzebach i preferencjach względem związku. Taki test z racji swojej konstrukcji „wymusi” na użytkowniku znalezienie w sobie pewnych odpowiedzi, istotnych z punktu widzenia budowania relacji. Po drugie – dla kogoś, kto ma mało czasu i potrzebuje pomocy w jakiejś wstępnej selekcji tych osób, z którymi może być mu po drodze. Po trzecie – dla tych osób, dla których ważna jest pewna baza podobieństw w związku. Testy dopasowania z reguły opierają się na teoriach i badaniach dotyczących sondowania tego, co podobne.
Psycholog Lisa Diamond uważa, że ludzie niepotrzebnie zadręczają się pytaniem, czy są wystarczająco dopasowani”, bo jak twierdzi, jeżeli wciąż wypatrujemy jakiegoś niszczącego elementu w naszym związku, zazwyczaj nasze prognozy spełnią się.
Absolutnie tak. Jeśli wierzymy, że nam się uda, to mamy rację. Jeśli wierzymy, że nie, to też mamy rację. Wybierzmy więc. Bardzo dużo zależy od naszego przekonania. Nasze działania są jego pochodną.
Jakie według Pani warunki musi spełnić para, by mogła powiedzieć, że jest na tyle zgrana, by stworzyć związek na długie lata?

Przede wszystkim oboje partnerów potrzebuje chcieć stworzyć taki związek. Po drugie, partnerzy potrzebują również mieć poczucie, że wiele zależy od nich. Nie od przeznaczenia czy określonego dopasowania. Muszą widzieć, że oprócz „ja” i „ty” jest też realny byt w postaci „my”. Ważne, aby mieli z tyłu głowy, że trudności i różnice nie muszą świadczyć o tym, że oni nie są dla siebie. Że o ich „zgraniu” świadczy to, jak owe trudności pokonują, jak sobie z różnicami radzą. Pomocna jest też otwartość na zmiany, te indywidualne każdego z nich, jak i zmiany w ich relacji. Jeśli dodamy do tego uważność, empatię, ciekawość drugiej osoby, chęć rozwoju naszej relacji, to „zgranie” rozumiane jako jakiś zestaw cech nie będzie już takie ważne.

Serial Black Mirror: co widzimy w Czarnym Lustrze?

Kto ogląda serial „Black Mirror”? Palec w górę. Ja dość długo się opierałam. Może po części dlatego, że dotyczył technologii (i jej wpływu na nas), a ja z techniką lubię się średnio. Jestem z pokolenia książek, relacji, podwórek, trzepaków, grania w gumę, wakacji pod namiotem, wielogodzinnego włóczenia się bez nadzoru rodziców i zabawy w „Nieustraszonych” (kto dziś w ogóle o nich słyszał?). I bardzo się z tego cieszę. Z technologii oczywiście korzystam, tyle ile jest mi potrzebne, ale nie mam szczególnego zaciekawienia nią. Nie „jaram się” nowym modelem telefonu i nie czekam z niecierpliwością na to, aż będziemy sobie wstrzykiwać czipy. Chyba nawet bardziej się tego obawiam. I to był drugi powód, przez który odraczałam moment sięgnięcia po Czarne Lustro. Strach. Strach przed zajrzeniem w świat, którego nie chcę. Zawsze jak oglądam filmy SF (baaaardzo rzadko) mam jedną myśl: „nie chcę żyć w takim świecie”. Nie chcę żyć w świecie, w którym nie ma drzew. Nie chcę żyć w świecie, w którym nie ma zwierząt. W świecie bez osobistych relacji, w świecie, w którym rządzą nie moje wartości, w świecie, którego nie rozumiem. Stechnologizowanym, sztucznym, pustym, wypreparowanym z emocji. Ale skoro polecały serial dwie najbliższe mi osoby, które znają mnie nie od dziś – włączyłam. I wsiąkłam. W te przerażające i przygnębiające historie, które traktuję jako przestrogę. Może jedynie z opowieści „San Junipero” powiewa innym nastrojem. Niemniej jednak większość odcinków ostrzega. Jak ja bym sobie życzyła, żeby i inni oglądający też potraktowali je w ten sposób! Podobno taka intencja przyświecała twórcom serialu. Również jako swego rodzaju ostrzeżenie traktuję odcinek „Hang the Dj” (sezon 4, odcinek 4). Kto nie widział, niech nie czyta, bo będą spoilery.

Bohaterami historii jest dziewczyna i chłopak. Każdy z nich wyposażony jest w niewielkie urządzenie. Początkowo nie wiemy czemu ono służy. Coś tam gada, coś pokazuje. Oboje spotykają się na kolacji, ale sprawiają wrażenie, że się nie znają. Podczas spotkania sprawdzają na swoich urządzeniach (klikając w nie równocześnie) ile mają czasu. Dla siebie? Na co? Wyświetlacz pokazuje 12 godzin. Po czym wybiera dla randkowiczów dania. Amy i Frank kosztują też danie partnera, zastanawiając się czy jest to dozwolone. Po randce w restauracji udają się do ekskluzywnej chaty i spędzają tam resztę przeznaczonego im czasu. Nie idą ze sobą do łóżka, czego potem trochę im żal. Wcześniej pytają system (czy też, jak się później okazuje, swojego cyfrowego coacha) czy mogą uprawiać seks. Otrzymują odpowiedź, że to oni decydują. Po upłynięciu przeznaczonego im czasu parowani są z kolejnymi osobami. Dowiadujemy się, że w ten sposób system zbiera dane, które pozwolą Amy, Frankowi i każdemu innemu znaleźć idealne dopasowanie. Do momentu jego znalezienia związki mają określoną datę przydatności i właściwie służą jedynie systemowi. Amy i Frank wchodzą w kolejne relacje, ale nie wydają się być szczęśliwi. Nie śmieją się tak jak ze sobą. Wszystko ich w partnerze drażni. Ich seks jest mechaniczny i odarty z wszelkich uczuć. Amy i Frank tak naprawdę tęsknią do siebie i cały czas mają nadzieję, że system ich sparuje jako tych idealnie dopasowanych. I dostają kolejną szansę. Są szczęśliwi. Nie chcąc psuć tego co między nimi umawiają się, że nie będą dowiadywać się ile dostali czasu. Ale Frank nie wytrzymuje i sprawdza. Okazuje się, że wyjściowo mieli 5 lat, ale ze względu na złamanie przez Franka zasad (kliknął samodzielnie, a nie równocześnie z partnerką) ich czas się skraca. Amy czuje się oszukana i rozżalona. W bohaterach jednak rodzi się bunt z powodu faktu, że ich życiem kieruje system. Dokonują rebelii, która polega na „ucieczce z systemu”. Amy i Frank trafiają do miejsca, w którym znajdują się inni, którzy również zdecydowali się ominąć system. I właśnie ci są dla siebie tymi idealnymi. Ale to nie wszystko. Okazuje się, że wszystko to co widzieliśmy do tej pory działo się w świecie wirtualnym. System sprawdzał kto zechce się z niego wypisać i tych właśnie nagradzał. W ostatniej scenie Amy i Frank spotykają się naprawdę. Ich urządzenie pokazuje 99,8% dopasowania.

Przed czym, według mnie, przestrzega „Hang the DJ”?

Po pierwsze, historia Amy i Franka pokazuje, że coraz częściej szukamy „idealnego dopasowania”. Myślimy, że gdzieś w świecie jest ktoś kto spełnia kryteria naszej drugiej połówki. Co to właściwie znaczy? Jak to zmierzyć? W „Black Mirror” mierzy system i pokazuje – 99,8% dopasowania. Oglądając zastanawiałam się: a co by było, gdyby wyświetlacz urządzenia pokazał 70%? Czy bohaterowie byliby zadowoleni? Czy uznaliby, że to dobry wynik? Czy szukaliby dalej? Odcinek „Hang the DJ” pokazuje, że coraz częściej dążymy do jakiegoś wyśrubowanego modelu. „Wystarczająco” nie wystarcza. Ma być „idealnie”. Relacje nie do końca idealne traktujemy jako przejściowe, nieistotne. W konsekwencji nie staramy się, nie pracujemy nad nimi. A jak nie pracujemy, to nie mogą się udać. Pracując z pacjentami w gabinecie niejednokrotnie mam poczucie, że żyjemy w jakiś związkach, ale postrzegając je jako nieidealne (no bo też innych nie ma) cały czas wyczekujemy „tego jedynego” czy „tej jedynej”. A czekając, nierzadko tracimy to co cenne i wartościowe w „tu i teraz”.

Coraz częściej obserwuję jak narasta w nas potrzeba zwracania się do określonego źródła zewnętrznego, które powie nam jak żyć, co wybrać, co jest dobre a co złe, co się opłaca, w co warto inwestować. Bohaterowie mają swojego wirtualnego coacha, który daje informacje: tyle macie czasu, to nie jest twój idealnie dopasowany partner, to jest dozwolone a to nie. Również ja, jako psycholog, często jestem pytana: „czy my do siebie pasujemy?”, „czy my powinniśmy być razem?”, „czy nasze bycie razem ma sens?”, „czy nam się uda?” i inne wersje podobnych pytań. Chcemy mieć pewność. Gwarancję. Mam wrażenie, że kiedyś bardziej pozwalaliśmy sobie na sprawdzanie, szukanie, ryzykowanie, doświadczanie, popełnianie błędów. Wiedzieliśmy, że relacje to nie matematyka. Tu nie ma algorytmów na „idealne dopasowanie”. Owo dopasowanie, i to nieidealne, jest wynikiem również naszej pracy. Pracy ze sobą samym i w swoim związku. Owszem, sama jestem autorką testu dopasowania, ale kiedy tylko mogę, mówię wszem i wobec, że test doboru partnerskiego nie jest narzędziem GWARANTUJĄCYM sukces w doborze. Jest sposobem na ZWIĘKSZENIE JEGO PRAWDOPODOBIEŃSTWA. A jeszcze bardziej precyzyjnie, jest metodą pomocną w dokonaniu wstępnej selekcji i wytypowaniu tych osób, z którymi masz większe szanse na to, żeby się „poczuć”. To „poczucie się” jest tu kluczowe. Tak jak bohaterowie „Czarnego Lustra” w konsekwencji odwoływali się nie do systemu, a do swoich odczuć. Amy w pewnym momencie pyta Franka: „Jak się czułeś na pierwszym spotkaniu? Bo ja bezpiecznie”. I to dla nich był znak, że oni są dla siebie. Dziś promowaną wartością jest sukces. Także osobisty. Dlatego chcemy „wiedzieć”. Uda się czy nie? Jest się o co starać? Czy ta inwestycja się zwróci? Ale na tym właśnie polega cała tajemnica związków. NIE WIESZ czy się uda. Ale czy nie to nadaje naszemu życiu smak? Czyż nie to jest jego esencją? Czyż nie to sprawia, że jest ono tak magiczne? Ale my coraz gorzej znosimy brak kontroli. I mamy coraz mniejszą tolerancję na to, że czasem bywa trudno. Ma być łatwo, szybko i bez niepotrzebnego ryzyka. A na to wszystko nakłada się jeszcze coraz gorszy kontakt z naszymi emocjami, ciałami, intuicją, instynktem. W konsekwencji mamy jeszcze większe trudności z wybieraniem, bo tracimy umiejętność rozpoznawania co podpowiada nam nasza wewnętrzna busola. I tu koło się zamyka. Zwracamy się do coacha pytając już niemalże o wszystko: „czy seks jest dozwolony?”, „czy można częstować się daniem partnera?”.

Ale jest i optymistyczny akcent. W bohaterach czuć tęsknotę za romantyzmem i właśnie brakiem kontroli. Częstują siebie daniami, nie wiedząc czy mogą. Nie kochają się na pierwszej randce pozostawiając sobie może niedosyt i pragnienie ponownego spotkania? Szukają siebie, wypatrują. Przy ponownym sparowaniu nie sprawdzają ile mają czasu (Frank co prawda ulega chęci kontroli, ale zostaje za to ukarany – uff?). Odwołują się do swoich emocji, nie do suchych danych. W końcu – decydują się na bycie razem niezależnie od i mimo wszystko. I zostają wynagrodzeni. Dostają od systemu przekaz, że to uczucia są jednak kluczowe. I autentyczne pragnienie oraz determinacja. To mnie ogromnie ucieszyło. Co prawda końcowa scena z wyświetlonym „99,8 % dopasowania” nieco osłabiła mój entuzjazm, ale pointę i tak uważam za wartościową. Jak i cały serial – mroczny, smutny, ale jakże pouczający.

Ps. Nie ma nic złego w szukaniu partnera dla siebie. Nie ma nic złego w tym, by szukać go na portalach randkowych. Przeciwnie. Przestrzegam tylko, by nie traktować tego jak przeglądania produktów na portalu aukcyjnym. I by nie traktować pomocnych Wam narzędzi (testów dopasowania, artykułów, wykładów, książek itp.) jako gwarantów na idealny związek. Niech będą dla Was dobrą inspiracją lub co najwyżej podpowiedzią. Reszta roboty należy do Was 🙂

Czy można kochać za bardzo?

Do mojego gabinetu zawitała ostatnio Katarzyna. Powodem spotkania miały być nieustanne bóle głowy Kasi, których lekarze nie byli w stanie zdiagnozować. Albo inaczej, według lekarzy nie było żadnej medycznej przyczyny ich występowania. Poprosiłam Katarzynę, żeby powiedziała mi coś o sobie. Kasia zaczęła mówić o swoim związku, w którym była od 5 lat. Burzliwym, z elementami emocjonalnej przemocy, od początku przebiegającym w cyklu licznych rozstań i powrotów. Odchodzić miał zawsze on. „Ale zawsze wraca” – powiedziała z dumą Kasia. „Wie Pani, my nie możemy bez siebie żyć. Ja nie wiedziałam, że tak można kogoś kochać. Owszem, Oskar czasami potrafi być nieprzyjemny, ale on wie, że ja mu oddam wszystko, że zrobię dla niego wszystko. I nawet jak odchodzi, czym wpędza mnie w totalna rozpacz, wraca.”. „A co się z panią dzieje, gdy nie jesteście razem?” – pytam. Katarzyna: „Nie żyję, Dosłownie. Wegetuję. Nawet do pracy nie chodzę. Biorę L4. Nic mi się nie chce. Tylko wyję i czekam, aż wreszcie zadzwoni. Moja koleżanka powiedziała mi ostatnio, że to chore i że powinnam się z tej miłości wyleczyć. Wyleczyć? Z miłości? Nie rozumiem. Ona powiedziała, że ja kocham za bardzo. Czy to w ogóle możliwe? Za bardzo kogoś kochać?”

Zadałam Kasi następujące pytania:

* Czy miłość i związki w Twoim wydaniu to stres, cierpienie i niepokój?
* Czy Twój nastrój zależy od jego nastroju (właściwie nic innego nie ma dla Twojego nastroju znaczenia?)?
* Czy Twoje samopoczucie zależy wyłącznie od tego jak układa ci się z związku?
* Czy masz poczucie, iż w twoim życiu liczy się tylko on i  innego nie ma znaczenia?
* Czy masz poczucie, że żyjesz jego życiem? W towarzystwie opowiadasz nie o sobie, a o nim (co lubi, co robi)?
* Czy Twoje wysiłki są skoncentrowane na zapewnieniu mu dobrego samopoczucia?
* Czy Ty nieustannie stawiasz przed Ja?
* Czy podpisałabyś się pod stwierdzeniem, że życie bez mężczyzny jest niepełne, bezwartościowe?
* Czy podpisałabyś się pod stwierdzeniem, że samotność jest czymś najgorszym w życiu?
* Czy będąc sama czujesz się bezwartościowa, bezużyteczna i niepotrzebna?
* Czy towarzyszy Ci nieustannie lęk przed porzuceniem?
* Czy gdy on odchodzi lub ma złu humor towarzyszy Ci poczucie winy, że nie robisz czy nie zrobiłaś wszystkiego co można?
* Czy towarzyszy Ci przekonanie, że nie jesteś dla niego wystarczająco dobra?
* Czy mimo licznych strat i negatywnych konsekwencji tkwisz w danym związku?
* Czy czujesz, że Twoje poczucie własnej wartości w danej relacji maleje, a jesteś w niej, pomimo to?
* Czy znosisz upokorzenia przywołując w pamięci chwile, gdy Twój partner był dobry i czuły?
* Czy idealizujesz partnera?
* Czy liczysz na to, że on się zmieni?
* Czy pomimo bólu nie potrafisz się rozstać lub też mimo rozstania nadal Cię bardzo boli?
* Czy podpisałabyś się pod stwierdzeniem, że nie rozumiesz dlaczego Cię opuścił, skoro tyle mu od siebie dałaś?
* Czy masz skłonności do kontrolowania partnera?
* Czy wchodzisz w rolę ratownika, terapeuty, wybawiciela?
* Czy masz skłonność do obwiniania partnera za swoje nieszczęście?
* Czy Twoim ulubionym stanem jest bycie zakochaną? Czy masz poczucie, że „wtedy naprawdę żyjesz?”
* Czy Twoje związki polegają na ciągłych rozstaniach i powrotach?
* Czy podpisałabyś się pod stwierdzeniem, że w związku szukasz silnych emocji i nieustannych uniesień?
* Czy masz skłonność do fantazjowania?
* Czy Twoi partnerzy są z reguły: agresywni i przemocowi, niedostępni emocjonalnie i obawiający się bliskości, niezaangażowani i zapracowani, uzależnieni, niedojrzali (wieczni chłopcy, którzy potrzebują opieki)?

Na prawie wszystkie Kasia odpowiedziała twierdząco. A to oznacza, że należy do „kobiet kochających za bardzo.” Podobnie jak Natasza: „Wiem, że ten związek mnie niszczy. Doprowadził do ruiny moje zdrowie i poczucie wartości. A mimo to nie potrafię odejść. Dlaczego? Bo go kocham. Tak bardzo jak jeszcze nigdy nikogo. Z jednej strony doskonale zdaję sobie sprawę, że mój partner wielokrotnie pokazał mi, że mnie nie chce i nie szanuje, a ja mimo to płaszczę się przed nim i proszę o to, żeby mnie chciał. Nie rozumiem siebie. Jakbym miała w sobie dwie osobowości. Jedna widzi co się dzieje, a druga zupełnie tego nie dostrzega. I ta jedna, ciągła myśl: jeśli między nami będzie dobrze cała reszta się ułoży.”

Termin „kobiety kochające  za bardzo” pochodzi z książki psychoterapeutki Robin Norwood o tym właśnie tytule. Autorka opisuje w niej mechanizm uzależnienia od miłości polegający głównie na uzależnianiu swojego poczucia szczęścia od związku (od tego czy jest, jak się w nim układa) czy partnera (od tego jak się czuje, jak się wobec nas zachowuje). To szczęście może oznaczać różne rzeczy. Niektóre kobiety poczucie szczęścia łączą z ulgą i spokojem, inne bardziej z euforią, adrenaliną, poczuciem bycia wyjątkową, jedyną, potrzebną, ważną. Tak czy inaczej, kobiety kochające za bardzo mają poczucie, że tylko związek/ten mężczyzna/ta kobieta (w przypadku kobiet homoseksualnych) jest w stanie wprowadzić je w określony stan. Jednym słowem to mężczyzna staje się naszym regulatorem emocji. A skoro tylko on jest w stanie nam to dać to uzależnione kobiety: notorycznie walczą o uwagę mężczyzny; zatracają siebie (poczucie wartości i godności, granice) i z siebie rezygnują (marzeń, potrzeb), żeby tylko utrzymać związek; ich uwaga jest wyłącznie przy tym (ciągła analiza tego co się dzieje,); zaniedbują inne ważne obszary w życiu; mają silny przymus bycia w danej relacji (lub relacji w ogóle); tracą kontrolę nad swoim zachowaniem i swoimi wyborami („wiem, że powinnam odejść, ale nie potrafię”, „to jest silniejsze ode mnie”, „coś mi nie pozwala przestać”); kontynuują dane zachowanie (zabieganie o partnera, powroty etc), pomimo licznych strat i negatywnych konsekwencji. Kobiety uzależnione od miłości mierzą swoją miłość rozmiarami bólu i tęsknoty, kiedy np. partner odchodzi. Może to co powiem będzie trudne, ale często cierpienie przeżywane przez kobiety kochające za bardzo niewiele ma wspólnego z miłością. To po prostu objawy odstawienne. Alkoholik w abstynencji (szczególnie przymusowej i szczególnie na początku) też „szaleje” z potrzeby spotkania się z obiektem „swojej miłości”. Czyli po prostu chce się napić. Też w kółko o tym myśli, wydaje mu się, że zwariuje, czuje niepokój i nie umie sobie pomóc. Kiedy kobieta uzależniona od miłości mówi kocham, tak naprawdę ma na myśli: „nie umiem bez ciebie żyć”, „potrzebuję cię”, „tylko ty mnie uszczęśliwiasz”, „boję się”, „nie opuszczaj mnie”, „uczyń mnie szczęśliwą”, „uczyń mnie wartościową” itp.
Termin KOBIETY kochające za bardzo, a nie MĘŻCZYŹNI według autorki nie jest przypadkowy, gdyż dotyczy on głównie pań. Moje doświadczenie terapeutyczne to potwierdza. Oczywiście i mężczyźni uzależniają się od miłości (i ten artykuł absolutnie dedykuję także im), ale kobiety narażone są szczególnie. Wynika to z uwarunkowań kulturowych i społecznych. Podłożem, na którym kształtuje się mechanizm uzależnienia od miłości jest dom rodzinny, w którym o miłość, bliskość, akceptację i uwagę trzeba zabiegać. W rodzinach kobiet, które kochają za bardzo rodzice często byli emocjonalnie niedostępni. Mogło to wynikać z ich zapracowania, czasem choroby somatycznej lub psychicznej, uzależnienia lub po prostu z braku umiejętności bycia w emocjonalnej bliskości. Wychowywanie się w takiej rodzinie jest naturalnie doświadczeniem także mężczyzn, ale to co szczególnie wpływa na fakt, iż na uzależnienie akurat od miłości narażone są głównie kobiety, to po pierwsze nieobecność ojców (z reguły matki są obecne bardziej). Dziewczynki od początku uczą się, że o mężczyznę się zabiega. Po drugie, dziewczynki często dorastają nasiąkając takimi przekonaniami jak: samotność jest gorsza niż cokolwiek; lepiej być w związku byle jakim ale być; kobieta samotna niewiele znaczy; ułożenie sobie życia oznacza wyjście za mąż;  i wiele wiele innych. Chłopcom akurat takich przekazów się oszczędza. Oni oczywiście mają inne, też niebezpieczne w skutkach. No ale to już na zupełnie inny artykuł 😉

Zaufanie w związku

Gdy pytam moich pacjentów o to co jest dla nich w związku najważniejsze, znaczna większość
z nich odpowiada, że zaufanie. Jednocześnie mam poczucie, że przeżywamy aktualnie potężny kryzys zaufania. Na różnych polach. Nie mamy zaufania do władzy, do autorytetów. Do partnerów też nie. Brakiem zaufania do szeroko rozumianych elit nie będziemy się tu zajmować. Przyjrzyjmy się natomiast brakowi zaufania w związku.
Dlaczego nie ufamy?
Przyczyn nieufności w związku może być kilka.
Po pierwsze może być ona wynikiem doświadczeń z poprzednich związków. Były partner nas zdradził, oszukał, zranił – to oczywiście zostawia w nas bolesny ślad.
Może być też tak, że nasze zaufanie zostało nadszarpnięte ze względu na przeżycia ze związku aktualnego. Jeśli obecny partner okazał się wobec nas nielojalny, nic dziwnego, że utraciliśmy do niego zaufanie.
Na brak zaufania cierpią też osoby, które w odległej przeszłości (dzieciństwie) doświadczyły czegoś, co skutecznie zainstalowało w nich zgeneralizowaną nieufność do ludzi. Np. jedna moja pacjentka była świadkiem zdrady jednego z rodziców. Inna doświadczała powtarzalnego braku lojalności ze strony matki, braku lojalności wobec niej. Matka mojej pacjentki potrafiła różne rzeczy obiecywać i nie dotrzymywać słowa. Potrafiła wyjawiać sekrety córki i obmawiać ją przy koleżankach. To w zrozumiały sposób prowadzi do obronnego przekonania, że ludziom nie należy ufać.
U podstaw braku zaufania często leży też lęk, niepewność, zaniżone poczucie braku wartości i brak wiary w to, że ktoś może nas tak po prostu pokochać. Pokochać, chcieć z nami być i nie chcieć nas ranić.
Nie możemy też zapomnieć o mechanizmie projekcji. Projekcja (od łac. proiacere, wyrzucać przed siebie) polega na  przypisywaniu innym własnych poglądów, zachowań lub cech, najczęściej negatywnych i najczęściej tych, których nie jesteśmy u siebie świadomi. Trudno myśleć o sobie, że jest się kimś komu np. trudno się oprzeć pokusie zdrady. Lub też nie chcemy siebie widzieć jako kogoś, kto nie zawsze okazuje wystarczającą lojalność wobec partnera. Przyznanie się do tego wymagałoby niezwykłej odwagi i uczciwości samego ze sobą. O wiele łatwiej jest wyprojektować własne tendencje na partnera. Myślimy wtedy: „on pewnie tylko czeka na okazję” albo „ona na pewno flirtuje z kolegami w pracy” itp.
Warto w tym miejscu też wspomnieć o skrajnym przykładzie patologicznego braku zaufania jakim jest Zespół Otella. Polega on na uporczywych urojeniach związanych z niewiernością partnerki, nawet wtedy, gdy nie ma jakichkolwiek symptomów zdrady czy romansu. Występuje najczęściej u mężczyzn nadużywających alkoholu.
Brak zaufania niewątpliwie jest dla związku szkodliwy. Szczególnie dlatego, że z nieufnością wobec partnera radzimy sobie w sposób, który szkodzi mu dodatkowo.
W jaki sposób radzimy sobie z brakiem zaufania?
Najczęściej na trzy sposoby.
Po pierwsze kontrolujemy. Pozwalamy sobie na sprawdzanie smsów, maili, komunikatorów. Łamiemy hasła. A nawet zakładamy podsłuchy czy robimy tzw. „ustawki”. Nie przesadzam. Jedna moja pacjentka mająca duży kłopot z zaufaniem zaaranżowała sytuację, w której jej znajoma podegrała kobietę zainteresowaną jej partnerem. Moja pacjentka chciała sprawdzić czy jej narzeczony ulegnie czy też nie.
Drugi sposób to zaborczość. Ograniczamy partnera, nie godzimy się na spotkania bez naszej obecności, w skrajnych przypadkach separujemy go od przyjaciół, pasji, zainteresowań. W końcu na kursie żeglarskim mógłby kogoś poznać, prawda?
Trzeci sposób to wchodzenie w rolę niekochanego dziecka. Ciągle dopytujemy partnera czy nas kocha, wciąż mówimy mu o naszej niepewności, prosimy go o zapewnienia, że nigdy, że na pewno, że na zawsze.
Wszystkie te sposoby są strzałem we własną stopę. Błędem jest zakładać, że kontrola nas uspokoi. Nie. Nawet jeśli na chwilę, bo nie znajdziemy nic niepokojącego, to przecież za chwilę może pojawić się myśl: „tym razem nic, ale kto wie?, może pojutrze coś by było?”. Nie skontrolujemy wszystkiego, więc spokój jest złudny i tylko chwilowy. Kontrola ma tendencję do eskalowania. Kontrola oddala. Nie wspomnę już, że łamie podstawowe prawo jednostki do intymności. To samo z zaborczością. Druga osoba nie jest naszą własnością. Nie możemy jej czegokolwiek zabronić. I znów – zaborczość nie zbliża, przeciwnie. A ciągłe proszenie o zapewnienia? Z pewnością jest męczące. Więc też nie pomaga. Tu pojawia się pytanie jak radzić sobie z brakiem zaufania w sposób zdrowy?
Jak budować zaufanie w związku?
Jeśli wykonałeś/łaś już pierwszy krok czyli zaobserwowałeś/łaś u siebie kłopot z zaufaniem, zastanów się nad jego przyczynami. Czy Twoja nieufność jest wynikiem Twoich bardzo wczesnych doświadczeń? Czy też może to Twój obecny partner Twoje zaufanie zawiódł? W zidentyfikowaniu źródeł Twoich kłopotów zawiera się podpowiedź jak sobie z tą trudnością poradzić.
Jeśli przyczyną są Twoje doświadczenia z poprzednich związków będziesz potrzebować do tego wrócić i po pierwsze opłakać co trzeba. Konieczna też będzie analiza pod kątem tego czy poprzedni partner/partnerzy był/byli godni zaufania. Bardzo często bowiem jest tak, że nasz wybranek od początku zdradza objawy kogoś mało godnego zaufania, ale my chcąc być kochane/kochani ignorujemy sygnały i lecimy jak te ćmy do ognia. I kończymy z podpalonymi skrzydłami. Po czym poznasz, że potencjalny partner jest godny zaufania?

Partner godny zaufania
Według mnie partner godny zaufania:
1. Stara się Ciebie nie krzywdzić i nie ranić.
2. Szanuje i uwzględnia Twoje uczucia, nie ośmiesza ich.
3. Uwzględnia Cię w jego życiu. Bierze Cię pod uwagę w swoich decyzjach i wyborach.
4. Bierze odpowiedzialność za decyzję, że jest w związku, widzi Waszą współzależność.
5. Nie wycofuje się, gdy jest trudno.
6. Działa na rzecz związku, a nie przeciwko niemu, wie, że oprócz „ja” i „ty” jest także byt o nazwie „my”.
7. Traktuje nas jak dorosłego, nadmiernie nas nie chroni np. mówi również o trudnych czy niewygodnych emocjach, faktach, nie zamiata pod dywan.
8. Mówi wprost i na bieżąco, bo wie, że zatajanie prowadzi do narastającego napięcia, które nie służy związkowi.
9. Załatwia Wasze sprawy między Wami.
10. Przestrzega ustalonych przez Was reguł i granic.
11. Nie zataja rzeczy ważnych.
12. Nie manipuluje.
13. Dokonał wyboru lojalności między rodziną pochodzenia, a związkiem, czyli odciął pępowinę.
Dla jeszcze większego rozeznania przytaczam opinię Stephena Covey’a (edukator, autor). Partner godny zaufania:
1. Mówi wprost – jest szczery, uczciwy, nie fałszuje swojego ja.
2. Okazuje innym szacunek, jest uprzejmy.
3. Dba o przejrzystość, mówi prawdę.
4. Naprawia krzywdę – bierze za nią odpowiedzialność, nie wykręca się, nie zatuszowuje, potrafi okazać skruchę, przeprosić, zadośćuczynić.
5. Jest lojalny – nie obmawia za plecami.
6. Wykazuje się rezultatami – wykonuje swoje obowiązki i nie bierze ich tyle, by nie móc się wywiązać.
7. Doskonali się – korzysta z udzielanych mu tzw. informacji zwrotnych.
8. Konfrontuje się z rzeczywistością – stawia problemom czoła, nie ucieka, nie unika, ale wyjaśnia.
9. Precyzuje oczekiwania – wyjaśnia je.
10. Przyjmuje odpowiedzialność i jest odpowiedzialny.
11. Słucha – zanim dokona oceny stara się zrozumieć.
12. Dotrzymuje zobowiązań, słowa, obietnic.
13. Obdarza zaufaniem.
Takiej analizy możesz też dokonać w swoim obecnym związku. Czy Twój aktualny partner wykazuje cechy osoby godnej zaufania? A Ty? Pamiętaj, że zaufanie to nie pewność. To nie wiedza. To wiara. I nic nie da Ci gwarancji, że partner tego zaufania nie zawiedzie. Jednak możesz wybrać lepiej lub gorzej. Możesz wybrać kogoś kto nie wykazuje zachowań osoby godnej zaufania, ale możesz uznać, że to się opatrzy, że on się zmieni, a potem drżeć ze strachu i płakać z powodu zranionego serca. Tylko z drugiej strony jakie były przesłanki, że będzie inaczej? Możesz też wybrać kogoś, kto swoim zachowaniem sprawia, iż można mu zawierzyć. Dobrze jest też, będąc w związku, zdefiniować dla siebie i wspólnie z partnerem takie pojęcia jak: lojalność, uczciwość, szczerość, wierność. Bez tego może się okazać, że rozumiecie je zupełnie inaczej. To z kolei niejednokrotnie prowadzi do sytuacji, w której jedna ze stron ma poczucie braku lojalności, kiedy druga zupełnie tak tego nie postrzega. Jeśli Twoja nieufność jest wynikiem zachowania partnera (np. niewierności) będziecie potrzebować kilku rzeczy. Po pierwsze zdradzający musi wziąć odpowiedzialność za akt niewierności czy nielojalności. Jeśli czyn ten jest wynikiem kryzysu między Wami, za ten powinniście wziąć odpowiedzialność oboje. Ale za fakt, iż jedno z partnerów poradziło sobie z nim w sposób nieuczciwy – ta odpowiedzialność należy do zdradzającego. Dla odbudowy zaufania konieczne jest też zadośćuczynienie oraz stworzenia wspólnego programu poradzenia sobie z tym co zaszło i programu odnowy związku. To oczywiście nie gwarantuje, iż utracone zaufanie da się odzyskać. Jest to jedynie (aż?) szansa na jego odbudowanie.
Jeśli ani Twój obecny partner, ani poprzedni nie dawali Ci powodów do nieufności, a Ty mimo to odczuwasz stały niepokój, być może jest to sygnał, iż źródeł Twoich kłopotów z zaufaniem nie należy szukać w relacjach związkowych, a w odległej przeszłości i/lub w Tobie. W niskim poczuciu wartości, niepewności. Wtedy dobrze jest zacząć od wzięcia odpowiedzialności za zmianę i pracę nad sobą. A tę najlepiej przeprowadzić pod okiem doświadczonego fachowca.

Co niszczy związek?

W gabinecie często jestem proszona o to, by wyrazić swoją opinię na temat kondycji czyjegoś związku. Pytania sformułowane są w różny sposób: „Czy my mamy jeszcze szansę?”, „Czy da się nasz związek uratować?”, „Myśli Pani, że poradzimy sobie z tą sytuacją?”.. Jeden z moich nauczycieli zawodu zwykł w takich sytuacjach mawiać, że on nie ma pojęcia czy jego małżeństwo się utrzyma, a co dopiero miałby wiedzieć czy małżeństwo, w gruncie rzeczy obcych mu ludzi, przetrwa? Oczywiście, takie działanie z jego strony pełni funkcje prowokacyjne i ma skłonić parę do szukania własnych odpowiedzi na tak postawione pytanie. Jednak mój starszy kolega po fachu często już w szkoleniowych kuluarach przyznawał, że on naprawdę nie ma pojęcia jaka przyszłość czeka dany związek. Widział bowiem już tyle par, które według jego wiedzy i doświadczenia „powinny” się rozstać, a się nie rozstały, i takie, które, jeśli chodzi o bycie ze sobą „rokowały”, a jednak ich związki się rozpadły, że nie wyraża opinii na ten temat. Bo on po prostu nie wie. Ale jest taki psychoterapeuta, który wie. Nazywa się John Gottman. Jest psychologiem i psychoterapeutą oraz światowej klasy badaczem psychologii par. Dr Gottman przez wiele lat w swoim laboratorium obserwował sposób, w jaki ludzie komunikują się między sobą w związkach. Stwierdził, że kilka konkretnych rodzajów zachowań pozwala z bardzo wysokim prawdopodobieństwem przewidzieć czy dana relacja przetrwa czy też nie. Jeśli chodzi o zachowania, które związek niszczą i prowadzą do jego rozpadu, to są nimi: krytycyzm, pogarda, defensywność oraz odcinanie się. Gottman nazwał je Czterema Jeźdźcami Apokalipsy. Jest to nawiązanie do Apokalipsy św. Jana. Biblijnymi jeźdźcami końca czasów były: wojna, zaraza, głód i śmierć. Cztery style komunikacji wymienione przez badacza to relacyjni jeźdźcy końca związku.

1. Krytycyzm

Dobrze i zdrowo jest mówić o tym, co nam w naszym związku nie odpowiada. Powiedziałabym nawet, że to nasz obowiązek. Względem nas samych, partnera i relacji. Ale ma znaczenie to w jaki sposób wyrażamy nasze emocje czy zastrzeżenia. Jest różnica czy powiemy do spóźnionego partnera: „Niepokoiłam się, gdy było późno, a ty nie wracałeś do domu i nie zadzwoniłeś do mnie. Umawialiśmy się, że będziemy w takich sytuacjach do siebie dzwonić. Na drugi raz proszę, żebyś o tym pamiętał.”, czy też: „Ty potworny egoisto! Myślisz tylko i wyłącznie o sobie. Ja tu od zmysłów odchodzę! Zdajesz sobie z tego sprawę?! Oczywiście, że nie! Bo Ty wszystko zawsze masz głęboko!”. Pierwszy komentarz jest po prostu wyrażeniem uczuć (niepokój) i potrzeb („pamiętaj, żebyś zadzwonił”). Uwagi odnoszą się do konkretnego zachowania (spóźnienia). Natomiast drugi jest przykładem właśnie krytycyzmu. Krytycyzm dotyka partnera jako osoby („jesteś egoistą”). Bardzo często stanowi generalizację („wszystko”, „zawsze”). Jest agresywnym atakiem wymierzonym w czułe miejsca partnera. Wg. Gottmana problem związany z krytycyzmem jest dodatkowo taki, że toruje on drogę innym niebezpiecznym jeźdźcom. Osoba, która jest w ten sposób traktowana w sposób powtarzający czuje się atakowana, odrzucona i zraniona. Bywa, że następnym razem to ona przypuszcza atak odwetowy. W taki o to sposób spirala krytycyzmu nakręca się, a poczucie obopólnego poranienia w związku narasta.

2. Defensywność czyli postawa obronna

Jak reagujesz, gdy partner zarzuca Ci, że nie zrobiłaś/łeś czegoś na co się umawialiście? Raczej w kierunku: „Masz rację. Przepraszam. Zrobię to jutro.”, czy też: „gdybym miał/a czas to bym zrobił/a” lub: „a ty też nie zawsze robisz to o co cię proszę!”. Jeśli tak jak w przykładzie drugim lub trzecim to masz skłonność do przyjmowania w komunikacji postawy defensywnej. Defensywność objawia się na przykład tym, że gdy ktoś sugeruje, że zrobiliśmy coś złego, to automatycznie odpowiadamy: „to nie moja wina!”, zwykle dodając do tego jakąś wymówkę. Czasem prewencyjnie przechodzimy do obrony, zanim jeszcze ktoś nas o coś oskarżył. Postawa obronna może również przejawiać się w tym, że na żale partnera odpowiadamy własnymi („ty też”). Defensywność pojawia się, kiedy ludzie chcą się ochronić przed strachem, bólem, odpowiedzialnością lub nową informacją. Problem z postawą obronną jest taki, że nie pozwala nam na ujrzenie swojej roli w poruszanym przez partnera problemie. Koncentrujemy się tylko na obronie siebie i nie zwracamy uwagi na to, co trapi partnera. Prowadzi to do powiększenia frustracji w związku.

3. Pogarda

Jeszcze trudniej robi się, gdy w relacji pojawia się pogarda rozumiana jako: wyśmiewanie się, sarkazm, upokarzające uwagi, złośliwości, podważanie przekonań partnera na swój temat z intencją obrażenia go. Pogarda napędzana jest brakiem szacunku i poczuciem wyższości wobec partnera.
Na przykład: „Chyba sobie żartujesz, ty jesteś zmęczony?! Ja biegam z dzieciakami cały dzień, nie usiadłam ani na chwilę, a jedyne co ty potrafisz, to posadzić tyłek na kanapie i grać w te durne, dziecinne gry. Nie mam czasu na zajmowanie się kolejnym dzieciakiem w domu”.
Gottman zwraca również uwagę na niewerbalną ekspresję pogardy i stwierdza, że pogardliwe spojrzenie jest ogromnie destrukcyjne zarówno dla związku, jak i zdrowia partnerów. Wyniki jednego z jego badań pokazują jak pogarda w bliskiej relacji wpływa na nasz układ odpornościowy. Mianowicie osłabia go. Dzieje się tak, ponieważ narażenie na ciągłą pogardę jest jednoznaczne z przebywaniem w permanentnym stresie. A ten w taki właśnie sposób działa na nasz system obronny. To właśnie pogardę John Gottman najsilniej łączy ze znacznym ryzykiem rozstania.
4. Odcinanie się, budowanie muru milczenia
Unikanie kontaktu wzrokowego, uporczywe milczenie lub odpowiadanie półsłówkami; nie odpowiadanie na pytania; udawanie, że jest się zajętym; ignorowanie; zajmowanie się czymś innym; usztywnienie ciała; zablokowanie mimiki – to przykłady zachowań mających na celu wycofanie z interakcji i komunikacji po to, by uniknąć konfliktu czy konfrontacji z emocjami partnera oraz problemami w związku. Takie zachowanie bywa też formą karania, bowiem pod pozorem bycia neutralnym taka osoba dystansuje się, okazuje swoją silną dezaprobatę i  uniemożliwia dalszy kontakt. Gdy spirala trudnych emocji jest mocno nakręcona, odcinanie się jest zrozumiałym odruchem. Kiedy nie można wytrzymać tego, co dzieje się w relacji blokowanie się bywa formą ochrony. Jednak jeśli taki sposób prowadzenia czy też nieprowadzenia dialogu staje się nawykiem wpływa on na relację w niezwykle destrukcyjny sposób. Każdy, kto doświadczył takiego zachowania ze strony partnera wie jaką rodzi to bezsilność i frustracje. Wyobraźcie sobie, jak zareagowałaby ściana, gdybyście opowiedzieli jej o swoich uczuciach. Jeśli milczycie lub odpowiadacie półsłówkami, to odmawiacie partnerowi wszelkiej komunikacji i budowania bliskości.

Rozpoznanie niszczących wzorców komunikowania się to pierwszy, bardzo ważny krok. Istotne jest, by zauważyć je nie tylko u partnera, ale przede wszystkim u siebie. Co oczywiście jest trudniejsze. Zazwyczaj. Często chęć naprawiania relacji jest podszyta chęcią zmieniania partnera, a nie siebie. W takiej sytuacji istnieje ryzyko, iż omawiane style komunikacji staną się dla Was kolejną amunicją krytyki. A tego nie chcemy. Pamiętajcie, że aby coś zmienić, trzeba zacząć od siebie.

Trudne wybory

Seweryn (43) jest w związku ze swoją żoną od prawie 20 lat. Mają dwoje dzieci w wieku szkolnym. Seweryn od prawie trzech lat ma romans. Żona o niczym nie wie. Przychodzi na spotkanie, bo „nie wie co ma dalej robić”. Odejść od żony? Porzucić kochankę? Seweryn miota się w swoich argumentach. W ciągu ostatnich trzech lat kilkukrotnie podejmował decyzję to jedną, to drugą, po czym z każdej się wycofywał. „Nie jestem mocny w dokonywaniu wyborów.” – mówi. „Mam wrażenie, że ja nigdy żadnych tak naprawdę nie dokonałem. Od zawsze wiedziałem, że chcę być adwokatem i robiłem wszystko, żeby to osiągnąć. Nie zadawałem sobie pytania: iść na prawo czy na medycynę? Ożeniłem się, bo byliśmy z żoną para, mieliśmy po dwadzieścia kilka lat.. To była dla mnie oczywista kolej rzeczy. To samo z dziećmi. Po raz pierwszy w życiu stoję przed prawdziwym wyborem – to czy to. I nie umiem się w tym odnaleźć. Nie umiem się zdecydować. Prawdę mówiąc, nawet nie wiem jak to się robi? Nie wiem jak sobie pomóc? Jakie zadać sobie pytania, żeby wiedzieć czego chcę. I co byłoby dobre..”

Dokonywanie wyborów to sztuka. Dla niektórych niełatwa. Warto się jej jednak nauczyć, bo życie tak naprawdę w dużej mierze na tym właśnie polega – na wybieraniu. Jaka szkoła? Jakie studia?Jaka praca? Jaki partner? Żenić się czy nie? Mieć dzieci czy ich nie mieć? Mieszkać w mieście czy budować dom pod lasem? Pracować dużo i dużo mieć czy pracować mniej, by zyskać coś innego? To decyzje w jakiejś mierze życiowe. Ale wyborów dokonujemy cały czas. W każdej godzinie, a nawet minucie naszego życia. W co się ubrać? Pospać dłużej czy iść na trening? Włączyć telewizor czy posłuchać muzyki? Zjeść słodką bułkę czy sałatkę z rukolą? Każda nawet najmniejsza decyzja tworzy nasze życie. Jak powiedział Bruce Barton: „Kiedy czasami zdam sobie sprawę z olbrzymich konsekwencji całkiem małych rzeczy nie mogę odeprzeć myśli, że małych rzeczy nie ma.” Dlatego tak ważne, aby nauczyć się wybierać. Szczególnie dzisiaj, kiedy tak naprawdę możemy w dużej mierze żyć jak chcemy. Oczywiście, każdy ma swoje zewnętrzne i wewnętrzne ograniczenia, ale mimo wszystko. Świat jest jak szwedzki stół. Nie dasz rady zjeść wszystkiego. Musisz wybrać. Ale jak?

Moim zdaniem, największe kłopoty decyzyjne mają po pierwsze osoby, którym nie pozwalano na samodzielne podejmowanie decyzji. Małe dzieci dokonują już swoich wyborów od narodzin. Im starsze, tym tych wyborów więcej. Dzieci lubią zdecydować co zjedzą, ile, dokąd pójdą, w jakie rajtuzy chcą być ubrane, z kim chcą się bawić, czego uczyć itp. Są rodzice, którzy im na to pozwalają. Naturalnie w granicach bezpieczeństwa i zgodnie z tym na co pozwala sytuacja, ale jednak dają dziecku przekaz pt. „sprawdź”. „Sprawdź co lubisz, sprawdź czy ci to pasuje”. Dzieci takich rodziców uczą się poznawać siebie. Uczą się rozpoznawać sygnały z ciała, które mówią im: „to mi się podoba, to mi się nie podoba”. Uczą się, że mają moc sprawczą, że mogą wpływać na swoje jeszcze niedorosłe życie. Przynajmniej w jakimś stopniu. Są i tacy rodzice, którzy decydują za swoje dzieci. Nawet w sytuacjach, które tego nie wymagają. Jedna z moich pacjentek któregoś razu wzburzona zachowaniem swojej siostry rzuciła na sesji: „Kto to pomyślał, żeby dziecko decydowało o tym co zje na śniadanie?”. Dodam, że siostrzenica pacjentki miała 4 lata. Są rodzice, którzy nie mają nawyku zadawania dzieciom pytań: „na co masz ochotę?”, „czy już się najadłeś?”, „który chcesz kolor skarpetek?”. Nie jest to pewnie możliwe w każdej sytuacji. Ale znam rodziców, którzy decydują za dzieci niemalże w każdym obszarze. Pamiętam jak kiedyś spotkałam znajomą z 6 letnią córką. Zaczęłam podpytywać małą Zosię czy podoba się jej w zerówce, kogo lubi najbardziej. Na wszystkie pytania odpowiadała jej mama. „Zosia bardzo lubi przedszkole”, „Zosia przyjaźni się z taką Olą”.. Jaki może być skutek takiej postawy rodziców w życiu już ich dorosłych dzieci? Przede wszystkim brak kontaktu z sygnałami własnego ciała i brak zaufania do swoich emocji. To tak jak w tej smutnej anegdotce, kiedy syn pyta mamy: „mamo, czy ja jestem głodny czy jest mi zimno?”.
Jest też taka grupa rodziców, która z kolei oddaje decyzje swoim dzieciom w sprawach, które nie są do udźwignięcia przez małego człowieka. Jedna z moich pacjentek w wieku 10 lat była zapytana przez swoja matkę czy ma się rozwieźć z jej ojcem. Moja dojrzała dziś klientka ma kłopoty decyzyjne, ponieważ jest sparaliżowana lękiem przed konsekwencjami. Jako mała dziewczynka, widząc nieszczęście własnej matki, „podjęła decyzję” o rozpadzie rodziny. Ojciec pacjentki do końca swojego życia obwiniał ją, że rozbiła jego rodzinę.
Jest jeszcze jedna możliwa przyczyna trudności w dokonywaniu wyborów. To lęk przed popełnieniem błędu. Jedna z moich pacjentek nie dokonywała wyborów, ponieważ bała się, że podejmie złą decyzję. Przypomniała sobie jak to było w jej domu. Rodzice nie podejmowali decyzji za nią. Ale jednocześnie przed każdą ważna decyzją czuła ogromną presję z ich strony, że jej decyzja musi być dobra. „Pamiętam jak wybierałam liceum. Miałam trzy upatrzone. Rozmawiałam z moją mamą na temat moich kryteriów i argumentów za i przeciw. A ona cały czas powtarzała: ‚a co jeśli to”, ‚ a co jeśli tamto’. Innym razem wybierałam fakultety pod studia. Moi rodzice zaprosili mnie na naradę rodzinną i zrobili mi wykład, że teraz ważą się losy mojego przyszłego zawodowego życia i żebym nie podejmowała decyzji pochopnie. Z resztą ta rada, aby nie podejmować decyzji pochopnie, żeby się dobrze zastanowić dźwięczy mi w uszach do dzisiaj. To mnie kompletnie blokuje. Nigdy nie wiem czy przemyślałam coś wystarczająco dobrze. Żeby, broń Boże nie wybrać źle. Pamiętam też sytuację, kiedy nie byłam zadowolona z wyboru specjalizacji na studiach. Miałam wrażenie, że moi rodzice są na mnie źli, że popełniłam błąd. Zawsze powtarzali, że jestem taka mądra, dojrzała i rozsądna. Mam wrażenie, że to działa na mnie jak zaklęcie pt.’nie możesz się pomylić, w końcu jesteś taka mądra, dojrzała i rozsądna’. Wiem, że bardzo mnie kochają i chcą dobrze, ale takie ich podejście mi nie pomaga. Wolałabym usłyszeć: ‚hej, to nie koniec świata, wyluzuj’”.
Rodzice zazwyczaj chcą dobrze. Czasem brakuje im wiedzy jak jest dobrze. Czasem wiedzę mają, ale brak im umiejętności. A czasem mają jedno i drugie, ale nie zawsze sobie radzą. To zupełnie zrozumiałe. Są ludźmi, mylą się, popełniają błędy. Nie chodzi o to, aby ich obwiniać. Chodzi o to, aby zrozumieć skąd nasze trudności. Zrozumienie potrafi minimalizować cierpienie. Potrafi też wygenerować odpowiedź co robić, by sobie pomóc. I pozwala nie przenosić pewnych zachowań dalej, np. wobec naszych dzieci. A więc jak sobie pomóc?

Stale:
Ćwicz wybory
To przede wszystkim. Zacznij od drobiazgów – w którym kubku masz ochotę wypić herbatę? Chodzi o to, żeby trenować nawyk podejmowania decyzji i wdrażania ich w życie. Decyzje bowiem wymagają głównie działania, próbowania, a nie myślenia i gromadzenia wiedzy.
Pogłębiaj samoświadomość
Tylko wiedząc jakie masz cele, potrzeby, pragnienia, wartości będziesz mógł wiedzieć jak chcesz żyć i na czym Ci zależy, a w związku z tym jakich wyborów chcesz dokonać.
Pogłębiaj kontakt z emocjami, ciałem, intuicją, nieświadomością
Tylko tak dowiesz się od siebie czego chcesz. I tylko tak zbudujesz zaufanie do siebie.
Dawaj sobie prawo do błędów
Po pierwsze tylko tak się nauczysz. Po drugie, pamiętaj, że brak decyzji również jest decyzją. Np. decyzją o tkwieniu w stanie zawieszenia. Albo decyzją o nieodchodzeniu od partnera. Zawsze podejmujesz decyzje na teraz, mając te dane, które masz. Nie wiesz tego czego nie wiesz. Nie jesteś w stanie przewidzieć tego, czego nie jesteś w stanie przewidzieć. Więc nie próbuj. I uwierz, że nawet jeśli popełnisz błąd to sobie poradzisz. Czymkolwiek by to poradzenie sobie miało być.

Przy konkretnej decyzji:
Oceń swój wariant pod kątem swoich wartości, potrzeb, pragnień, celu.
Co jest teraz dla Ciebie najważniejsze?
Zadaj sobie parę pytań:
Gdzie ta decyzja Cię zabierze?
W jaki sposób to będzie dla Ciebie dobre?
Czy to pomnoży Twoje szczęście?
Czy to poprawi Twoje samopoczucie?
Czy ta decyzja Ci służy?
Czy ta decyzja poprawi Twoje życie?
Czy ta decyzja jest „ekologiczna”?
Co możesz zyskać?
Po co dokonujesz takiego wyboru, w imię czego?
Co byś zrobił wiedząc, że się uda?
Jakie są możliwe ryzyka i negatywne konsekwencje? Które będzie Ci łatwiej nieść?
Co się stanie, jeśli to zrobisz?
Co się nie stanie, jeśli to zrobisz?
Co się stanie, jeśli tego nie zrobisz?
Co się stanie jeśli tego nie zrobisz?
Wyobraź sobie, że podejmujesz określoną decyzję – co się pojawia w ciele, co czujesz?
Co to dla Ciebie oznacza? Jak chcesz wykorzystać tę informację? Jaki nasuwa Ci się wniosek?
Zastanów się czego dotyczy Twój wewnętrzny konflikt
Między tak naprawdę czym a czym wybierasz?
Wyobraź sobie najgorszy możliwy scenariusz
Niektórym to pomaga. Wiedząc, że w razie najgorszego są przygotowani – przestają stać w miejscu.
Porozmawiaj z kimś
Po pierwsze, wypowiedzenie na głos swoich emocji, przemyśleń, argumentów pomaga je ułożyć i zobaczyć z boku. Po drugie, czyjś ogląd sytuacji może dać Ci cenne wskazówki czy też dane, których nie brałeś pod uwagę. Po trzecie, jest to zawsze szansa na wsparcie.
Odłóż decyzje w czasie
Nie w nieskończoność, bo to co najbardziej męczy to właśnie stan zawieszenia. Ale to tak jak z zadaniem matematycznym. Siedzisz, główkujesz jak je rozwiązać, doprowadzasz do przeciążenia procesów poznawczych, odchodzisz, zajmujesz się czymś innym i nagle.. – masz rozwiązanie.
Zapytaj nieświadomość
Niektórzy bardzo jej ufają i potrafią z niej korzystać. Jedna moja pacjentka przy trudnych sytuacjach decyzyjnych zwykła zapisywać sobie pytanie na kartce. Przed położeniem się spać myślała o nim chwilę, a kartkę kładła pod poduszką. I czekała na list ze świata nocy. Czyli sen, który miał jej przynieść właściwą odpowiedź.

Dlaczego ona od niego nie odchodzi – rzecz o przemocy *

Dagmara (24, w związku niesformalizowanym od 5 lat). Mieszka z partnerem w swoim mieszkaniu po babci, ale tylko ona opłaca czynsz i rachunki. Jej partner twierdzi, że jest jej gościem, a od gości pieniędzy się nie żąda. Kiedy Dagmarze brakuje do pierwszego jej partner albo pieniądze jej pożycza albo nawet nie, komentując przy tym jak bardzo jest rozrzutna i niegospodarna. Dodam, że jako gość za jedzenie również nie płaci.

Katarzyna (34, w związku małżeńskim od 9 lat). Odkąd wyszła za mąż zrezygnowała ze wszystkich zajęć dodatkowych, ponieważ mąż Katarzyny nie lubi jak wychodzi. „Powtarzał, że znów mnie dupa świerzbi” – mówi Katarzyna. Koleżanek też już nie ma, bo mąż nie lubił jak opowiadała im o ich wspólnym życiu. „No a o czym jak nie o swoim życiu opowiada się znajomym?” – komentuje Kasia. Mąż Katarzyny był zdania, że rozmawianie z koleżankami o mężu to zdrada i brak lojalności. Mąż Katarzyny dwa razy w tygodniu wychodzi z kolegami pograć w piłkę. Na pytanie Kasi, czy on w takim razie może, odpowiedział, że „on robi coś pożytecznego, bo uprawia sport, a ona tylko dokupowałaby nowych fatałaszek, na które on ma pracować”.

Małgorzata (47, w związku małżeńskim od 24 lat). Mąż Małgorzaty bywa humorzasty i porywczy. „Nie znasz dnia ani godziny” – mówi Małgosia. „W takich momentach wszyscy muszą schodzić mu z drogi. Wszystkiego się czepia.” – dodaje. Potrafi godzinami wysuwać swoje pretensje lub godzinami milczeć. Często wychodzi bez słowa, mimo że są z Małgosią umówieni np. do znajomych. „Na zewnątrz jest do rany przyłóż.” – dopowiada Małgorzata. W pracy lubiany, pomocny, w domu zamienia się w marudnego pana i władcę.

Dagmara, Katarzyna i Małgorzata są ofiarami przemocy. W takiej sytuacji jak one jest co najmniej 70 tys. innych kobiet. Blisko tyle odnotowała policja w 2016 r. Prawie 75 tys. jest podejrzanych o jej stosowanie. Według statystyk policyjnych 95% sprawców przemocy to mężczyźni, a 91 % ofiar to kobiety i dzieci. Możemy sobie tylko wyobrazić ile z kobiet w ogóle sytuacji przemocy nie zgłasza. Dlaczego? No właśnie. Kiedy słyszymy o zjawisku przemocy, często cisną się nam na usta pytania: „Jak ona mogła sobie na to pozwolić?”, „Jak ona mogła do tego dopuścić?”, „Dlaczego ona ciągle z nim jest?”, „Dlaczego nie odeszła?”. No właśnie, dlaczego?

Brak wiedzy

Aby pozwolić sobie na wyjście z jakiejś sytuacji, nie wspomnę już o zgłoszeniu jej na policję, trzeba wiedzieć, że dana sytuacja nam szkodzi i że jest przestępstwem. Wiele kobiet nie zdaje sobie sprawy, że to co robi jej partner to przemoc. Szczególnie jeśli chodzi o przemoc emocjonalną. Fizyczną łatwiej zdefiniować, zauważyć. Ale psychiczna? Kiedy mówię moim pacjentkom, że zachowanie ich partnera jest przemocowe, bywa, że mi nie dowierzają.  „On po prostu czasem ma zły humor”, „Każdy czasem może się zdenerwować” – mówią. Szczególnie trudno nazwać przemoc  po imieniu, jeśli w rodzinie pochodzenia również dochodziło do przemocy. Wiele kobiet uważa, iż fakt, że mężczyzna sprawdza jej telefon lub też zabrania pójścia do pracy, jest normą. Tacy mężczyźni po prostu są. Nie, to nieprawda. Tacy są niektórzy mężczyźni. Tacy, którzy dopuszczają się przemocy.

Przekonania i doświadczenia

Jest cała masa przekonań, która może utrudniać uświadomienie, że nasz partner stosuje przemoc. W końcu: „mąż kocha swoją żonę”, „mąż chce dla swojej rodziny jak najlepiej”, „mężowi można zaufać”, „ludzie w związkach się nie krzywdzą”, „w każdym człowieku jest ziarnko dobra”, „dlaczego mam mu nie wierzyć?”, „może on ma rację?”, „może on to faktycznie robi dla mojego dobra?”. Jeśli jeszcze dołożymy do tego fakt, iż kobieta doświadczająca przemocy nie zna innego życia, ponieważ jej dziadek, ojciec i brat byli przemocowi, to jak mogłaby myśleć inaczej? Uznając, iż mężczyzna, który kocha kobietę jej nie ubliża, musiałaby zakwestionować miłość swojego ojca do jej matki i do niej samej. A to bywa zbyt trudne. Są kobiety, które doświadczywszy przemocy w domu rodzinnym obiecują sobie, że nigdy więcej na to nie pozwolą. Do czasu, aż lądują u boku mężczyzny, który w przemocy ojcu nie ustępuje. Dlaczego? Po pierwsze – to znają. Wiedzą jak się w tym poruszać. I choć deklaratywnie tego nie chcą, nie umieją odnaleźć się w sytuacji, która jest im obca – w związku wolnym od przemocy. Po drugie – mają nadzieję. Nadzieję, że tym razem uda się im przełamać ten potworny wzorzec. Z ojcem się nie udało. Choć tak bardzo się starały być dobre, posłuszne i miłe – nic to nie zmieniło. Może więc tym razem, gdy zrobią wszystko jak należy? Może ich miłość do tego mężczyzny go odmieni? Są to oczywiście motywacje nieświadome, ale bardzo silne. Jest jeszcze jedno. Są kobiety, które głębokość miłości mierzą natężeniem emocji. „Jak jest zazdrosny, to znaczy, że kocha”, „jak szaleje z miłości, to cudownie”, „on mnie kocha taką wariacką miłością”, „co to było za szaleńcze uczucie!” – wszystko to usłyszałam w swoim gabinecie. Jak w takiej sytuacji uznać izolowanie przez partnera za przejaw przemocy?

Syndrom gotowanej żaby

Rzadko kiedy się zdarza, aby sprawca przemocy dopuścił się jej nagle w sposób skrajny. Z reguły zachowania przemocowe są przez sprawcę uaktywniane stopniowo. Na samym początku sprawca się pilnuje. Może nawet robić świetne pierwsze wrażenie. Potem się zaczyna. Najpierw jakieś krytyczne uwagi na temat lenistwa, podśmiewywanie się przy znajomych z nowej fryzury, żarty na temat konieczności odcięcia od konta itp. Potem może karanie brakiem kontaktu, uwagi na temat życia koleżanek i obrażanie się, gdy coś nie idzie po jego myśli. Jednym słowem – sprawca nie od razu wyciąga działa ciężkie. Może gdyby tak było, łatwiej byłoby zauważyć, że coś się dzieje. Jak żaba, którą jakby wrzucić do wrzątku (nigdy tego nie róbcie!) – natychmiast z niej wyskoczy. Ale gdyby włożyć żabę do wody letniej i powoli podgrzewać – żaba nie poczułaby momentu, w którym zaczyna się gotować. Z przemocą jest podobnie.

Cykl przemocy

Tak jak sprawca rzadko kiedy ujawnia swoje najgorsze oblicze od razu, tak nie jest „potworem” cały czas. Przemoc zazwyczaj ma swój określony cykl. Zaczyna się od narastającego napięcia u sprawcy. Następnie dochodzi do gwałtownego wyładowania jego agresji, po czym sprawca zaczyna przepraszać. Często wyraża żal i skruchę, kupuje prezenty i obiecuje poprawę. I to zamydla oczy ofierze. Kobieta po raz wtóry wzbudza w sobie nadzieję, że tym razem on naprawdę zrozumiał. Tym samym traci ona czujność i gotowość do podjęcia jakichś kroków ku zmianie swojej sytuacji. Moje pacjentki w takich momentach mówią: „Ale jak on się nie awanturuje to jest cudowny”. Ale się awanturuje.

Pranie mózgu


Wyobraźmy sobie. Sprawca przemocy poniża ofiarę i degraduje jej poczucie własnej wartości.  W myśl powiedzenia, że nawet kłamstwo powtórzone kilka razy staje się prawdą, ofiara zaczyna nasiąkać tym co słyszy. Powoli zaczyna wierzyć w to co mówi partner. Szczególnie, że wcześniej sprawca skutecznie odizolował ofiarę od wszystkich, którzy mogliby być jakimś głosem rozsądku i sprzeciwu w tej sytuacji. Ofiara nie ma nikogo, kto powiedziałby, że nie jest tak jak myśli. A może nawet jej najbliżsi utwierdzają ją w tym, że „takie jest życie”, „taki jest los kobiet”, „nie ma co narzekać i użalać się nad sobą”. A nawet: „gdyby była bardziej ogarnięta, z pewnością on by się tak nie wkurzał”. Życie ofiary coraz bardziej zaczyna zakleszczać się do koncentracji wyłącznie na sprawcy – czy jest dziś w dobrym humorze, czy dziś trochę odpuści? Zazwyczaj jest w złym. Wtedy wymaga posłuszeństwa, demonstruje swoją siłę i nierzadko grozi. Ofiara naprawdę się boi. Jest sama, nie ma wsparcia. Jeśli jeszcze doświadczyła tego, że matka nie odeszła od przemocowego ojca, skąd ma ona wiedzieć, że to jest możliwe? Bywa, że sprawca okazuje pobłażliwość. U ofiary mającej poczucie, iż jej los jest w rękach sprawcy wytwarza się coś na kształt syndromu sztokholmskiego (stan psychiczny, który wyraża się odczuwaniem sympatii, współczucia i solidarności ze sprawcą przemocy). To co się dzieje w związku, w którym dochodzi do przemocy przypomina niewidzialna klatkę czy dwuosobową sektę.
Zespół stresu pourazowego i syndrom wyuczonej bezradności
Niektóre ofiary przemocy doskonale zdają sobie sprawę, że to w czym tkwią to przemoc. Mimo to nic z tym nie robią. Dlaczego? Lata tkwienia w przemocy sprawiają, że u ofiary zaczynają wytwarzać się objawy stresu pourazowego i wyuczonej bezradności. Ich powstaniu sprzyjają sytuacje, w których człowiek narażony jest na utratę zdrowia czy życia. Przemoc jest takim doświadczeniem. Ofiara przemocy może więc nawet nie pamiętać wielu zdarzeń przemocowych ze swojego życia. Żeby przetrwać, może unikać myśli i uczuć związanych z tym co się dzieje. Może więc mieć przekonanie, że „nie jest tak źle”. Trzeba też jasno powiedzieć, że kobieta przez lata doświadczająca przemocy może mieć kłopoty w sferze poznawczej. Nierzadko słaba koncentracja uwagi, kłopoty z racjonalnym myśleniem i podejmowaniem decyzji, słabe możliwości poznawcze spostrzegania sukcesu oraz swoich zasobów, brak umiejętności szukania alternatywnych rozwiązań sprawiają, że ona naprawdę nie widzi możliwości wyjścia z sytuacji. Ofiara ma poczucie, że cokolwiek nie zrobi nie będzie to miało znaczenia dla zmiany sytuacji. Stąd zupełne poddanie się, bierność, uległość.
Brak wspierającego otoczenia
Wiele ofiar przemocy dorastało w domach, w których również była przemoc. W takiej sytuacji trudno o wsparcie. Nawet jeśli taka kobieta słyszy od matki: „on nie może cię tak traktować, odejdź”, to jeśli jej matka nie odeszła, trudno uwierzyć, że można. W końcu uczymy się przez przykład, nie wykład. Wiele sytuacji jest jeszcze mniej optymistycznych. Otoczenie wspiera w ofierze przekonania, że „jest do niczego” (to słyszy od ojca lub/i matki) lub też że „nic na to nie poradzi”. Są jeszcze inni – przyjaciele, znajomi, ale jak już wspominałam, od nich ofiara skutecznie jest izolowana. Zostają koledzy czy koleżanki z pracy (o ile kobieta pracuje), sąsiedzi czy pracownicy różnych służb. Nawet jeśli w początkowym okresie trwania przemocy kobieta jeszcze poszukuje pomocy, reakcja ze strony otoczenia może być tym co posunie kobietę w swych działaniach naprzód lub też osłabi ją na lata. Jeśli osoba poszukująca pomocy usłyszy, że to czego doznaje to bezprawna przemoc i otrzyma realną, szybką pomoc – proces przemocy może się zatrzymać. Jeśli jednak otoczenie z powodu ignorancji, zmęczenia sytuacją lub bezradnością zachowuje się w taki sposób, że to dodatkowo „uszkadza” krzywdzoną osobę – to wycofuje ofiarę na długo. Jeśli nie na zawsze. Zachowania powodujące wtórne zranienie ofiary to: niewiara w to co mówi, pomniejszanie tragizmu i wagi raniących doświadczeń, obwinianie ofiary, naznaczanie jej negatywnymi określeniami, sugerowanie, iż chce ona uzyskać nieuzasadnione korzyści ze swojej sytuacji, uszczypliwe uwagi typu „jak tyle wytrzymuje, to pewnie to lubi”, „nie odchodzi, więc widać nie jest to takie straszne”, „sama nie wie czego chce, więc może potrzebuje twardej ręki”, „jak ją bije to pewnie zasłużyła, przecież wie co robi”, „wariatka, nie zaszkodzi jak ją trochę potarmosi”. Pod wpływem takich reakcji otoczenia krzywdzona osoba zaczyna przystosowywać się do roli ofiary i przestaje się bronić. Zaczyna myśleć, że bycie ofiarą przemocy jest jej nieuchronnym przeznaczeniem do końca życia. Obwinia się i odmawia sobie podstawowych praw ludzkich, przestaje oczekiwać poprawy swojej sytuacji. Traci nadzieję i poczucie godności. W czasie urazu stosuje taktykę przetrwania. Czasem, w ostatnim odruchu desperacji podejmuje zamach na swoje życie lub życie sprawcy.
Wstyd


Wszystkie kobiety – ofiary przemocy, z którymi pracowałam mówiły o wstydzie. Był to czynnik, który najsilniej hamował je w tym, by szukać pomocy.
Dagmara: „Nikomu nie mówiłam jak wygląda u nas podział finansowy. Wstydzę się tego, że tak jest. Zdaję sobie sprawę, że on mnie wykorzystuje. Ale nie umiem mu się postawić. Gdyby moi rodzice dowiedzieli się, że ja za wszystko płacę wywaliliby go z mojego mieszkania. A ja tego nie chcę. Z resztą jak miałabym im wytłumaczyć, że tak jest od początku?”
Katarzyna: „Ostatnio spotkałam koleżankę ze szkoły. Zapytała mnie dlaczego już dwa razy nie przyszłam na spotkanie klasowe. Co jej miałam powiedzieć? Że dlatego, że mąż mnie nie puszcza? Dojrzała kobita, a tak się daje! Ja wiem jak to brzmi: ‚Nie byłam, bo mąż nie byłby zadowolony’. Jak wypowiadam to na głos to sama jestem sobą załamana. Dlaczego sobie na to pozwalam? Ale pozwalam sobie. I to od tylu lat. I im dłużej to trwa tym coraz bardziej mi wstyd. A ten wstyd paraliżuje.”
Małgorzata: „Tydzień temu miałam zaproszenie na pracowy bankiet. Mieliśmy iść z mężem, ale on w ostatniej chwili się wycofał. Poszło o krawat. Nie mógł go zawiązać, cały czas był za krótki lub za długi, w końcu się wkurzył, cisnął nim o ziemię i usiadł przed telewizorem, rzucając, żebym ‚poszła sobie sama na to spotkanie wyższej pierdolencji’. I poszłam. Ale nikomu nie powiedziałam jaka jest właściwa przyczyna tego, że jestem sama. Dlaczego? Przecież to wstyd. W końcu twój partner w jakimś sensie świadczy o tobie. W pracy jestem osobą bardzo silną, asertywną i stanowczą. Gdyby ktoś się dowiedział o mojej sytuacji w domu, zapadłabym się pod ziemię.”
W ciągu tygodnia giną w Polsce trzy kobiety z powodu przemocy domowej – podaje Instytut Wymiaru Sprawiedliwości. Przemoc psychiczna wydaje się być mniej groźna. Właśnie z powodu tego błędnego przekonania jest tak niebezpieczna. Można powiedzieć, że przemoc emocjonalna to zbrodnia doskonała. Nie zostawia widocznych śladów (przynajmniej na pierwszy rzut oka), a jednak prowadzi do śmierci. Jeśli nie ciała, to na pewno duszy. Osoba doświadczająca przemocy traci poczucie własnej tożsamości. W pewnym momencie już nie wiem kim jest. Jaka jest. I co może. A może.

Tu znajdziesz pomoc:
Niebieska Linia: www.niebieskalinia.pl
Fundacja Centrum Praw Kobiet: www.cpk.org.pl
Sieć Pomocy Ofiarom Przestępstw: http://www.pokrzywdzeni.gov.pl
Informator Obywatelski: www.informatorobywatelski.pl
Powiatowe Centra Pomocy Rodzinie: www.pcpr.info
Ośrodki Interwencji Kryzysowej: www.interwencjakryzysowa.pl
Departament ds. Kobiet, Rodziny i Przeciwdziałania Dyskryminacji MPiPS: www.kobieta.gov.pl

W ramach bliskiej memu sercu filmoterapii (korzystania z filmu jako narzędzia do psychoedukacji, a  nawet wspomagania działań psychoterapeutycznych) polecam następujące filmy:

„Sypiając z wrogiem” – Joseph Ruben
„Chłopięcy świat” – Michael Caton- Jones
„Męska sprawa” – Sławomir Fabicki
„Thelma i Louise” – Ridley Scott

* Należy podkreślić, iż przemoc dotyka również mężczyzn. Mechanizmy przemocy, o których mowa w artykule dotyczą również sytuacji, w której to mężczyzna jest ofiarą przemocy. Ze względu jednak na skalę zjawiska artykuł zadedykowany został głównie kobietom.

Dlaczego wciąż mi nie wychodzi?

O przyczynach samotności czy trudności ze znalezieniem partnera/partnerki mówiłam i pisałam wielokrotnie. Ale po pierwsze, temat wydaje się być wciąż aktualny (dostaję na ten temat sporo zapytań), a po drugie, czas płynie i pojawiają się we mnie kolejne obserwacje i przemyślenia dotyczące tego jakie mamy dziś podejście do relacji. Kilkoma się z Wami podzielę.

Jestem współautorką testów dopasowania portali Sympatia Plus i Kochaj.pl. Dostaję wiele zapytań o to „czy ten test naprawdę pomoże mi znaleźć partnera idealnie do mnie dopasowanego?” lub „na ile test jest skuteczny?”, czy też „na ile mogę mieć pewność, że test rzeczywiście wskaże mi tego jedynego?”. Jestem również, a może przede wszystkim, psychologiem i psychoterapeutką. W swoim gabinecie często słyszę pytania: „Jak już pani o nas opowiedziałam to uważa pani, że my do siebie pasujemy czy nie?”, „Czy uważa pani, że powinniśmy się rozstać?”. Nie wiem co się takiego stało, że przestaliśmy pytać siebie, zamiast innych. Nie wiem dlaczego wychodzimy z założenia, że jest gdzieś na zewnątrz odpowiedź na pytanie jak żyć, co robić, kogo wybrać? Szukamy szybkich i łatwych odpowiedzi. Gotowców. Gwarancji. Chcemy mieć pewność, że jak zrobimy A to dostaniemy B. Rozczaruję Was. Takowych nie ma. Żaden test, żaden człowiek nie da Wam jedynej słusznej odpowiedzi, która zagwarantuje Wam szczęście i powodzenie do końca Waszych dni. Żałuję, niekiedy sama chętnie bym z niej skorzystała, ale wiem, że takiej nie znajdę. Życie to sztuka wyborów. I już w nazwie odczytujemy, że skoro sztuka to nie jest to łatwe. I wymaga umiejętności. Nie wypracujecie ich, jeśli będziecie szukać recept. Są pomoce, podpowiedzi, doświadczenia innych, ale tylko (albo aż) tyle. Gwarancji brak.
W tej potrzebie, aby ktoś lub coś za nas wybrało i do tego „partnera idealnie dopasowanego” kryje się również brak gotowości na trudności i pracę. Bowiem jeżeli mamy być dopasowani „idealnie” to znaczy, że nie będziemy musieli się ze sobą ścierać, spierać, negocjować czy wypracowywać sposobów na rozwiązanie naszych problemów. Bardzo często dostaję wiadomości i maile następującej treści:
„Ciągle kłócę się ze swoim partnerem. Normalnie o wszystko. Co mamy robić, żeby się tak nie kłócić?” albo
„Mój chłopak się na mnie obraził i nie chce ze mną gadać. Co mam zrobić?” lub też
„Moja żona nie chce ze mną sypiać. Czy może pani nam pomóc?”
Odpisuję, że być może mogę, ale aby to stwierdzić trzeba się zobaczyć. Poznać się, poszerzyć ilość danych, porozmawiać. Jak mogę komuś pomóc nic tak naprawdę nie wiedząc? Dlaczego o tym piszę? Dla mnie takie maile (bez kontynuacji i chęci na spotkanie) są dowodem na to, że my naprawdę myślimy, że wszystko chyba jest proste. Że istnieje jakaś pigułka czy czarodziejska różdżka, którą w dodatku mam ja albo chociaż jakiś przepis, który powie: „proszę powiedzieć partnerowi/chłopakowi/żonie to i to i będzie super”. Nie chce się nam wkładać wysiłku. Coraz mniej mamy w sobie zgody na właśnie brak gwarancji. Jesteśmy coraz bardziej roszczeniowi. Także względem relacji. Profesor Tomasz Szlendak z Instytutu Socjologii UMK w Toruniu jest zdania, że lista cech, których oczekujemy od partnera się rozszerza. Pisała też o tym psychoterapeutka Zofia Milska-Wrzosińska. Mówiła ona o tym, że dziś chcemy aby nasz partner był „wszystkim”: i najlepszym przyjacielem i cudownym ojcem i nieprzeciętnym kochankiem. Nasze babki ponoć nie miały takich oczekiwań. I nie zrozumcie mnie źle. Bardzo, bardzo się cieszę, że już nie musimy być z kimkolwiek (bo opinia społeczna, bo wymagania kultury, bo ograniczenia finansowe) i jestem przeciwniczką myślenia, że jeśli „nie pije, nie bije i, za przeproszeniem, nie śmierdzi” to wystarczy. Jestem za tym, by wiedzieć czego się nie chce, czego chce, kogo się szuka. Jestem za tym, by odważać się na szukanie swojej drogi i swojego szczęścia i spełnienia. Ale my szukamy czasem kogoś i czegoś co nie istnieje. To po pierwsze. A po drugie, choć dokładnie wiemy jaki ma by ten wymarzony partner czy partnerka kiedy pytam o to co Ty możesz i chcesz wnieść do związku, co Ty możesz od siebie dać – nierzadko pojawia się cisza. Bo w ogóle coraz częściej traktujemy związek w sposób konsumpcyjny. Szukamy partnera w taki sposób jakbyśmy szukali do kupna samochodu. Ma spełniać określone kryteria, jak nie spełnia – szukamy dalej. Na portalach randkowych przeglądamy profile jakbyśmy przeglądali ofertę na platformie handlowej. Ostatnio rozmawiałam z jednym moim samotnym pacjentem. Pytałam go jak było na wyjeździe organizowanym przez jedną ze szkół tańca. Mój pacjent liczył, że kogoś tam pozna. „Nic tam ciekawego nie było” – skomentował. Jakby opowiadał o butach, które chciał nabyć. Z racji swojej funkcji na portalu Kochaj.pl pojawiam się czasem w różnych tzw. grupach na portalach społecznościowych. Głównie oczywiście takich, gdzie samotni szukają kogoś do pary. Przyznaję, że bywam przerażona. Nie miałam pojęcia (z racji oczywiście wieku) jak to dziś wygląda wśród młodych. Młodzież się dziś głównie ocena. Przynajmniej tam. Tzw. „ocenka za ocenkę” czyli „oceń mnie a ja ciebie” naprawdę mną wstrząsnęła. Przecież to musi być, wybaczcie kolokwialne stwierdzenie, straszne. Ciągle patrzeć na innych przez pryzmat jakiś dziwnych ocen i wciąż wystawiać się na ocenę.. Jak o tym myślę ogarnia mnie smutek. I w jakimś sensie współczucie. Jeśli będziemy patrzeć na siebie jak na towar w sklepie, który można ocenić, nabyć, zareklamować, wymienić, rzucić w kąt – to kiepsko widzę przyszłość jakościowych relacji. Może brzmię jak leśna babcia, ale trudno. Nie napawa mnie to optymizmem. I znowu – nie jestem zdania, żeby być ze sobą za wszelka cenę. Żeby trwać w imię trwania mimo zranień, bólu, poczucia nieszczęścia itp. Ale łatwo rezygnujemy. Łatwo się poddajemy. Ostatnio zapytałam mojego pacjenta dlaczego rozstał się z partnerką, bo miałam poczucie, że dobrze się czuł w swoim związku. Powiedział, że „było ok, ale bez szału”. Inna pacjentka swoją decyzje o rozstaniu skomentowała następująco: „jakoś nie czułam fajerwerków”. Jeszcze inny przykład: „Już nie jest tak jak kiedyś. Moje uczucie chyba wygasło”. Nie chcę oceniać tych indywidualnych powodów rozstań, bo każdy ma swoją drogę. Ale obserwuję, że takie zjawisko hedonistycznego podejścia do relacji jest coraz częstsze. I jest jednym z powodów tego, że szukamy, szukamy i nie znajdujemy. Albo znajdujemy jedynie na chwilę.
Nie tylko potrzebujemy czuć się w relacji dobrze i przyjemnie (to oczywiście zrozumiałe, o ile założymy, że chodzi o proporcje pomiędzy łatwo-trudno, przyjemnie-nieprzyjemnie, a nie przy pierwszym trudno i nieprzyjemnie – uciekamy), ale też nierzadko potrzebujemy permanentnej stymulacji w naszych relacjach. Nie wystarcza, że jest po prostu dobrze. Jeśli „nie ma szału czy fajerwerków” jest zwyczajnie nudno. Potrzebujemy non stop się bodźcować.
Przyglądam się jeszcze jednemu zjawisku. Ktoś nazwał to stabilną niejednoznacznością. Mimo, że jesteśmy w związku, nie chcemy rezygnować z prawa do rozglądania się. Cały czas mamy oczy szeroko otwarte, bo może znajdzie się ktoś lepszy, fajniejszy, ciekawszy, bo może z kimś innym będę szczęśliwszy/a? Nie chcemy się opowiadać, deklarować. Chcemy mieć możliwość wyjścia ze związku w każdej chwili. Są pewnie tego dla relacji i korzyści. Wiedząc, że już nie działa prawo „trafiony zatopiony”, że ślub, wspólny kredyt czy dziecko nie są gwarantem na tzw. ułożenie sobie życia –  może dzięki temu nie osiadamy na laurach, tylko rozwijamy się, dbamy o siebie nawzajem?Perspektywa, że „i tak nie odejdzie, w końcu jest moją żoną/moim mężem” jest już nieaktualna.
Z drugiej strony może być i odwrotnie. Skoro w każdej chwili możemy się rozstać, to nie chce się już nam przeciwstawiać trudnościom. Można pójść tam, gdzie łatwiej. I tak chodzimy od jednego do drugiego czy od jednej do drugiej i kończymy wnioskiem, że nam nie wychodzi. Że „szukamy i szukamy i nie możemy znaleźć tej jedynej czy tego jedynego”. No nie możemy. M.in. z tych powodów, o których napisałam. Jest ich z pewnością znacznie więcej. I pewnie jeszcze nie raz będziemy się nad nimi pochylać. Nie po to, żeby oceniać. Po to, żeby móc z tych przemyśleń skorzystać.

Rozważania o miłości

Czym jest miłość? Oto odwieczne pytanie, które nurtuje filozofów, naukowców, artystów, dziennikarzy i nas – wszystkich pozostałych.  Z badań CBOS z 2005 roku wynika, że co 10 badany nie potrafi udzielić odpowiedzi na to pytanie. Z kolei najczęściej pojawiały się następujące definicje: miłość to zaufanie, lojalność, poczucie bezpieczeństwa, dążenie do dobra drugiej osoby, szacunek, akceptacja, zrozumienie, wspieranie, przetrwanie trudnych momentów, uważność. 2% badanych połączyło miłość z pobudzeniem emocjonalnym i fizycznym, 2% respondentów zaprzeczyło istnieniu miłości. Sama ogromnie zaciekawiona tematem (można powiedzieć, że w tym obszarze pracuję) sporządziłam własny research. O to czym jest miłość pytałam bliższych i dalszych znajomych, sięgnęłam oczywiście do niewyczerpanego źródła wszelkich danych jakim jest internet, prześledziłam również opinie tych, którzy dla wielu stanowią autorytet.
Co znalazłam?

Sposobów rozumienia miłości są setki.
Na przykład część wypowiedzi dotyczyła definiowania miłości poprzez pragnienie dobra dla drugiej osoby i czynienie tegoż: „Miłość to przekazywanie dobroci drugiemu człowiekowi”, „Miłość to dbałość o dobro i rozwój drugiego człowieka”, Albo: „Miłość to pragnienie szczęścia dla drugiej osoby”. Dla wielu miłość łączy się przede wszystkim z troską: „Miłość to troszczenie się o los drugiej osoby”, niekiedy zmierzającą w stronę rezygnacji z siebie: „Miłość to poczucie, że czyjeś dobro jest ważniejsze, niż twoje”, „Miłość to całkowite oddanie”, „Miłość to nieustająca praca polegająca na rezygnowaniu i dostosowywaniu”, „Miłość jest wtedy, gdy całą sobą chcemy żyć dla tej drugiej osoby”, „Miłość zaczyna się wtedy, kiedy szczęście drugiej osoby staje się ważniejsze, niż twoje” H. Jackson Brown, Jr. Sporo wypowiedzi o miłości dotyczyło więzi i przywiązania: „Miłość to silna więź„, „Miłość to głębokie przywiązanie, pragnienie bliskości, dawanie, wzajemna sympatia”. Pojawiały się też skojarzenia miłości z wewnętrznym poczuciem, że nam się chce: „Miłość to stan chciejstwa, po prostu czujesz, że chcesz”, „Miłość to motywacja”. Niektóre wypowiedzi łączyły miłość z odpowiedzialnością, szacunkiem, tęsknotą, akceptacją ( „Kochać kogoś to pozwalać mu na to, żeby był taki jaki jest”, „Miłość to akceptacja słabości”). Dwie z moich  respondentek, które są buddystkami zdefiniowały miłość następująco: „Miłość to stan w którym w sposób intuicyjny efekt końcowy każdej podejmowanej decyzji jest dla dobra tej drugiej osoby”, „Miłość to całkowita nieobecność lęku”. Niektóre z wypowiedzi były bardziej rozbudowane: „Miłość to uczucie, które przejawia się w relacji do drugiej osoby połączone z silnym pragnieniem obcowania z nią”, „Miłość polega na: na kłóceniu się i godzeniu, na wytykaniu sobie błędów i przebaczaniu, na milczeniu i rozmowie, na słuchaniu i mówieniu, na pewności i zwątpieniu, na byciu razem i byciu daleko od siebie”. Bardzo mi się ta definicja podoba. Niektóre wypowiedzi dotyczyły bardziej nie tego czym miłość jest, ale po czym możemy poznać, że kochamy lub, że jesteśmy kochani: „Miłość powoduje, że chcę być lepsza”, „Miłość wydobywa ze mnie to co najlepsze”, „Miłość do drugiego człowieka objawia się tym, że zaczynasz lubić jego dziwactwa, kochać to co ona kocha, współdzielić przestrzeń i przy tym się nie dusić.”, „Miłość jest wtedy, gdy ona chce po prostu pomilczeć, a ty się wyciszasz”, „Miłość jest wtedy, gdy ona wciąż ma ten błysk w oku, chociaż ostatnio sporo przytyłeś”, „Miłość jest wtedy, gdy pomimo że jesteście ze sobą lata ona nadal głaszcze cię po policzku”, „Miłość to jest słuchanie pod drzwiami czy to jej buty tak skrzypią po schodach, jak do 40 letniej kobiety wciąż mówisz ‚Moja maleńka’ i kiedy patrzysz jak ona je, a sam nie możesz nic przełknąć, kiedy nie zaśniesz zanim nie dotkniesz jej brzucha, gdy stoicie pod drzewem a ty marzysz, żeby się przewróciło, bo będziesz mógł ja osłonić”. Były i definicje bardziej metaforyczne: „Dzięki miłości możemy doświadczać kawałka nieba na ziemi”, „Miłość wznosi na szczyt piękna”, „Miłość jest oddechem prawdy”, „Miłość to odbicie własnej duszy w czyimś sercu”, „Miłość jest lekarstwem co sprawia cuda codzienne” Phil Bosmans. Część osób zdefiniowała miłość jako umiejętność. Część jako sztukę. Część jako potrzebę. Były też osoby, które uznały, że miłość nie istnieje: „Miłość to coś czego nie ma, to coś czym uzasadniamy swoje postawy, decyzje, potrzeby”.
Wielość sposobów rozumienia tego czym jest miłość jest doprawdy niezwykle interesująca.

Któregoś razu oglądałam wykład dominikanina o. Adama Szustaka na temat miłości. Zakonnik opowiadał jak na ten temat rozmawia z młodymi ludźmi. Ojciec Szustak zadaje im pytanie skąd będą wiedzieli, że kochają. Odpowiadają, że będą to czuli. „Bzdura” – mówi Szustak. To nie miłość. Tak wygląda zakochanie. A zakochiwać się możemy więcej, niż raz, nawet wtedy gdy jesteśmy z kimś związani. Miłość to coś zdecydowanie innego, bądź może powinnam raczej powiedzieć, że to zdecydowanie więcej, niż uczucie. Podobnie widzi miłość Erich Fromm, autor słynnej książki „O sztuce miłości”. Fromm twierdzi, że coś takiego jak miłość nie istnieje. Według Fromma miłość to abstrakcja. „Nikt jej nigdy nie widział” – pisze. Według Fromma „istnieje tylko akt kochania”. Dla Szustaka i Fromma miłość to nie uczucie, a decyzja i postawa. Coś co możemy kształtować, budować, lepić, na co możemy aktywnie wpływać. To „stan bycia” jak powiedział któryś z uczestników mojego researchu czy też „zadanie a los” jak mówi Fromm. Szustak i Fromm wychodzą więc z założenia, że miłość można sobie ślubować. Gdyby była wyłącznie uczuciem obiecywanie sobie czegoś nie byłoby możliwe.  A potem słucham sobie audycji radiowej, w której bierze udział jedna z wiodących blogerek. Opowiada jak podejmowała decyzje o ślubie, zarówno pierwszym, jak i drugim – w kilka minut, po zaledwie paru dniach znajomości. Twierdzi, że tylko w ten sposób takie decyzje można podejmować. Autorka bloga prowadzi też warsztaty dla kobiet. Gdy któraś z pań ma wątpliwości w sprawie swojej relacji partnerskiej prowadząca zadaje uczestniczce pytanie: „Czy ty go kochasz?”. Często słyszy odpowiedź: „myślę, że tak”. Według blogerki to jest podstawowy błąd – myślimy, że kochamy, a nie czujemy. Miłość nie mieszka przecież w głowie. Ją się czuje lub nie. W tym miejscu przypomina mi się pewna historia. Byłam kiedyś świadkiem rozmowy dwóch koleżanek siedzących w kawiarni przy stoliku obok. Jedna z nich wyszeptała drugiej, że ona nie wie czy kiedykolwiek miała orgazm. „Jak to nie wiesz?” – zapytała ta pierwsza. „No nie wiem czy to co czułam to było właśnie to” – odpowiedziała. „Skoro mówisz to co mówisz to znaczy, że nie miałaś. Gdybyś miała na pewno byś o tym wiedziała.”. To taka dygresja, ale w temacie pt. jak czujesz to czujesz, jak czujesz to wiesz, nie masz wątpliwości. Koniec kropka.
W takim razie jak to z ta miłością jest? Miłość to uczucie czy jednak decyzja, postawa? Takie pytanie pojawiło się na fan page’u jednego z cenionych ośrodków psychoterapii. Oto przykładowe odpowiedzi: „czucie”, „doznanie”, „wybór”, „postawa”, „wszystko”, „zakochanie – stan, miłość – decyzja”, „setki decyzji każdego dnia”, „wybór podejmowany wciąż na nowo”, „postawa poprzedzona decyzją poprzedzoną uczuciem”, „uczucie, które definiuje postawę oraz ma wpływ na decyzję”, „uczucie może być kryterium wstępnym do podjęcia decyzji na zawsze”, „musi być uczucie i chemia, fascynacja, tu rola uczuć się kończy, przychodzi czas na decyzje i postawę”.

Miłość to fenomen. Chyba żadnemu zjawisku nie poświęcono tyle rozpraw naukowych, książek, filmów, piosenek, wierszy, rozmów przy kawie.  Mimo to – nadal pozostaje tajemnicą. Albert Einstein powiedział, że miłość to „jedyna energia we wszechświecie, której człowiek nie zgłębił”.
I takie rozumienie miłości jest ostatnim, które pojawiło się w moich poszukiwaniach: „Największą tajemnicą miłości jest fakt, ze próby jej zdefiniowania zawsze skazane są na niepowodzenie, bo nic nie ma tak wielu oblicz jak właśnie ona”, „Miłość jest trudna do zdefiniowania ze względu na rozmaitość użyć i znaczeń połączona z zawiłością uczuć i postaw”, „Miłość nie ma definicji dlatego jest wielka”, „Miłość nigdy do końca nie zostanie poznana”. Trudno się z tym nie zgodzić.. Ale my i tak będziemy o niej mówić, pisać, dyskutować, tworzyć pod jej wpływem sztukę, bronić na jej temat prac doktorskich, będziemy jej pragnąć, za nią tęsknić, walczyć o nią  – czymkolwiek czy  kimkolwiek jest.

Czego się dowiem o sobie z testu dopasowania Kochaj.p – czyli praktyczne zastosowania testu

Nie trzeba pewnie być szczególnym mędrcem, aby rozwikłać zagadkę co kryje się pod tajemniczą nazwą „test dopasowania” czy też „test doboru partnerskiego”. Jak się pewnie domyślasz, test ten ma za zadanie pomóc Ci w dokonaniu pierwszej selekcji pośród dziesiątek i setek użytkowników portalu randkowego i „wyszukać” taką osobę, bądź osoby, które według przyjętych kryteriów w teście powinny najbardziej do Ciebie pasować.  To pierwsza podstawowa korzyść wypełnienia testu doboru zaproponowanego przez Kochaj.pl. Jest i druga, dla mnie wcale nie mniej ważna. Otóż test doboru Kochaj.pl zachęca Cię i mobilizuje do przemyśleń. Dzięki udzielaniu odpowiedzi na pytania  pogłębiasz wgląd w siebie. To bardzo ważne. Poszerzona świadomość nie tylko pomaga w znalezieniu partnera (bez świadomości jacy jesteśmy, czego chcemy, kogo szukamy, czego oczekujemy trudno jest spełniać swoje marzenia), ale przydaje się również w każdym innym obszarze życia. Pomaga nam dobrze pracować, kształtować swoją drogę zawodową, mieć satysfakcjonujące relacje z ludźmi, żyć w zgodzie ze sobą, odpowiednio planować wypoczynek, utrzymać zdrowie, itp. Przydatność wiedzy na swój temat jest bardzo szeroka.
Czego więc praktycznego dowiesz się o sobie wypełniając test doboru Kochaj.pl ?
Po pierwsze od siebie samego/samej dowiesz się jakie są Twoje indywidualne potrzeby, oczekiwania względem związku, kogo właściwie szukasz. Z kolei już z charakterystyki (opis Twojego sposobu funkcjonowania w różnych obszarach, dokładnie w ośmiu kategoriach: emocjonalność, potrzeba bliskości, orientacja życiowa, skrupulatność, poszukiwanie nowych doświadczeń, potrzeba kontaktów interpersonalnych, relacje z ludźmi, styl komunikacji) będziesz mógł/mogła sprawdzić np.

*  czy jesteś osobą bardziej impulsywną i uczuciową czy raczej wyważoną i powściągliwą?
* czy potrafisz kontrolować emocje czy raczej to one przejmują kontrolę nad Tobą?
* czy łatwo wyprowadzić cię z równowagi czy raczej należysz do osób, które w każdych warunkach zachowują tzw. zimną krew?
* czy lepiej czujesz się w towarzystwie osób oszczędnych w wyrażaniu uczuć czy bardziej żywiołowych, które natychmiast uzewnętrzniają co czują?
* jak dużą masz potrzebę bliskości i jak się ona wyraża?
* jak wyobrażasz sobie związek?
* czy związek to dla Ciebie jedność, gdzie dwie osoby przywiązane są do siebie bardzo mocno pod względem emocjonalnym, dzielą pasje, zainteresowania oraz najskrytsze problemy czy raczej potrzebujesz w związku swobody i wolności?
* jak reagujesz na sytuacje niejasne, bądź wieloznaczne?
* czy szklanka jest dla Ciebie do połowy pełna czy pusta?
* czy jesteś bardziej pesymistą (na wszelki wypadek zakładasz najgorszy scenariusz) czy raczej optymistą (wypatrujesz zawsze pozytywnych znaków i szans na sukces)?
* jak podchodzisz do wyzwań i zadań?
* czy jesteś osobą uporządkowaną, która w notesie ma dokładnie rozpisany plan działania
czy działasz całkowicie na luzie, spontanicznie, bez wcześniejszych przemyśleń?
* czy lubisz jak wszystko dzieje się w sposób uporządkowany czy możesz funkcjonować w kompletnym chaosie?
* czy jesteś osobą zdyscyplinowaną i  konsekwentną czy cenisz sobie raczej swobodę i brak struktury?
* jak reagujesz na nowe, zaskakujące rzeczy w życiu?
* czy na propozycję niespodzianki odczuwasz dreszczyk podniecenia czy raczej niepokój?
* czy masz dużą potrzebę doznań i wrażeń, chętnie podejmujesz ryzyko, aby urozmaicić codzienność czy raczej preferujesz rutynę, kiedy wszystko odbywa się w dobrze znany sposób, nie lubisz zmian i dodatkowych ekscytacji, nie lubisz też narażać się na dodatkowy stres w postaci przygód?
* czy szalone pomysły dodają Ci skrzydeł czy przyprawiają Cie o białą gorączkę?
* w jak dużym stopniu/jak często potrzebujesz kontaktów z ludźmi?
* czy każdą wolną chwilę spędzasz w towarzystwie czy raczej wolisz być sam (tak czujesz się najlepiej) lub w najbliższym gronie przyjaciół?
* w jaki sposób wchodzisz w relacje z ludźmi?
* czy na tyle cenisz sobie dobre kontakty z otoczeniem, że jesteś gotowy/a na ustępstwa czy raczej ważne jest dla Ciebie Twoje własne zdanie i nie masz kłopotów w konfrontowaniu się?
* czy lubisz przewodzić grupie czy raczej wolisz być ze wszystkimi w relacjach partnerskich?
* jaki preferujesz sposób komunikacji z ludźmi?
* czy jesteś urodzonym mówcą i pogawędka na dowolny temat nie stanowi dla Ciebie problemu, zawsze też masz dużo do powiedzenia, preferujesz rozmowę dynamiczną, konkretną, chętnie dajesz rady czy raczej wolisz słuchać i w trakcie całej konwersacji poświęcić swój czas rozmówcy?
* co jest Twoja mocną stroną w komunikacji z ludźmi?

W charakterystyce, którą otrzymasz po wypełnieniu testu znajdziesz nie tylko opis tego jaki/jaka jesteś (na podstawie udzielanych odpowiedzi). Będziesz też mógł/mogła zapoznać się z pewnymi sugestiami dotyczącymi potencjalnych błędów, które być może popełniałeś/łaś w relacjach z innymi np.

*Osoby, którym z trudem przychodzi okazywanie uczuć mogą dowiedzieć się, że przez innych są często odbierane jako zimne i nieczułe, co utrudnia nawiązywanie relacji.
* Osoby bardzo ekspresyjne mogą dowiedzieć się, że dla innych bywa to męczące. To również nie sprzyja budowaniu bliskości.
* Osoby ceniące sobie wolność, niezależność i prywatność mogą dowiedzieć się, że to może stać w sprzeczności z budowaniem intymności i przywiązania.
* Osoby okazujące zaangażowanie poświęcając się dla związku mogą dowiedzieć się, że dla innych bywa to osaczające i wywołuje chęć ucieczki.
* Osoby nad wyraz entuzjastyczne mogą dowiedzieć się, że pomijają niekiedy ważne sygnały ostrzegawcze pojawiające się relacji.
* Osoby skrajnie pesymistyczne mogą dowiedzieć się jak ich postawa wpływa na brak powodzenia w relacjach.
* Osoby nadmiernie zorganizowane i uporządkowane mogą dowiedzieć się jak ich brak elastyczności wpływa na relacje z innymi, w których trudno liczyć na całkowite poukładanie i spójność.
* Osoby lubiące funkcjonować w permanentnym chaosie mogą dowiedzieć się jak ich niepoukładanie wpływa na relacje z innymi, które w pewnych obszarach domagają się ładu i struktury.
* Osoby mocno asekuracyjne mogą dowiedzieć się, że tracą zbyt wiele cennej energii na zabezpieczanie się przed zagrożeniami, które może wcale nie istnieją lub też istnieją zawsze i nie da się na nie przygotować.  To powoduje, że nie starcza już siły na to co naprawdę w relacji ważne.
* Osoby uwielbiające ryzyko mogą dowiedzieć się, że to utrudnia im budowanie stałych związków, w które siłą rzeczy wkrada się odrobina rutyny.
* Osoby uległe mogą dowiedzieć się, że często postępują wbrew swoim potrzebom, co nie wpływa korzystnie na kształtowanie dojrzałego związku. Taka postawa może być też przyczyną wykorzystywania i nadużywania przez innych.
* Osoby dominujące mogą dowiedzieć się, że ich autorytarność przyczynia się do odsuwania innych od siebie.

Obok wskazania tego co nie służy, test zawiera również indywidualnie dobrane wytyczne, które mogą pomóc Ci w korzystnej zmianie reakcji i zachowań. Tak, aby bardziej świadomie i bardziej uważnie kształtować relacje z innymi.
W takim razie – do dzieła 🙂

Co bada test dopasowania Kochaj.pl

Coraz więcej osób żyje w pojedynkę. Niektórzy z wyboru. Inni – ponieważ nie znaleźli do tej pory kogoś, z kim chcieliby się związać. Teraz pragną być w związku, ale gdzie i jak szukać kandydata/kandydatkę na takowy? Bardzo często słyszę w gabinecie (szczególnie od osób 30, 40, 50 plus), że są już w takim wieku, że jest trudno. A przynajmniej trudniej.  „Że nie poznają już tak wielu osób jak np. w szkole czy na studiach; że ich życie sprowadza się głównie do pracy, więc jak mają kogoś poznać; że fajni faceci czy fajne dziewczyny są już poparowani” itd., itd. Trudno się z tym nie zgodzić. Oczywiście, przyszłego męża czy żonę można poznać wszędzie i to w najmniej spodziewanym momencie. Ale bądźmy realistami – czy w naszym przypadku tak będzie? Nie wiadomo. Co prawda ja jestem zdania, że sporo zależy od tego jaką energię wysyłamy, od tego gdzie kierujemy uwagę, od tego czy robimy przestrzeń w naszym życiu na poznanie kogoś. Jednak zdaję sobie sprawę, że wiele osób woli wziąć sprawy w swoje ręce w sposób bardziej „mierzalny” i namacalny i np. założyć konto na jednym z portali randkowych. Co za tym idzie – poznawać potencjalnych kandydatów czy kandydatki i zwiększać sobie szanse na to, że z kimś mu „kliknie”. I bardzo dobrze. Portal randkowy jest dziś takim samym miejscem na poznanie kogoś jak każde inne. A dla niektórych samotnych – praktycznie jedyną realną możliwością na zaspokojenie potrzeby miłości i bliskości. W tym miejscu pojawia się jednak kolejny kłopot – udręka wyboru. Tylu mężczyzn, tyle kobiet.. Z kim się umówić na spotkanie? Z kolei po spotkaniu u wielu osób pojawiają się pytania: a może jest ktoś jeszcze fajniejszy? A może do kogoś pasuję bardziej? I tu z pomocą przychodzą wszelkie narzędzia, które mogą ułatwić Ci dokonanie wyboru. Wiem, że słowo „narzędzie” w sytuacji, gdy mówimy o miłości brzmi fatalnie (oschle i naukowo), ale to po prostu coś co ułatwi Ci dokonanie wstępnej selekcji. Wszyscy ją robimy czy mamy tego świadomość czy nie i czy nam się to podoba czy nie (inaczej jak mielibyśmy dokonywać wyborów?), ale na portalu randkowym z racji braku kontaktu twarzą w twarz (przynajmniej na początku) ta selekcja jest nieco utrudniona. Właśnie dlatego powstały testy doboru partnerskiego. Test dopasowania Kochaj.pl ma za zadanie pomóc Ci „wyszukać” te osoby, które według przyjętych kryteriów w teście powinny najbardziej do Ciebie pasować.  Co znaczy w tym przypadku „pasować?” Oznacza to, iż wyselekcjonowane osoby odpowiadają Twoim zadeklarowanym oczekiwaniom, w bazowych obszarach są do Ciebie podobne, a w niektórych ( w których lepsze są drobne różnice, niż podobieństwa) – są wobec Ciebie komplementarne. Test opisuje Ciebie i potencjalnych kandydatów czy kandydatki w ośmiu kategoriach: emocjonalność, potrzeba bliskości, orientacja życiowa, skrupulatność, poszukiwanie nowych doświadczeń, potrzeba kontaktów interpersonalnych, relacje z ludźmi, styl komunikacji.
Emocjonalność:
Dotyczy tego w jaki sposób dokonujesz ekspresji emocji, na ile je kontrolujesz, jak je okazujesz, czy posiadasz umiejętność odczytywania emocji? Ponieważ lepiej czujemy się wśród osób, które charakteryzują się zbliżonym do nas stopniem i sposobem emocjonalności – dopasowanie emocjonalne może być ważnym predykatorem powodzenia  w relacji.
Potrzeba bliskości:
Mówi o tym na ile masz potrzebę przywiązania do partnera. Różnimy się między sobą w tym zakresie. Dla jednych związek to prawie jedność, dla innych ważna jest pewna doza odrębności i osobności w związku. Podobna wizja związku w tym obszarze jest bardzo istotna, aby nikt nie miał poczucia odrzucenia czy stłamszenia, tylko dlatego, że jego wyobrażenie o relacji miłosnej jest odmienne.
Orientacja życiowa:
Dotyczy tego jak reagujemy na różne sytuacje życiowe. Optymistycznie czy pesymistycznie? W tym obszarze najlepiej sprawdzają się umiarkowane różnice. Skrupulatność: Czyli jak podchodzisz do zadań, wyzwań. Jesteś bardziej uporządkowana/y czy spontaniczna/y? Jak ważna jest dla Ciebie struktura i porządek? Znaczne różnice w tym zakresie mogą nastręczać parze trudności.
Poszukiwanie nowych doświadczeń:
Mówi o tym jak reagujemy na nowe, zaskakujące rzeczy. Masz potrzebę wrażeń czy działań rutynowych? Jeśli dla Ciebie codzienność to ciąg uporządkowanych, powtarzalnych czynności, a każda zmiana wprowadza zamęt i stres – może być Ci trudno stworzyć udany związek z kimś, dla kogo życie to przygoda.
Potrzeba kontaktów interpersonalnych:
Dotyczy Twojej potrzeby częstotliwości przebywania z ludźmi i intensywności kontaktów z innymi. Podobieństwo w tym obszarze nie jest konieczne, ale pomocne dla budowania trwałości związku.
Relacje z ludźmi:
Opisuje sposób w jaki wchodzisz w interakcje z innymi. Jaką przyjmujesz rolę w grupie? Czy lubisz jej przewodzić? Jaki jest Twój poziom ugodowości? Jest to obszar, w którym potrzebny stopień podobieństwa jest sprawą indywidualną. Niektórzy lepiej czują się z osobą równie bezkompromisową jak oni, dla innych różnice w tym zakresie nie maja tak dużego znaczenia.
Styl komunikacji:
Odnosi się do preferowanego przez Ciebie sposobu komunikowania. Wolisz mówić czy słuchać? Powodzeniu w relacji sprzyja pewien stopień komplementarności w tym zakresie.
Opisy Twojego (i potencjalnych kandydatów) sposobu funkcjonowania w wymienionych powyżej obszarach są oczywiście wynikiem odpowiedzi, których udzielisz na zadane pytania. Pytania są różnorodne. Dotyczą Twojego temperamentu, zainteresowań, wartości, priorytetów, potrzeb, oczekiwań, wyobrażeń dotyczących związku itp. Część pytań dotyczy Ciebie (tego jaka/i jesteś, co możesz wnieść do związku), część potencjalnego partnera (kogo szukasz). Są również pytania dotyczące takich danych jak: wiek, wykształcenie, wiara etc. Co ważne – nie na wszystkie musisz udzielać odpowiedzi, jeśli uznasz, że jest to pytanie np. zbyt intymne. Wypełnienie testu zajmuje w przybliżeniu kilkanaście minut. Możesz też go przerwać w trakcie i wrócić do niego w innym dogodnym dla Ciebie momencie. Na koniec otrzymujesz wynik testu w postaci interpretacji (czyli mówiąc skrótowo – opisu Ciebie) oraz zostają przedstawione Ci te osoby, które test uznał za najbardziej odpowiadające Twoim oczekiwaniom. Dalsze kroki będą w tym momencie już po Twojej stronie. Czy test dopasowania zagwarantuje Ci miłość? Oczywiście, że nie. Nawet najlepszy. Bo w  relacjach nie można mówić o jakichkolwiek gwarancjach, jedynie o dobrych praktykach. Test dopasowania Kochaj.pl jest właśnie tym co ma Ci pomóc zwiększyć swoje szanse na spotkanie z kimś do kogo Ci blisko. Ja chciałabym dodać jeszcze jedną istotną dla mnie rzecz. Mianowicie co uważam za dodatkową, jednak niezmiernie ważną korzyść z wypełnienia testu. Po pierwsze zostajesz zmobilizowany/a do przemyśleń i pogłębiasz wgląd w siebie. Pracując z ludźmi zauważyłam, że jedynie część z nas jest świadoma – jaka jest, czego chce, kogo szuka, czego oczekuje. A bez tego trudno jest spełniać swoje marzenia. Jeśli czujemy się samotni i szukamy dla siebie kogoś, kto mógłby stać się dla nas kimś bliskim dobrze jest wiedzieć o co nam chodzi. Inaczej działamy po omacku. Oczywiście sama świadomość siebie i swoich potrzeb nie sprawi automatycznie, że kogoś znajdziemy, a potem pokochamy. Jest jednak ważna. Wgląd w siebie i w swoje oczekiwania sprzyja budowaniu satysfakcjonujących relacji. Stąd też korzyść wypełnienia testu dopasowania jest dla mnie podwójna. A o tym czego praktycznego dowiesz się o sobie wypełniając test doboru Kochaj.pl – w kolejnej odsłonie.

Jak wspierać poczucie własnej wartości?

Jeremi (36) od kilku lat jest sam. Jego związki też nie należały do udanych. Z różnych powodów. Zapytałam Jeremiego w czym miałyby mu pomóc nasze spotkania. „Chciałbym zrozumieć dlaczego mi nie wychodzi” – odpowiedział. Zapytałam czy byłby też zainteresowany odpowiedzią na pytanie czego potrzebuje, aby zaczęło mu wychodzić. „Oczywiście. Ale chcę też zrozumieć. Moja siostra wmawia mi, że to dlatego, że mam niskie poczucie własnej wartości. Ja? Niskie poczucie wartości? Od 17 roku życia sam się utrzymuję. Radzę sobie lepiej, niż wszyscy moi znajomi razem wzięci. Pracuję dla największych firm w tym kraju. Czy o kimś takim można powiedzieć, że ma niskie poczucie własnej wartości?”

Owszem, można. I o tym też rozmawiam z Jeremim. Jakkolwiek doceniam osiągnięcia Jeremiego w jego życiu zawodowym, tak poczucie własnej wartości jest czymś więcej niż tylko poczuciem pewności, że potrafimy myśleć i umiemy stawiać czoło różnym wyzwaniom. To Jeremi z pewnością ma. Ale poczucie własnej wartości to także przekonanie, że mamy prawo do szczęścia i powodzenia, że jesteśmy wartościowi i zasługujemy na zaspokojenie swoich potrzeb i pragnień, osiąganie tego co dla nas ważne, a także cieszenie się owocami swoich wysiłków (także w życiu osobistym). W skrócie więc można powiedzieć, iż esencją poczucia własnej wartości jest zaufanie do swojego umysłu i wiara we własną skuteczność oraz przekonanie, że zasługujemy na szczęście i mamy do siebie szacunek. Zdrowa samoocena jest czymś  fundamentalnym. Jej wartość polega na tym, że pozwala nam lepiej się czuć i lepiej żyć. Stanowi ona jedną z najlepszych zapowiedzi osobistego szczęścia. Nie jest jednak panaceum. To tak jak z układem odporności. System immunologiczny nie stanowi gwarancji, że człowiek nigdy nie zachoruje, ale sprawia, że jest on mniej podatny na choroby i lepiej wyposażony, żeby je pokonać. Podobnie wysoka samoocena nie da pewności, że nigdy nie przeżyjemy lęku czy depresji na skutek życiowych trudności, ale sprawi, że będziemy na nie mniej wrażliwi i  lepiej wyposażeni do ich przekraczania.

Po czym poznasz, że Twoje poczucie własnej wartości jest wysokie:

* Jesteś racjonalny/a
* Wżyciu kierujesz się realizmem i intuicją
* Jesteś twórczy/a
* Jesteś niezależny/a
* Potrafisz radzić sobie ze zmianą
* Potrafisz przyznać się do błędów i potrafisz je korygować oraz wyciągac z nich wnioski
* Jesteś osobą życzliwą
* Potrafisz współpracować
* Lubisz wyzwania
* Stale poszukujesz nowych bodźców
* Stawiasz sobie ambitne (ale nie zbyt ambitne lub prawie nieosiągalne) i wartościowe cele
* Gdy w Twoim życiu pojawia się jakiś problem – radzisz sobie z nim
* Po upadku – potrafisz się podnieść
* Masz potrzebę autoekspresji
* Twoja komunikacja jest otwarta, uczciwa i adekwatna
* W komunikacji pragniesz jasności, nie boisz się jej
* Twoje związki są zwykle satysfakcjonujące i życiodajne
* Jesteś wobec innych uczciwy/a
* Do innych odnosisz się z szacunkiem
* Jesteś osoba uprzejmą
* Jesteś osobą hojną
* Zwykle potrafisz założyć czyjeś dobre intencje
* Innych ludzi akceptujesz takimi jacy są
* Potrafisz przyjmować od innych
* Twoim życiowym motto mogłoby być dążenie do radości i szczęścia
* Twoje sukcesy Cię cieszą
* Spożytkowujesz swoje możliwości
* Gdy bronisz swoich przekonań czujesz się komfortowo
* Uważasz, że masz prawo chronić swoje wartości i potrzeby
* Uważasz, że radość i szczęście stanowią naturalne, przyrodzone prawo
* Prowadzisz ze sobą dialog
* Jesteś otwarty/a na nową wiedzę
* Potrafisz na siebie zarabiać
* Potrafisz się sobą opiekować
* Masz do siebie zaufanie
* Cieszysz się, że żyjesz
* Nie masz specjalnych trudności w dzieleniu się swoimi sukcesami, jak i niepowodzeniami
* Z łatwością przyjmujesz komplementy i ciepłe uczucia
* Potrafisz okazywać wdzięczność
* Jesteś otwarty/a na konstruktywna krytykę
* Żyjesz w zgodzie ze sobą
* Twoje wypowiedzi i ruchy są spontaniczne i harmonijne
* Wobec nowych idei, doświadczeń i możliwości jesteś otwarty/a
* Uczucia lęku i niepewności nie obezwładniają Cię
* Potrafisz się z siebie śmiać
* Na różne sytuacje i wyzwania reagujesz elastycznie
* Jesteś asertywny/a
* Akceptujesz asertywność innych

Po czym poznasz, że Twoje poczucie własnej wartości jest niskie:

* Jesteś raczej osobą sztywną
* Obawiasz się nowego i nieznanego
* Nazwałbyś siebie konformistą
* Jesteś osobą uległą
* Jeśli się buntujesz lub bronisz, to w sposób mało adekwatny do sytuacji
* Wobec innych czujesz lęk lub wrogość
* Dostrzegasz u siebie zachowania nadmiernie kontrolujące
* W życiu poszukujesz bezpieczeństwa, tego co znane i mało wymagające
* Nie masz specjalnej wiary w to, że możesz sporo osiągnąć, tak w życiu zawodowym, intelektualnym, jak i emocjonalnym, twórczym i duchowym
* Żyjesz raczej mechanicznie
* Twoja komunikacja jest raczej mglista i wykrętna
* Komunikując się jesteś niepewny/a własnych myśli i uczuć
* Komunikując się obawiasz się reakcji rozmówcy
* Twoje związki są z reguły nieudane i wyniszczające
* W relacjach z innymi raczej spodziewasz się odrzucenia, upokorzenia, intrygi lub zdrady
* Jesteś osoba nieufną
* Jesteś skąpy/a
* U innych zwykle zakładasz złe intencje
* Masz poczucie, że nie masz zbyt wiele do zaoferowania
* Masz kłopot z akceptacją innych ludzi takimi jacy są
* W innych ludziach szukasz tego co mogą dla mnie uczynić, a czego nie
* Kiedy ktoś okazuje Ci ciepło i oddanie wprowadza Cię to w zakłopotanie
* W dyskusjach lubisz mieć rację i tzw. ostatnie słowo
* Czasem starasz się być niewidzialny/a
* Często masz poczucie, że nikt Cię nie zauważa
* Twoim życiowym motto mogłoby być dążenie do unikania bólu
* Twoje sukcesy nie dają Ci satysfakcji
* Twoim motorem do działania jest lęk
* Często udowadniasz innym swoją wartość
* Często czujesz się jak bierny obserwator lub ofiara wydarzeń
* Masz tendencję do uzależnień
* Masz skłonności do izolacji lub „wtapiania się” w relację lub grupę
* Uważasz, że świadomość to przekleństwo
* Nie lubisz ze sobą rozmawiać i nie robisz tego
* Wciąż powtarzasz te same błędy
* W swoim życiu raczej przewidujesz porażki, niż sukcesy
* Nie potrafisz dzielić się swoimi sukcesami
* Swoje niepowodzenia skrzętnie ukrywasz przed sobą i/lub innymi
* W sytuacji komplementowania czy chwalenia czujesz się nieswojo
* Trudno Ci przychodzi okazywanie wdzięczności
* Masz trudności z przyjęciem konstruktywnej krytyki
* Masz trudność z przyznaniem się do błędów
* Żyjesz „cudze”, a nie swoje życie
* Twoje wypowiedzi i ruchy są chaotyczne i niespokojne
* Wobec nowych idei, doświadczeń i możliwości jesteś raczej zamknięty/a
* Jesteś „śmiertelnie poważny”
* Brakuje Ci elastyczności w reagowaniu i działaniu
* Masz kłopoty z asertywnością
* Złościsz się, gdy inni zachowują się wobec Ciebie asertywnie

Poczucie własnej wartości nie jest zero-jedynkowe. To nie jest tak, że je masz lub nie. Samoocena jest wymiarem. Wyobraź sobie jakąś skalę, powiedzmy 10 stopniową. Na niej możesz oszacować swój poziom poczucia własnej wartości. Dodatkowo poziom samooceny może się podnosić i opadać wielokrotnie w ciągu życia. Zmiany te zależą w jakiejś mierze od okoliczności zewnętrznych, ale przede wszystkim od naszego działania na rzecz naszego poczucia własnej wartości. Tu pojawia się pytanie o jakie działania chodzi? Co możemy robić, aby samoocenę wspierać? Metod i technik znajdziecie na pewno wiele, ale większość proponowanych strategii sprowadza się do przesyłania całusów swojemu odbiciu w lustrze i powtarzaniu sobie, że jesteś genialny/a i nikt Ci do pięt nie dorasta. Lub innych o podobnej głębi. Takie propozycje nie tylko nie działają lub na bardzo krótką metę. One mogą nawet pogłębiać problem, bowiem wspierają„ja fasadowe”, nie autentyczne. Nie twierdzę, że praca z tzw. afirmacjami (afirmacja to zdanie wpływające na poziom samoakceptacji, afirmowanie polega zazwyczaj na powtarzaniu pozytywnych twierdzeń np. na temat własnej osoby) nie działa. Przeciwnie. Uważam, że my afirmujemy cały czas, tylko w sposób dla siebie niekorzystny. Potrafimy całe życie mieć w głowie mantrę pt. „nie uda ci się”, „nie dasz rady” itp., a w którymś momencie naprawdę zaczyna to być naszym przeznaczeniem. Dlatego jestem jak najbardziej za tym, aby afirmować – ale afirmować odpowiednio.
Poniżej znajdziecie całą długą listę zdań, które mogą stanowić takie afirmacje. Możesz powiesić je sobie nad łóżkiem, na lustrze, na lodówce i przypominać sobie ich treść. Możesz codziennie rano lub wieczorem odczytywać po cichu lub na głos, aż staną się one Twoją opowieścią. Możesz je wydrukować i pociąć na kawałki (jeden punkt na jednej kartce), a następnie wszystkie karteczki włożyć do słoika. Każdego dnia rano wyciągnij jedną kartkę. „Pracuj” z danym zdaniem cały dzień. Odczytuj je, powtarzaj. Staraj się zauważać w ciągu dnia momenty, kiedy dałeś/łaś radę zachować się tak, jak gdyby dane zdanie było dla Ciebie zupełnie naturalne. Możesz nie losować, a sam/a zdecydować, z którymi zdaniami chcesz pracować najpierw. Wariacji tego ćwiczenia jest wiele. Bardzo dobrze też robi, gdy afirmujemy przy lustrze patrząc sobie głęboko w oczy. Brzmi szamańsko, naiwnie, banalnie? Powiedz mi, że nie zdarzyło Ci się stanąć przed lustrem i zarzucić się potokiem bolesnych ataków: „jak ty wyglądasz?”, „jesteś grubą świnią”, „co ty ze sobą zrobiłaś?”, „jesteś beznadziejny”? Po takim doświadczeniu czujesz się dokładnie tak jak do siebie mówisz – beznadziejnie. Dlaczego więc nie możesz mądrze i niepowierzchownie zacząć mówić do siebie inaczej?

Ćwiczenie**

* Mam prawo do istnienia.
* Wysoko siebie cenię.
* Mam prawo szanować i traktować jako ważne własne potrzeby i pragnienia.
* Nie po to istnieję, by dorastać do cudzych oczekiwań. Moje życie należy do mnie.
* Każdy człowiek jest panem swojego życia. Nikt nie żyje na świecie po to, by spełniać moje oczekiwania.
* Nie uważam siebie za czyjąś własność ani nie uważam nikogo za swoją własność.
* Zasługuję na miłość.
* Zasługuję na podziw.
* Zwykle jestem lubiany/a i szanowany/a przez tych, których lubię i szanuję.
* Powinienem postępować wobec ludzi sprawiedliwie i uczciwie, a inni powinni postępować sprawiedliwie i uczciwie wobec mnie.
* Zasługuję, by być traktowanym/ą przez wszystkich uprzejmie i z szacunkiem.
* Kiedy ludzie traktują mnie nieuprzejmie lub bez szacunku, świadczy to o nich, nie o mnie. Świadczy to o mnie tylko wówczas, gdy takie traktowanie uznaje za słuszne.
* Jeżeli ktoś nie odwzajemnia moich uczuć, może to być bolesne i rozczarowujące, ale nie świadczy to o mojej wartości.
* Żaden człowiek czy grupa nie może dyktować, co powinienem myśleć i odczuwać na swój temat.
* Ufam podpowiedziom swojego umysłu.
* Widzę to, co widzę, i wiem to, co wiem.
* Bardziej mi służy poznanie prawdy niż zachowanie przekonania, że mam rację za cenę niedostrzegania faktów.
* Jeżeli będę wytrwały/a, zrozumiem to, co potrzebuję zrozumieć.
* Jeżeli będę wytrwały/a, a moje cele realistyczne, to będę w stanie je osiągnąć.
* Jestem w stanie sprostać fundamentalnym wymaganiom życia.
* Zasługuję na szczęście.
* Jestem wystarczająco dobry.
* Potrafię podnosić się po porażkach.
* Mam prawo popełniać błędy – to jeden ze sposobów, w jaki się uczę. Błędy nie są powodem do potępiania siebie.
* Nie rezygnuję ze swoich sądów. Nie udaję, że moje przekonania są inne, niż są naprawdę, by zdobyć popularność czy aprobatę.
* Rzecz nie w tym, co oni myślą, ale co ja wiem. To, co wiem, jest dla mnie ważniejsze niż czyjeś błędne przekonanie.
* Nikt nie ma prawa narzucać mi idei i wartości, których nie akceptuję, tak jak ja nie mam prawa narzucać innym swoich idei i wartości.
* Jeżeli moje cele są racjonalne, zasługuje na to, by odnieść sukces w ich realizacji.
* Szczęście i sukces – tak jak zdrowie- są moim naturalnym stanem, a nie chwilowym odchyleniem od normy.
* Rozwój i spełnienie siebie są uprawnionymi celami moralnymi.
* Moje szczęście i samorealizacja są szlachetnymi celami.
* Im bardziej uświadomię sobie, co wpływa na moje zainteresowania, wartości, potrzeby, cele, tym lepsze będzie moje życie.
* Cieszę się mogąc samodzielnie myśleć.
* Lepiej mi służy korygowanie błędów niż udawanie, że nie istnieją.
* Lepiej mi służy świadome niż nieświadome kierowanie się moimi wartościami, a także intelektualne kwestionowanie ich, a nie bezkrytyczne trzymanie się ich jako niepodważalnych aksjomatów.
* Chcę wypatrywać pokus, by uchronić się od nieprzyjemnych wydarzeń; chcę opanowywać impulsy do uników, a nie poddawać się im.
* Jeżeli zrozumiem szerszy kontekst, w którym żyję i działam, będę bardziej efektywny/a; warto spróbować rozumieć otoczenie i świat wokół siebie.
* Aby być ciągle skutecznym/ą chcę stale poszerzać swoją wiedzę; chcę, żeby uczenie się było moim stylem życia.
* Im lepiej poznam i zrozumiem siebie, tym lepsze życie będę mógł/mogła prowadzić. Poznanie siebie jest imperatywem spełnienia.
* U samego podłoża egzystencji istnieję dla siebie.
* U samego podłoża egzystencji akceptuję siebie.
* Uznaję fakt istnienia wszystkich moich myśli , nawet gdy ich nie aprobuję i nie decyduję się według nich postępować. Nie wypieram się ich ani się od nich nie odcinam.
* Potrafię uznać fakt istnienia moich odczuć i emocji, nawet jeśli mi się nie podobają, nie aprobuje ich i nie pozwalam, aby kierowały moim postępowaniem. Nie wypieram się ich ani się od nich nie odcinam.
* Potrafię uznać fakt, że zrobiłem/łam to co zrobiłem/łam, nawet jeżeli tego żałuje i to potępiam. Nie wypieram się swoich czynów ani się od nich nie odcinam.
* Przyznaję, że moje myśli, odczucia i uczynki są wyrazem mojej osoby, przynajmniej w chwili gdy występują. Nie jestem spętany/a tymi z nich, których nie mogę zaaprobować, ale również nie zaprzeczam ich istnieniu ani nie udaję, że nie należą do mnie.
* Uznaję fakt istnienia moich problemów, ale to nie one stanowią o tym kim jestem. Nie są istota mnie. Moje lęki, cierpienie, niepewność czy błędy nie stanowią sedna mojej osoby.
* Jestem odpowiedzialny/a za swoja egzystencję.
* Jestem odpowiedzialny/a za realizacje swoich pragnień.
* Jestem odpowiedzialny/a za poziom świadomości, z jaką podchodzę do pracy i innych moich działań.
* Jestem odpowiedzialny/a za poziom świadomości, z jaką podchodzę do relacji z ludźmi.
* Jestem odpowiedzialny/a za swoje zachowanie wobec innych ludzi.
* Jestem odpowiedzialny/a za dysponowaniem swoim czasem.
* Jestem odpowiedzialny/a za jakość mojej komunikacji.
* Jestem odpowiedzialny/a za swoje szczęście.
* Jestem odpowiedzialny/a za wybór lub akceptowanie wartości, zgodnie z którymi żyję.
* Jestem odpowiedzialny/a za podnoszenie samooceny. Nikt nie może podarować mi poczucia własnej wartości.
* W ostatecznym sensie uznaje fakt swojej samotności. Uznaję, że nie pojawi się ktoś, kto by nagle naprawił moje życie, wybawił mnie, odkupił ciężary mojego dzieciństwa, uwolnił od konsekwencji podjętych decyzji i działań. Ludzie mogą przychodzić mi z pomocą  w konkretnych sprawach, ale nikt nie może wziąć fundamentalnej odpowiedzialności za moje istnienie.
* Potrzeba odpowiedzialności za siebie jest sprawą naturalną. Nie postrzegam jej w kategoriach tragedii.
* Generalnie wyrażanie przeze mnie myśli, przekonań i uczuć uznaję za właściwe, chyba że znajduję się w sytuacji, w której oceniam to jako niepożądane.
* Mam prawo wyrażać siebie w stosowny sposób w stosownym kontekście.
* Mam prawo stawać w obronie swoich przekonań.
* Mam prawo uznawać swoje wartości i uczucia za ważne.
* W moim interesie leży, aby inni widzieli i wiedzieli, kim jestem.
* Tylko ja mogę właściwie określić cele, dla których żyję. Nikt inny nie może dobrze zaplanować mojego istnienia.
* Jeżeli mam odnieść sukces, potrzebuję nauczyć się, jak realizować swoje cele. Potrzebuję obmyślić i wprowadzić w życie plan działania.
* Jeżeli mam odnieść sukces, potrzebuję zwracać uwagę na skutki swojego postępowania.
* W moim interesie jest stały kontakt z rzeczywistością, tzn. poszukiwanie informacji, także zwrotnych, które wiążą się z moimi przekonaniami, działaniami i celami.
* Chcę praktykować samodyscyplinę, nie traktując tego jako ofiary, ale jako naturalny warunek wstępny zrealizowania pragnień.
* Chcę postępować według zasad, które wyznaję.
* Chcę dotrzymywać obietnic.
* Chce wywiązywać się ze swoich zobowiązań.
* Chcę postępować wobec innych szczerze, uczciwie, życzliwie i ze współczuciem.
* Chcę dążyć do moralnej spójności.
* Chcę starać się, by moje życie stało się odzwierciedleniem wewnętrznej wizji dobra.
* Moja samoocena jest cenniejsza niż krótkotrwała nagroda za jej zdradę.
* To co jest, jest. Fakt jest faktem.
* Zamykanie oczu na fakty nie sprawia, że nieprawda staje się prawdą, a prawda nieprawdą.
* Szacunek dla faktów przynosi o wiele bardziej satysfakcjonujące rezultaty niż urąganie faktom.
* Życie i dobrobyt zależą od właściwego wykorzystania świadomości. Unikanie obowiązku dostrzegania rzeczywistości nie służy przystosowaniu.
* W zasadzie na świadomości można polegać, wiedzę można zdobyć, rzeczywistość można poznać.
* wartości, które wspierają życie człowieka i i jego spełnienie na ziemi, są nadrzędne wobec takich wartości, które temu zagrażają.
* Człowiek jest celem, nie środkiem realizacji celów innych ludzi i tak powinien być traktowany. Nikt nie jest niczyją własnością (ani rodziny, ani wspólnoty, ani Kościoła, ani społeczeństwa, ani państwa, ani świata).
* Przynależność dorosłych ludzi do wszelkich grup powinna być skutkiem ich własnego wyboru.
* Związki, których podstawą jest obopólna wymiana, są nadrzędne wobec opartych na poświęceniu kogokolwiek komukolwiek.
* Świat, w którym uznajemy odpowiedzialność swoją i innych za podejmowane decyzje i działania, jest lepszy od świata, w którym zaprzeczamy tej odpowiedzialności.
* Zaprzeczanie osobistej odpowiedzialności nie służy niczyjemu poczuciu wartości, a już najmniej osobie, która tak postępuje.
* Z racjonalnego punktu widzenia to, co moralne, jest tym, co praktyczne.

** Zdania zaczerpnęłam z książki Nathaniela Brandena „6 filarów poczucia własnej wartości”

Wspieranie poczucia własnej wartości to PRAKTYKA. Praktyka wymaga czasu i dyscypliny. Nie jest to działanie zrywami, pod wpływem impulsu czy kryzysu. Jest to sposób codziennego funkcjonowania w sprawach dużych i małych. To sposób zachowania się będący również sposobem bycia. No dobrze – zapytacie, ale jak praktykować? Według wspomnianego powyżej Nathaniela Brandena poczucie własnej wartości jest konsekwencją czy efektem określonych strategii postępowania. To ich zainicjowanie w sobie oraz stałe ich używanie (praktykowanie właśnie) mają wpływ na podniesienie poziomu naszej samooceny. O jakich strategiach mowa? Branden skupia się na sześciu – według niego kluczowych. Są to: praktyka świadomego życia, praktyka samoakceptacji, praktyka odpowiedzialności za siebie, praktyka asertywności, praktyka życia celowego, praktyka prawości. Branden jest zdania, że w praktykowaniu powyższych obszarów nie trzeba osiągać perfekcji. Aby rozwinąć poczucie własnej wartości wystarczy podnieść swój średni poziom funkcjonowania. Mówi: „Prawdę mówiąc, zachęcam pacjentów, by myśleli w kategoriach raczej małych, a nie wielkich kroków. Wielkie mogą onieśmielać (i paraliżować), podczas gdy małe wydają się bardziej osiągalne, a jeden mały krok pociąga za sobą drugi”.

Życie świadome

Życie świadome polega na konfrontowaniu się z faktami i ich poszanowanie. Mam tu na myśli fakty dotyczące rzeczywistości zarówno ze świata wewnętrznego (potrzeby, emocje, pragnienia, przekonania), jak i zewnętrznego.  Świadomość oznacza widzieć i wiedzieć jak jest. Warto tu zaznaczyć, że może nam się nie podobać to co widzimy, ale potrafimy to rozpoznać. Zgodnie z  praktyką świadomości np. tak trudne stany jak lęk czy ból powinny być traktowane nie jako sygnał, by zamknąć oczy, ale by otworzyć je szerzej. Jak pisze Branden: „Wysoka samoocena nie domaga się nieskazitelnego sukcesu, ale szczerego zamiaru by być świadomym”.

Samoakceptacja

Najkrócej mówiąc akceptacja siebie jest odmową bycia swoim wrogiem. Akceptować siebie to stać po swojej stronie, być swoim sprzymierzeńcem. Akceptacja pociąga za sobą deklarację: „decyduję się cenić siebie, traktować siebie z szacunkiem i dawać sobie prawo do istnienia.”. Samoakceptacja jest odmową uznawania jakiegokolwiek aspektu nas (ciała, myśli, uczuć, czynów, marzeń) za obce. To gotowość doświadczania, a nie odcinania się , od wszystkich faktów naszego istnienia w danej chwili. „Akceptować” nie oznacza „lubić”. Oznacza jedynie doświadczać, bez zaprzeczania i unikania, że fakt jest faktem. Uwaga! Gotowość doświadczania i akceptowania uczuć nie oznacza, że muszą one decydować o naszym postępowaniu. Akceptacja własnych emocji czy zachowań ma uzdrawiającą moc. Jeśli w pełni doświadczymy i zaakceptujemy niechciane myśli czy uczucia często będziemy w stanie się ich pozbyć. Uzyskawszy bowiem prawo istnienia znikną z centralnej pozycji. To nie akceptacja, lecz zaprzeczanie sprawia, że tkwimy w tym samym miejscu.

Odpowiedzialność za siebie

Być za siebie odpowiedzialnym oznacza wziąć odpowiedzialności za swoje życie i dobro. A więc: za realizację swoich pragnień; za swoje wybory i działania; za stopień świadomości z jaką podchodzimy do swojej pracy; za stopień swojej świadomości w relacjach z ludźmi; za swoje zachowanie wobec innych; za to jak spędzamy czas; za swoje szczęście; za jakość swojej komunikacji z innymi; za wybór swoich wartości, którymi kieruję się w życiu; za podnoszenie swojej samooceny.

Asertywność

Asertywność oznacza szanowanie własnych pragnień, potrzeb, wartości i poszukiwanie właściwych form wyrażania ich w życiu codziennym. W praktyce przejawia się to w gotowości do stawania w swojej obronie, otwartego bycia tym kim jestem, traktowania siebie z szacunkiem. Być asertywnym to żyć autentycznie oraz mówić i działać zgodnie ze swoimi najgłębszymi przekonaniami i uczuciami. Ale uwaga! Prawdziwa asertywność nie wyraża się w działaniu typu czołg. Autentyczna i dojrzała asertywność jest bardzo wrażliwa na kontekst.

Życie celowe

Jak mówi Nathaniel Branden: „Żyć bez celu to zdawać się na łaskę przypadku”. Aby czuć się wartościowymi w jakiejś mierze potrzebujemy tez czuć się kompetentnymi czy skutecznymi. W tym może nam pomóc praktyka życia celowego. Wiąże się ona z takimi zagadnieniami jak: umiejętnością formułowania celów, umiejętnością określenia działań niezbędnych do ich realizacji, obserwacją zachowań w celu sprawdzenia ich zgodności z wyznaczonymi celami, obserwowaniem wyników własnych działań w celu sprawdzenia czy prowadza tam dokąd chcemy.

Prawość

Prawość dotyczy spójności naszych ideałów, sądów, standardów i przekonań z zachowaniami. Kiedy nasze zachowanie pozostaje w konflikcie z przekonaniami o tym co właściwe – tracimy twarz we własnych oczach. Prawość wiąże się z takimi pytaniami jak: czy jestem uczciwy/a, godny/a zaufania, czy można na mnie polegać? Czy dotrzymuję obietnic?  Czy jestem prawy/a i uczciwy/a w kontaktach z innymi? Tragedia wielu ludzi polega na tym, że nie doceniają kosztów i konsekwencji , jakie dla samooceny niesie hipokryzja i nieuczciwość.

Czy wszystko trzeba przegadać?

Pracowałam kiedyś z parą. Pani nadajmy imię Monika. Panu – Witold. Inicjatorem rozpoczęcia terapii była Pani. Za cel podała: „żebyśmy nauczyli się wreszcie ze sobą rozmawiać”. Pytanie o to „po czym by Pani poznała, że się tego nauczyliście?” zostawiłam na później. Zaczęłam od tego „co z tego, że będą umieli ze sobą rozmawiać ma wynikać?.” „W końcu byśmy się dogadali. Porozumieli.” – odpowiedziała Pani. „W jakiej sprawie na przykład?” – zapytałam. „W każdej” – padła odpowiedź z ust pani Moniki. „Bo mój mąż nie rozmawia. Nie wiem, nie chce?, nie potrzebuje?, nie umie? Ale nie rozmawia. A przecież zgodzi się Pani, że rozmowa jest podstawą związku?” – padło w moim kierunku. Pan, w istocie, do tej pory nie powiedział ani słowa. Zapytałam czy chciałby się odnieść do słów żony. „Sam nie wiem, wie Pani? – zaczął. „Moja żona chce rozmawiać o wszystkim. I ok. Jeśli ona ma taką potrzebę to w porządku. Ja mogę słuchać. Ale ona nie tylko chce mówić. Ona też chce wiedzieć. Więc mnie o wszystko wypytuje. Jak w pracy? Dlaczego nic nie mówię? Ja nie mam potrzeby paplać o wszystkim na prawo i lewo. Każda nasza kłótnia kończy się serią rozmów. Ja nie mam na to siły. Czy naprawdę trzeba rozkładać na czworo każdą moją minę lub fakt, że od godziny czytam gazetę bez słowa? Czy naprawdę wszystko trzeba przegadać?”.

Nie da się ukryć, że psychologowie i psychoterapeuci w rozmowie pokładają duże nadzieje. Niektórzy nawet się śmieją, że jeśli pójdzie się do psychologa to ten na bank zaleci: „proszę o tym ze sobą porozmawiać”. Czy psychoterapeuci więc są zdania, że rozmowa jest panaceum na wszystko? Czy według nich, cytując mojego pacjenta Witka, „wszystko da się przegadać”?

Otóż nie. Takie jest moje zdanie i przynajmniej jeszcze kilku psychoterapeutów jakich znam lub czytuję. Rzeczywiście, obserwuję takie przekonanie, zarówno u niektórych psychoterapeutów, jak i ich pacjentów, że rozmowa ma nieograniczone moce i prowadzi do samego dobra. Trzeba tylko nauczyć się to robić. Moim zdaniem nie istnieje coś takiego jak panaceum na wszystko, choć chcielibyśmy w swym dziecięcym pragnieniu dostać receptę na szczęśliwy związek i udane życie. Rozmowa, choć z założenia może wiele, też ma swoje ograniczenia.

Po pierwsze rozmowa nie zawsze jest skutecznym sposobem na rozwiązanie jakiegoś problemu w związku. Są przecież takie problemy czy różnice zdań, których przeskoczyć czy przegadać się nie da. Czasem jedynym możliwym i najlepszym rozwiązaniem jest zgodzić się na to, że w jakiejś sprawie nie dojdziemy do porozumienia. Np. John Gottman (amerykański terapeuta par) uważa, że blisko 70 % konfliktów w związku jest właściwie nierozwiązywalnych. Tę nadzieję, że rozmową da się wszystko załatwić, żywią często moi pacjenci. Przychodząc na wspólną terapię wierzą, że rozmawiając ze sobą ze wszystkim sobie poradzą. Oczywiście, podjęcie rozmowy z reguły bywa pomocne i korzystne, ale radzę porzucić nadzieję, że rozmowa ma zawsze moc czarodziejskiej różdżki.

Po drugie, nie z każdym można porozmawiać. W tym miejscu przypomina mi się moja dawna pacjentka Renata. Renata od lat żyła w przemocowym związku. Ale głęboko wierzyła w to, że „jej mąż jest dobrym, ale bardzo skrzywdzonym człowiekiem”, stąd jego zachowanie. Moja pacjentka usiłowała rozmawiać z nim na różne sposoby, żywiąc głębokie przekonanie, że „w końcu coś do niego dotrze, przecież nikt nie jest niereformowalny.” Choć ogromnie wierzę w ludzki rozwój i transformację (inaczej pewnie musiałabym zmienić zawód), to uważam, że nie każdy jest na rozmowę i to co z niej wynika gotowy. Nie trzeba być w relacji przemocowej, by przekonać się, że z niektórymi osobami rozmawia się trudniej. Do nich należą np. osoby introwertyczne, czyli takie, które bardziej koncentrują się na swoim świecie wewnętrznym, niż tym co na zewnątrz. Introwertycy często (choć nie musi być to regułą) zamiast rozmawiać (lub zanim porozmawiają) potrzebują pobyć ze swoimi myślami i przeżyciami sami. Zmuszanie ich do rozmowy jawi się im nierzadko jako nękanie.

Po trzecie, są tematy, których forsowanie jest moim zdaniem niepotrzebne. Do nich należą np.: niekończąca się rozmowa na temat rodziny pochodzenia, byłych partnerów, przeszłych doświadczeń seksualnych. Nie uważam też za potrzebne mówienie tzw. prawdy, kiedy z jej ujawnienia nic nie może wyniknąć. A na pewno nic dobrego. Przypomina mi się pacjentka, której matka powiedziała, że chciała ją abortować. Lub inny pacjent, który odchodząc od żony powiedział  przy pożegnaniu, że nigdy jej nie kochał. Jednym z zaleceń podczas psychoterapii bywa rozmowa z najbliższymi. Np. z rodzicami, o tym w jaki sposób nas zranili. Oczywiście, czasem z niego korzystam, ale uważam, iż bywa ono nadużywane. Zgadzam się z psychoterapeutką Agnieszką Iwaszkiewicz (Wysokie obcasy extra, czerwiec 2017), iż „Czasem zamiast o tym rozmawiać, trzeba swoje uczucia przepracować i zaakceptować to, że mama ma swoją perspektywę wspólnej przeszłości i raczej mało prawdopodobne, że zdanie zmieni. Dorosły może sobie poradzić z trudnym dzieciństwem inaczej, niż dzięki rozmowie z rodzicami (…)”. Jestem zdania, że niepotrzebne jest również poruszanie tematów, o których wiemy, iż są dla kogoś bolesne, a on sam nie zgłasza chęci rozmowy na ten temat. Szczególnie, jeśli to nas nie dotyczy. Moja znajoma, świeżo upieczona psycholożka, miała taką tendencję, że konfrontowała wszystkich wokół z tym co uznawała za ważne, by jej rozmówcy sobie uświadomili. Dla ich tzw. dobra. Ja to z kolei widziałam jako, po pierwsze, pomieszanie ról (i właściwie jej nadużywanie), po drugie jako zupełny brak szacunku dla nieświadomości i milczenia rozmówcy, a po trzecie, za działanie nie na rzecz innych, ale na rzecz siebie. Być może moja znajoma potrzebowała tego, by poczuć się mądra? Lub też po to, aby czuć się lepsza? Możemy przytaczać różne hipotezy. W każdym razie – po coś to robiła. I tu poruszamy kolejny ważki temat przy okazji mówienia o ograniczeniach rozmowy, a mianowicie temat motywacji do jej podjęcia.

Rozmawiać zdecydowanie warto. Ale bardzo ważne jest, abyśmy wiedzieli po co to robimy. Czasem wydaje się nam, że zachęcamy partnera do rozmowy, żeby rozwiązać jakiś problem lub się porozumieć. A tak naprawdę rozmowa służy nam głównie po to, aby wylać swoje pretensje i żale, zaatakować, zranić.
Czasami używamy rozmowy do manipulacji czy szantażu emocjonalnego. Jedna moja klientka, kiedy zachęcany do rozmowy partner nie chciał jej podejmować, wykrzykiwała mu: „W takim razie następnym razem nie mów mi, że zrobiłeś wszystko, żeby się dogadać!”.
Propozycja rozmowy (szczególnie kolejnej i kolejnej na ten sam temat) bywa też niezgodą na to, co się słyszy. Jeden z moich pacjentów jeszcze w długi czas po zdradzie żony wracał do tego tematu. Wciąż pytał ją „dlaczego”, choć ona wielokrotnie mu odpowiadała. To mu nie wystarczało. W ciągu naszej pracy mój pacjent uświadomił sobie z czego wynika ta potrzeba rozmawiania. Tak naprawdę nie miał zgody na to co słyszy. Miał swoje wytłumaczenie zaistniałej sytuacji, a ponieważ żona jej nie potwierdzała – ciągle drążył. Miał poczucie, że jeszcze się w  tej sprawie nie dogadali.
Inny powód, dla którego podejmujemy rozmowę to próba zmiany partnera. Bez przerwy chcemy rozmawiać o tym, że partner kolejny rok z rzędu nie rzucił palenia (choć nigdy nie mówił, że ma taki zamiar, a my poznaliśmy go jako palacza) lub nadal nie chodzi z nami do teatru i liczymy na to, że kolejna rozmowa coś zmieni.
Bywa, że domagamy się rozmowy z lęku. Jak mówi Agnieszka Iwaszkiewicz: „’Rozmawiaj ze mną’ może oznaczać ‚bądź ze mną w kontakcie’. Bo jak jesteś wycofany, to ja się czuję opuszczony/a i tracę poczucie bezpieczeństwa. Lub kiedy partner milczy, u drugiego pojawia się poczucie odpowiedzialności za ten stan, więc próbuje zacząć rozmowę, w wyniku której ma poczuć, że nie jest źródłem przygnębienia czy zmartwienia partnera. I w ten sposób poradzić sobie z własnym, nieadekwatnym poczuciem winy. Może być jeszcze tak, że za tym ‚opowiedz mi, co się z tobą dzieje’ kryje się chęć przerwania nieprzyjemnego stanu bliskiej osoby. ‚Powiesz mi co czujesz to ci ulży i przejdzie. No już, skończ z tym smutkiem!(…) Bo JA to ciężko znoszę.’”
W każdym z powyższych przypadków idea rozmowy jest używana do radzenia sobie z własnymi uczuciami. Nie ma więc tych walorów, które powinna mieć rozmowa: bycia w prawdziwym kontakcie, tworzenia więzi i bliskości, pomocy, wsparcia, porozumienia. Jestem zdania, że wtedy odmówienie rozmowy nie jest ucieczką, brakiem odwagi, brakiem umiejętności, zaprzeczeniem czy wyparciem, ale chęcią ochrony siebie, postawieniem zdrowych granic, odmową poddania się naciskowi, ewentualnie dojrzałą decyzją, że kolejna rozmowa już nic nie wniesie.

Jeśli nie rozmowa to co?

Są pary, dla których rozmowa jest podstawą ich relacji. Tzw. gadanie o wszystkim, ciągła wymiana myśli, emocji i wrażeń, intelektualne porozumienie stanowią fundament ich związku. Nie ma w tym nic złego. Przeciwnie, uważam, że to bardzo cenne. Chodzi jedynie o to, „aby nie robić z rozmowy przymusu, żeby dopuścić możliwość, że jak się czegoś na bieżąco nie przegada, to nie oznacza, że związek się sypie, zbierają się złogi, w ogóle jest fatalnie” – Agnieszka Iwaszkiewicz. Poznałam kiedyś pewną parę podczas jednego z wakacyjnych wyjazdów. Nie rozmawiali ze sobą dużo. Moja znajoma przyglądając się im któregoś wieczoru szepnęła do mnie: „ To się nazywa martwy związek”. A ja to zobaczyłam inaczej. Miałam wrażenie, że mimo braku wymiany werbalnej dzieje się między nimi dużo. Czuło się jakiś rodzaj więzi, bliskości, intymności, jakiejś pozawerbalnej wymiany. Są przecież pary, które porozumiewają się ze sobą innymi kanałami, niż słowa. Zapominamy, że komunikować się ze sobą nie oznacza tylko mówić do siebie. Komunikatem jest WSZYSTKO. Jego brak (np. nieudzielenie odpowiedzi, nieodpowiedzenie na prośbę, niepodanie ręki na przywitanie, etc) też daje jakiś przekaz. Porozumiewamy się ze sobą za pomocą mimiki, spojrzenia, tonu głosu, gestów, zachowania, dotyku, seksu.
Miałam kiedyś pacjentkę, która miała pretensje do partnera, że nie potrafi jej pewnych rzeczy powiedzieć. Np. prawie nie mówił, że ją kocha. Raczej też nie przepraszał. Zapytałam ją czy czuje się kochana. Odpowiedziała, że tak, ponieważ wie jak jej partner okazuje miłość. Byłam ciekawa jak. Dowiedziałam się, że bardzo się o ukochaną troszczy, dużo dla niej robi, kiedy ma ciężki dzień potrafi przygotować jej kolację i kąpiel. „Ale Pani ma niedosyt?” – zapytałam. „Tak, ponieważ on mi tego nie mówi. Ja to wiem, ale czasem chciałabym to usłyszeć. Jak ja mu mówię, że go kocham to on odpowiada ‚ja ciebie też’, ale mi chodzi o to, żeby on to powiedział sam z siebie”. Podobna rzecz miała się z przeprosinami. Partner mojej pacjentki rzadko używał słowa „przepraszam”, ale ona doskonale wiedziała, kiedy on miał takie intencje. Przychodził i się przytulał.
Słowa są ważne. Szczególnie niektóre. Warto ich nie żałować, tym bardziej jeśli wiemy jak istotne jest to dla kogoś, z kim żyjemy. Większość z nas potrzebuje co jakiś czas usłyszeć potwierdzenie tego co już wiemy: że jesteśmy kochani, jedyni i niepowtarzalni 🙂 Zachęcam, żeby się tym obdarzać. Ale uznajmy też, że nie każdy ma równą łatwość z wyrażaniem uczuć poprzez słowa, że są inne sposoby, aby dostrzec miłość czy skruchę w czyiś oczach lub gestach. Przytoczę tu słowa mojego znajomego, który akurat wyrażał swoje zdanie o mężczyznach, ale mam poczucie, że zastosowanie jest szersze:): „Faceta poznaje się nie po tym co mówi, ale po tym co robi”.
Kiedy trzeba rozmawiać?

No dobrze. Rozmowa nie jest panaceum na wszystko. Ma swoje ograniczenia. Ale są sytuacje kiedy rozmawiać trzeba. Jakie?

GDY MASZ DZIECI
Jeśli jesteś mamą lub tatą potrzebujesz nauczyć się rozmawiać, ponieważ rozmowa z dziećmi jest koniecznością. Rozmawianie nie tylko kształtuje mowę dziecka, ale też uczy je rozumieć świat, swoje uczucia, zachowania innych. Rozmowa z dzieckiem buduje relację z nim i pokazuje jak ją budować z innymi.
GDY NIE ROZMAWIACIE
Taki paradoks – warto rozmawiać, kiedy nie rozmawiamy. Lub kiedy nasze rozmowy służą jedynie wymianie informacji i ustaleniom kwestii logistyczno-technicznych. W takiej sytuacji rozmowa służy bliskości.
GDY WCIĄŻ UNIKASZ ROZMOWY
Należy rozmawiać, kiedy zauważamy, że nasze nierozmawianie jest związane z niepokojącą motywacją: lękiem przed ujawnieniem czegoś, chęcią zatajenia, unikaniem np. tematów trudnych, wycofaniem ze związku w swój świat. W takiej sytuacji rozmowa sprzyja uczciwości, zaangażowaniu i kształtowaniu więzi.
GDY NIEROZMAWIANIE NIE DZIAŁA
Niektóre pary nie rozmawiają ze sobą dużo, ale mają poczucie, że świetnie się w tym rozumieją. Może być jednak tak, że brak rozmów sprzyja nieporozumieniom. Nie trzeba wszystkiego przegadywać, ale jeśli widzimy, że coś nam zalega i niekorzystnie wpływa na relację – porozmawiać warto. Stara zasada w psychologii mówi: „Jeśli coś nie działa – zmień metodę”. Skoro więc zauważasz, że o czymś nie gadacie i to Wam nie służy – zainicjuj rozmowę.
GDY PARTNER MA POWAŻNE KŁOPOTY
Miałam pacjenta, który przyszedł, ponieważ martwił się o żonę i nie wiedział jak jej pomóc. Żona od prawie roku miała kłopoty w pracy. Przypłaciła to depresją – absolutnym wycofaniem ze wszystkiego poza obowiązkami zawodowymi. Całe dnie przesypiała. Dużo paliła i zaczęła spożywać zwiększone ilości alkoholu. Mocno schudła. Odmawiała współżycia i jakichkolwiek rodzinnych aktywności. Mój pacjent pytał żonę co się dzieje, ale ona nie podejmowała tematu. Prosiła, żeby dał jej spokój. Więc on odpuszczał. Gdy partner od kilku dni wraca z pracy przygnębiony i nie chce na ten temat rozmawiać, bo twierdzi że „to przejściowe kłopoty, z którymi sobie sam poradzi” – można nie siać paniki i poczekać. Ale nie w sytuacji, kiedy widzimy, że partner jest chory, robi sobie krzywdę i nie umie sobie pomóc. W takiej sytuacji rozmowa służy dobrze rozumianej konfrontacji i pomocy.
GDY DZIEJE CI SIĘ KRZYWDA
Nie można milczeć w sytuacji przemocy lub czynnego uzależnienia. Trzeba „dać głos” gdy ktoś przekracza Twoje granice, gdy Cię rani, gdy nie realizuje umowy między Wami, gdy Tobą manipuluje, gdy karze Cię milczeniem, gdy Cię wykorzystuje, nadużywa, oszukuje i w tym podobnych sytuacjach.
TEMATY BAZOWE
Są tematy, których w związku nie unikniesz. Trzeba przegadać to jak mniej więcej wyobrażasz sobie Wasze życie, czy chcesz brać ślub, mieszkać z teściami czy poza miastem, czy chcesz mieć dzieci i jaki styl wychowawczy preferujesz, jak widzisz rolę Waszych rodziców, podział obowiązków, emocjonalną odległość między Wami, kwestię pieniędzy, spędzania świąt itp. I nie są to oczywiście tematy, które „załatwisz” w jednej rozmowie przy kolacji. To rozmowy na całe życie, do prowadzenia których generalnie Was zachęcam. Ale bez naiwnego zakładania, że rozmowa to recepta. Może dużo. Ale nie wszystko.

Życie po zdradzie – dla tych, którzy zdradzili

Jędrzej (40) jest żonaty od 6 lat. Miał romans z koleżanką żony. Trwał prawie dwa lata. Żona wie, ale oboje zdecydowali, że dadzą sobie szansę. Jędrzej przychodzi na spotkanie po to, „abym mu podpowiedziała co on może zrobić, żeby żona już poszła dalej.” „Ona ciągle do tego wraca. Minęły już 3 miesiące! Nie spotykam się z nią, a ona wciąż mi nie wierzy. I ciągle pyta dlaczego jej to zrobiłem. Co mam jej powiedzieć? Jest na to w ogóle jakaś odpowiedź? I ten jej płacz. Czy on się kiedyś skończy? Ile można płakać? Albo wrzeszczeć na mnie z powodu tego co się stało. Jak ona krzyczy lub płacze to ja wychodzę. Nie mogę tego słuchać. Wtedy ona się wścieka jeszcze bardziej. No to jej mówię, że jak będzie tak gderać, to naprawdę poszukam gdzieś indziej. No i seks. Jest słaby, bo ona ciągle mówi, że ma tamtą przed oczami. Jest na to jakaś rada?”

Hania (39) jest mężatką od 11 lat. Rok temu miała romans. Trwał pół roku. Wiktora poznała na kursie spadochronowym. Wiktor również nie był wolny. „To było jak grom z jasnego nieba!” – mówi Hania. „Nie dało się tego powstrzymać. Próbowaliśmy, oboje, ale się nie udało” – dodaje. „Jak się już okazało, że się stało postanowiłam zerwać tę relację. To było trudne, bo kurs wciąż trwał, ale starałam się chodzić tam zadaniowo. Postanowiłam też nic nie mówić mężowi, tylko po prostu to skończyć i zapomnieć. Przyjaciółka uważała, że źle robię okłamując męża, ale ja naprawdę chciałam to zamknąć raz na zawsze. Niestety. Wyszło inaczej. Nasz romans nie tylko trwał, ale się rozwijał. Oboje się zaangażowaliśmy. Ale w którymś momencie przyszło otrzeźwienie. Zadaliśmy sobie pytanie do czego to prowadzi? Oboje wiedzieliśmy, że nie zostawimy naszych rodzin. Wiktora młodszy syn miał zaledwie dwa lata. Starszy był w wieku, kiedy potrzebuje się ojca wyjątkowo silnie. Moje małżeństwo nie było idealne, ale czy są takie? Między mną, a mężem nie było źle. Trochę zaniedbaliśmy siebie nawzajem przez pracę, pośpiech i rutynę, ale nie mogę powiedzieć, że z mężem nic mnie już nie łączyło, czy że był mi obojętny. No i są jeszcze dzieci. Zakończyliśmy nasz romans. Ale mąż się niedawno dowiedział. Nie wiem co mam teraz robić? Dla mnie to naprawdę zamknięta historia, choć nie będę kłamać, że bez znaczenia. Ale skończyłam to. Między innymi dla niego i dla nas. Z miłości i odpowiedzialności. Nie wiem jak mu ulżyć, jak odbudować jego zaufanie do mnie. On ciągle mnie przepytuje, sprawdza, kontroluje. Potrafi też obrazić. Godzę się na to, bo wiem że to ja do tego doprowadziłam, ale nie wiem czy dobrze robię. Za wszystko mnie obwinia. Jak przypali kotlety, to też dlatego, że go zdradziłam. Nie wiem czy jak długo to wytrzymam.”

Paweł (44) jest żonaty od 20 lat. Miał romans z klientką (prowadzi studio graficzne). Trwał ponad rok, kiedy o romansie dowiedziała się żona. Od tego czasu wiele się wydarzyło. Żona wyprowadziła się z dziećmi do rodziców. Nie chciała z mężem rozmawiać, ale niczego mu nie utrudniała. Jak mówi Paweł: „zachowała się jak kobieta z klasą”. Nigdy nie używała dzieci jako karty przetargowej. Nigdy nie powiedziała na ich ojca złego słowa. Kiedy mój pacjent zapytał żonę jak jej się to udaje, odpowiedziała, że „widzi w tym też swoją winę.” „Za bardzo skupiłam się na dzieciach. Wiem, że czułeś się odepchnięty” – dodała. Wtedy też Paweł doświadczył „drugiego oblicza swojej kochanki” – jak sam mówi. Zobaczył co stracił. Po kilku miesiącach Paweł i jego żona postanowili zacząć ze sobą od nowa. Teraz, jak mówi Paweł – jest dobrze, ale on nie jest w stanie sobie wybaczyć. „Jak mogłem być tak głupi? Tak ją zranić? Co mnie naszło? Teraz za każdym razem, kiedy ona jest smutna myślę, że to przeze mnie. Nie potrafię sobie z tym poradzić.”

Zdradzający odsądzani są od czi i wiary. A jest ich pokaźna grupa. Podobno zdradza co trzeci mężczyzna i co szósta kobieta. I choć by cisnęły się nam na usta najgorsze z inwektyw wobec tychże – zacytuję słowa znane zapewne wszystkim: „Kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamień”. Tyle o sobie wiemy ile nas sprawdzono. A życie sprawdza nas tak długo jak trwa. Miałam kiedyś pacjenta. Był blisko 60 tki. Zdradził. Choć lata gardził swoim szwagrem, który wdał się w romans ze swoją studentką. „Miałem go za nic. Nie wiedziałem jak można zaryzykować rodzinę dla jakiejś siksy. Dziś chciałbym go przeprosić i powiedzieć, że osądzałem go zbyt surowo.”
Nie usprawiedliwiam zdrady. Ale też nie chcę oceniać. Życie nie jest czarno-białe, a moją rolą jako psychoterapeutki nie jest wydawanie opinii, a zrozumienie. Zrozumienie i pomaganie – w tym, aby zrozumieli też moi pacjenci. Po co to zrobili? Jakie potrzeby realizowali? Co nimi kierowało?  Dlaczego wybrali taki sposób? Czego szukali? Jakie mechanizmy psychologiczne za tym stoją? Swoją rolę widzę też w tym, aby pomóc moim klientom  w tej sytuacji poczuć się i zachować najlepiej jak to możliwe. Najlepiej dla nich i dla ich bliskich.

Jeśli zdradziłeś/łaś:  

* Powiedzieć czy nie?

Kiedy dochodzi do zdrady część ze zdradzających zadaje sobie to pytanie. Pewnie niektórzy od razu wiedzą, że nie powiedzą. „Nie są w końcu frajerami” – jak usłyszałam kiedyś od swojego klienta. Ale jeśli mamy w sobie choć odrobinę wrażliwości zastanawiamy się co będzie lepsze w tej już nieszczęśliwej sytuacji. Co będzie bardziej przyzwoite? Uczciwsze? Co przysporzy więcej cierpienia? Niektórzy przychodzą po odpowiedź do mnie. Ale tu nie ma jednoznacznych rozwiązań. Wielu cenionych psychoterapeutów jest zdania, że jeśli doszło do zdrady, która miała charakter incydentalny i nie ma specjalnie wpływu na relację – wyjawienie tajemnicy bywa ryzykowne. I niepotrzebnie bolesne. Wojciech Eichelberger zwraca też uwagę na motywację tego rodzaju wyznań: „Mężczyźni często uważają, że uczciwie będzie wyznać swoje winy. Tymczasem de facto jest to złożenie odpowiedzialności i ciężaru zdrady na barki najbliższej osoby. Czasem może to być coś jeszcze gorszego – chęć pochwalenia się partnerce: „Zobacz, jakie mam powodzenie u innych lasek”. Ma to złe konsekwencje i w gruncie rzeczy jest kolejnym objawem braku dojrzałości. Jeśli zdradziłeś, musisz samodzielnie nieść ten ciężar. Bywają jednak okoliczności, że powinno się drugiej stronie dać wyraźny sygnał – wtedy gdy dzieje się coś poważnego. Na przykład kiedy romans przeradza się w długotrwały, równoległy związek. Inaczej wszystko może skończyć się tak, że w okolicach czterdziestki ten mężczyzna, albo kobieta, kiedy dzieci wyfrunęły z gniazda, oświadcza: „Słuchaj, ja od 10 lat mam na boku kogoś innego i właśnie odchodzę”. Jeśli to tradycyjny układ – to znaczy, jeśli to on pracował, a ona wychowywała dzieci, a teraz z zaskoczenia została wyrzucona za burtę – no to jest to skrajnie nieuczciwe i nieodpowiedzialne. Gdyby się nie ukrywał, tylko porozmawiał z żoną dziesięć lat wcześniej, ona miałaby szansę podjąć decyzję w okolicach trzydziestki, kiedy kobiecie łatwiej zacząć na nowo. Myślę, że mężczyźni są często skrajnie samolubni i w ogóle nie uwzględniają tego, że jednak zegar biologiczny bije dla ich partnerek inaczej.”

* Weź odpowiedzialność

To czego zabrakło u mojego pacjenta Jędrzeja to tego, aby wziął odpowiedzialność za to, że zdradził. Również Hania używa dość ostrożnego języka: „stało się”, „wyszło inaczej”, „nie dało się tego powstrzymać” itp. Nic SIĘ samo nie stało. To Ty zrobiłeś/łaś. Nie chodzi o to, by się oskarżać czy obwiniać. Chodzi o to, by wziąć na klatę co trzeba. Jakkolwiek zdrada jest często wynikiem kryzysu w związku, do którego pewnie przyczyniliście się oboje, tak wybór, iż z kryzysem poradzisz sobie w ten sposób jest już Twoją decyzją i Twoim działaniem. Nie uciekaj przed tym.

* Przyjmij emocje partnera

„I ten jej płacz. Czy on się kiedyś skończy? Ile można płakać? Albo wrzeszczeć na mnie z powodu tego co się stało. Jak ona krzyczy lub płacze to ja wychodzę. Nie mogę tego słuchać. Wtedy ona się wścieka jeszcze bardziej. No to jej mówię, że jak będzie tak gderać, to naprawdę poszukam gdzieś indziej.” – mówi Jędrzej. „Sorry stary, miałeś romans, który trwał dwa lata. Czego się spodziewałeś?” – z Jędrzejem jestem bardzo wprost. Twoim obowiązkiem wobec tej, którą zdradziłeś jest przyjąć, uszanować, uznać i wytrzymać emocje partnerki. Nie w nieskończoność. Z tym się zgodzę. Ale trzy miesiące jak w przypadku Jędrzeja nieskończonością jeszcze nie są. Nie uważam, że trzeba wytrzymywać wszystko. Jak mi Hania powiedziała w jaki sposób obraża ją mąż  to sobie myślę, że to jednak niedopuszczalne. Ale płacz czy krzyk bez obraźliwych treści? Są w tej sytuacji zrozumiałe.

* Nie szukaj w partnerze terapeuty

Ani przyjaciela/przyjaciółki czy powiernika/powierniczki. Jędrzejowi zdarza się opowiadać żonie o tym jak mu ciężko, bo „tęskni za tamtą”. Naprawdę. Nie ma też żadnych obiekcji, by odpowiadać żonie na jej szczegółowe pytania. Także dotyczące pożycia intymnego jego i kochanki. Miałam kiedyś pacjenta, który nie mogąc wybrać między żoną a kochanką pytał małżonkę co ma zrobić. I prosił o zrozumienie, że „jemu też jest trudno”. Z kolei niewiernej żonie mojego pacjenta zdarzało się wyłączać radio w samochodzie w drodze na zakupy z mężem, ponieważ „ta piosenka kojarzyła jej się z kochankiem”. Oczywiście nie omieszkiwała za każdym razem poinformować o tym fakcie męża. Po co? Zdradzającym też jest trudno. Widzą cierpienie swoich bliskich, niosą poczucie winy, borykają się z ostracyzmem, wątpią, żałują, nie wiedzą jaką podjąć decyzję.. Ale litości! Zdradzony mąż czy żona w roli kumpla czy psychoanalityka to najgorszy możliwy, okrutny wybór. Idź na terapię, wypłacz się w rękaw u znajomych, ale nie oczekuj od zdradzonego partnera, że będzie Ci współczuł. Może, ale to tylko jego dobra wola. Nie każdy jest na to gotowy.

* Odpowiedz sobie na pytanie dlaczego

Zdrada ma zazwyczaj przyczyny. Jak wszystko. Niektórzy nie lubią komplikować spraw i na pytanie „dlaczego” odpowiedzieliby: „bo była okazja”, „bo był alkohol a ona chciała”, „bo miałem ochotę”. I pewnie są sytuacje, w których doszukiwanie się piętrowych uzasadnień nie ma sensu. Ale to dotyczy co najwyżej jednonocnych historii. Gdy mamy na swoim koncie romans – z jakiegoś powodu on się wydarzył. Odpowiedź na pytanie „dlaczego” jest ważna. Nie tylko dla zdradzonego/zdradzonej. Dla tego, który zdradził również. Zrozumienie pozwala uporządkować myśli i emocje. Pomaga też zobaczyć siebie nie tylko jako „tego złego, któremu należy się najwyższy wymiar psychologicznej kary”, ale kogoś kto czegoś potrzebował, czegoś szukał, ewentualnie coś zaniedbał, czegoś nie potrafił. Zrozumienie daje też szansę na wybaczenie sobie, a bez tego nie sposób zadośćczynić i żyć dobrze. W końcu, zrozumienie zawiera w sobie odpowiedź na pytanie co robić, aby nie dopuścić do tego ponownie.

* Daj partnerowi/partnerce czas

Zdrada boli. Szczególnie jeśli trwała jakiś czas, wiązała się z powtarzającą się nieszczerością i zaangażowała emocje. Nie da się z tym uporać po jednej wspólnej rozmowie. Zanim najsilniejsze emocje opadną, partner nabierze zaufania i odbuduje poczucie bezpieczeństwa (także w sypialni) – to potrwa. Dobrze jest uzbroić się w cierpliwość i nie wymagać niemożliwego. Jestem zdania, że po ujawnieniu zdrady należy uznać, iż partner jest teraz trochę w okresie ochronnym. Jakby bez osłony. Może zachowywać się inaczej, niż dotychczas. To prawdopodobnie minie. Musi, jeśli macie dalej żyć. Szczególnie jeśli chcecie żyć ze sobą. Ale póki co potrzebuje to na swój własny sposób przeżyć.

* Odbudowuj zaufanie

Jedną z najtrudniejszych konsekwencji zdrady jest utrata zaufania. To bolesny koszt dla obojga parterów. Zdradzony nie wie jak ponownie zaufać (choć bardzo by chciał), ten który zdradził nie wie jak to zaufanie odbudować (choć tego pragnie). Najczęściej popełniamy dwa błędy. Pierwszy – chcemy za szybko. Za szybko chce oczywiście ten, kto zdradził („bo przecież nie robi nic złego”, „bo ile można”, „bo co ma jeszcze zrobić”, „bo przecież już więcej by nikogo na to nie naraził”, „bo już wie jak to boli” etc). Ale bywa i tak, że zbyt szybko chce ofiara zdrady („bo chce już wrócić do normalności”, „bo chce być dojrzała i pokazać, że ufa”, „bo brak zaufania ją męczy”).  To prowadzi do tego, że wymuszamy na sobie coś co jeszcze nie nastąpiło. Drugi błąd – proces odbudowywania zaufania nie ma końca. Zdradzający nie potrafi sobie wybaczyć, cały czas nosi poczucie winy, ze wszystkiego się tłumaczy. Zdradzony z kolei traktuje zdradę jako dowód, że jej partner nie jest godny zaufania dlatego zamiast ufać kontroluje, sprawdza, wypomina, a nawet upokarza. Aby odbudować relację zaufanie jest konieczne. Bez tego trudno pójść dalej. Ale to wymaga czasu. Tym, którzy zdradzili doradzałabym, aby przez jakiś czas byli szczególnie uważni na pewne rzeczy. Żeby drobnymi gestami dawali partnerowi/ partnerce znać, że są lojalni i uczciwi. Żeby swoim zachowaniem nie prowokowali partnera do produkowania niepotrzebnych lęków. Z drugiej strony okres ochronny musi mieć datę końcową. Przychodzi moment, kiedy trzeba zacząć żyć „normalnie”. Ponownie zaufać, przestać obwiniać, oskarżać, wciąż podejrzewać i bać się. Mimo bólu jaki wywołuje zdrada nie można też dać się poniżać. Nie można też brać odpowiedzialności za to, co nią nie jest. Aby dobrze żyć ze sobą w którymś momencie trzeba się ze zdradą uporać.

* Zapytaj co możesz zrobić

Moi klienci, którzy dopuścili się zdrady często pytają mnie co mogą zrobić, aby partner im wybaczył. Jak mogą naprawić ich wzajemne relacje? Myślę sobie wtedy, że najprościej jest zapytać o to partnera. To zazwyczaj najlepiej działa. Oczywiście zdarza się tak, że słyszymy od partnera „nie wiem”. Wtedy możemy co jakiś czas ponawiać pytanie, bo to, że na pewnym etapie partner nie wie nie oznacza, że na innym też nie będzie wiedział. Możemy też dać partnerowi znać, że jeśli coś się u partnera pojawi, to jesteśmy otwarci, aby to usłyszeć. Możemy pytać partnera czy nasze określone zachowanie w danym momencie (np. rozmawianie o tym lub nie, nie naciskanie w sprawach łóżkowych, odwracanie uwagi itp. ) partnerowi pomaga czy też nie. Czasem też nie trzeba pytać wprost. To po prostu widać. W końcu komunikujemy się ze sobą nie tylko za pomocą słów. Gros zdradzonych partnerów wie czego im potrzeba, aby mogli poczuć się lepiej. Zamiast zgadywać można zapytać u źródła. I włączyć uważność.

* Opracujcie wspólnie plan naprawy relacji

Kiedy przychodzi do mnie para po doświadczeniu zdrady po pierwszych spotkaniach, które głównie służą poznaniu się, poczynieniu ustaleń, umówieniu się na coś oraz wyrażeniu emocji – zachęcam partnerów do stworzenia planu, który pomógłby im odbudować relację. Tych, którzy zdecydowali się radzić sobie samodzielnie też do tego zapraszam. Oczywiście nie jest to możliwe na początku, kiedy fakt zdrady czy romansu wychodzi na jaw. Ale gdy najsilniejsze emocje opadną dobrze jest skierować uwagę, energię i działania ku naprawie. Zadajcie sobie parę pytań: Czego potrzebujemy, żeby się z tym uporać? Co ma robić partner? Co my? Jakiej relacji chcemy? Po czym poznamy, że jesteśmy na dobrej drodze? Jak będziemy mierzyć postępy? Jakie chcemy wyciągnąć wnioski z tego, co się wydarzyło? Po co nam się to zdarzyło? Co sobie zabieramy? O co jesteśmy bogatsi? Czego nie chcemy powtórzyć? Na co chcemy zwrócić uwagę? Co chcemy robić inaczej? Czego nie chcemy zmieniać? Są to oczywiście pytania jedynie pomocnicze. Możecie zadać sobie własne. Byle pomogły Wam stworzyć taki związek jakiego pragniecie.

Życie po zdradzie – dla zdradzonych

Dagmara (44) została zdradzona. Jej mąż przespał się z koleżanką z pracy. Oboje byli pod znacznym wpływem alkoholu, miało to miejsce podczas wyjazdu służbowego. Wie o tym od męża, który postanowił uczciwie jej o tym powiedzieć. Do tej pory nigdy jej nie oszukał. Uważał, że to co zrobił było złe i niepotrzebne, ale okłamywanie żony nie wchodziło dla niego w grę. Dagmara bardzo cierpi. Jest też wściekła. Na sesjach dużo płacze, krzyczy: „jak on mógł jej to zrobić!”. Dla Dagmary zdrada zawsze jawiła się jako coś niewybaczalnego. Jako absolutny koniec związku. Kiedy mąż powiedział jej o tym co zaszło – spakowała go. Od 3 miesięcy mąż mieszka poza domem. Dagmara jednak tęskni. Chciałaby, żeby było jak dawniej, ale „zdrady się nie wybacza i nie usprawiedliwia”. To jej słowa. Ponad to Dagmara jest zdania, że „skoro zdradził raz, zrobi to ponownie”. Dagmara mocno utyskuje też na koleżankę męża, z którą spędził noc. Nie przebiera w słowach. Uważa też, że to z pewnością ona „zaciągnęła go do łóżka”. Myśli o tym, żeby zawiadomić jej męża o tym co się zdarzyło. „Niech wie, że jego żona to..” – tu padają różne inwektywy.

Julia (39) kilka miesięcy temu dowiedziała się, że jej mąż ma romans. Od roku, ze znajomą sprzed lat, z którą odnowił kontakt z powodów biznesowych. Julia wiedziała o tej znajomości, ale nie domyśliła się, że nie jest to znajomość platoniczna. Ma o to do siebie pretensje: „jak mogłam nic nie zauważyć? Podobno takie rzeczy się czuje..”. Prawda wyszła na jaw tzw. „przypadkiem”. Piszę o tym w cudzysłowie, ponieważ jedna z interpretacji psychologicznych jest taka, że romans zostaje ujawniony wtedy, gdy para jest już gotowa na zmierzenie się z tym faktem. Julia bardzo przeżywa to co się stało. Co chwila zadaje sobie pytanie „dlaczego?”, a pytanie to dotyczy głównie jej samej: „co jest ze mną nie tak?”, „co ma ona czego nie mam ja?”. Julia postanowiła jednak mężowi wybaczyć. Dlaczego? „Bo go kocha, bo są dzieci, bo mąż żałuje i bardzo się stara.” Julii jednak trudno ponownie zaufać. Zdarza się jej męża „sprawdzać”, choć nigdy wcześniej tego nie robiła. Mąż się wtedy denerwuje, a Julia nie rozumie dlaczego. „Przecież gdyby nie miał nic do ukrycia nie złościłby się”- mówi. Dużo też pyta męża o szczegóły romansu. Chce wiedzieć jak często się widywali, gdzie, co dokładnie robili. Mąż odpowiada niechętnie. A jeśli już – Julia po usłyszeniu odpowiedzi na kilka dni wpada w głęboką rozpacz. I  pyta mnie „co może zrobić, żeby zapomnieć?”. Od czasu do czasu kryzysy miewa mąż. Wtedy Julia pyta go „co się dzieje” i wysłuchuje czasem niełatwych dla siebie zwierzeń. Na ostatniej sesji Julia zadaje pytanie: „Czy jest w ogóle możliwe, żebyśmy żyli jak dawniej, normalnie? Czy istnieje jakieś życie po zdradzie?”

Czy istnieje życie po zdradzie?

Zdrada jest doświadczeniem niezwykle bolesnym. Zazwyczaj. Jednocześnie też dość powszechnym. Podobno zdradza co 3 mąż/partner i co 6 żona/partnerka. Mimo powszechności tego zjawiska, kiedy dotyka nas ono bezpośrednio – czujemy „jakby grunt usuwał się nam spod nóg”. Lub „jakbyśmy dostali obuchem w głowę”, „jakby nas ktoś okradł z dotychczasowego życia”, „ograbił z naszych marzeń i celów”. Czy też jakby nam „serce pękało na pół”. To słowa moich zdradzonych pacjentów i pacjentek. Klienci mówią o zranieniu, rozczarowaniu, złości, wstydzie, zawodzie, poczuciu upokorzenia, utracie poczucia bezpieczeństwa, utracie zaufania oraz wiary w miłość i jej sens. Dla niektórych zdrada jest doświadczeniem niemalże granicznym, czyli odnoszącym się do skrajnych sytuacji egzystencjalnych. Ich świadome przeżycie i doświadczenie pozwala na odczytanie i ujawnienie się nowych znaczeń i sensu oraz na przewartościowanie dotychczasowego życia. Parafrazując słowa mojej pacjentki Julii: „Czy jest więc możliwe, żeby po doświadczeniu zdrady żyć jak dawniej, normalnie? Czy istnieje życie po zdradzie?” Tak, istnieje. Jest życie pod zdradzie. Czy normalne? To pewnie zależy od definicji słowa. Oraz w dużej mierze od Ciebie. Czy takie jak dawniej? Prawdopodobnie nie. Może na szczęście.

W poprzednim akapicie powiedziałam, że to także od Ciebie zależy to jak będzie wyglądało Twoje życie po zdradzie. Oczywiście każda z sytuacji jest inna. Zupełnie inną jest ta, kiedy partner czy partnerka zdecydowali się na jednorazowy „skok w bok”, którego żałują lub który nie miał dla nich specjalnego znaczenia. Choć wiem, że dla Ciebie ma. Mimo wszystko obserwuję, że z takim doświadczeniem wiele par radzi sobie lepiej, niż np. w sytuacji, kiedy zdradą jest długotrwały romans. Jeszcze trudniej jest, gdy nasz mąż czy żona zaangażowali uczucia. Lub gdy rozpatrują odejście. Nie wspomnę już o sytuacjach, które wcale nie zdarzają się tak rzadko jak wieloletnie prowadzenie podwójnego życia (czasem z kilkoma partnerami czy partnerkami) czy też kiedy z relacji pozamałżeńskich rodzą się dzieci.
Tak czy inaczej jest kilka rzeczy, które możesz zrobić, aby móc poradzić sobie z tym co się zdarzyło lepiej. Lepiej, to nie znaczy bezboleśnie czy też bez emocji. Lepiej oznacza nie dokładając sobie cierpienia.

* Zmień znaczenie

Zdrada u wielu z nas budzi popłoch. Nadajemy jej szereg dramatycznych znaczeń („to znaczy, że już mnie nie kocha”). Traktujemy ją niezwykle osobiście („co jest ze mną nie tak, że zdradził/a?”). Dla części z nas zdrada oznacza jednoznaczny koniec. Nie chcę powiedzieć, że zdrada to pestka. Nie. Ale czasem mam wrażenie, że traktujemy ją jako coś znacznie bardziej poważnego i rujnującego, niż jest to potrzebne. Miałam kiedyś pacjentkę. Nazwijmy ją Barbarą. Basia była po 60 stce. Przypadkowo dowiedziała się, że jej mąż 20 lat temu zdradził ją z prostytutką. Koledzy z firmy sprawili mu taki prezent na 40 urodziny. Rozumiem Basi zaskoczenie i złość. Ale Basia przychodziła do mnie prawie dwa lata i mam poczucie, że przez ten czas jej stosunek do tego zdarzenia praktycznie się nie zmienił. W dwa lata od tego jak sekret męża wyszedł na jaw Basia płakała dokładnie tak samo. Na nic zdawały się próby męża kojenia żony: „to było głupie, przepraszam”, „to było tak dawno temu”, „przecież było nam te ostatnie 20 lat bardzo dobrze”, „na każdym kroku okazuję ci moją miłość”. Basia była w rozpaczy. Zdrada boli. Nie ma co temu zaprzeczać. Ale czy naprawdę musi ona urastać do czegoś tak dramatycznego, niewybaczalnego, krańcowego?

* Nie traktuj zdrady tak osobiście

„Dlaczego on MI to zrobił?”, „w czym on jest lepszy ode MNIE?” – te i podobne pytania zadaje sobie większość zdradzonych. Uważamy, że w zdradzie zawsze chodzi o nas. O to, że jesteśmy niedostatecznie dobrzy/dobre, seksowni/seksowne, atrakcyjni/atrakcyjne. Ale nie każda zdrada nas dotyczy. Ona nas dotyka – to pewne. Ale nie dotyczy nas często w tym sensie, że zdradzający bardziej zdradza „dla siebie”, niż „przeciwko nam”. Jest taka scena w serialu Broadchurch, który zresztą gorąco polecam. W założeniu to serial kryminalny, ale zagadka kryminalna jest tylko pretekstem dla ukazania bardzo interesujących wątków obyczajowych. Zdradzona żona pyta męża dlaczego to zrobił. Zadaje mu szereg pytań, a każde dotyczy jej samej i ich relacji małżeńskiej. „Zrobiłem to, bo ona była inna.” – odpowiada mąż. „Ona nie była Tobą” – mówi. Ta scena jest dla mnie właśnie o tym. Nie chodzi o to, że żona jest niedostateczna. Chodzi o zrealizowanie potrzeby dotknięcia czegoś, co jest inne, nowe. Nie jest to usprawiedliwienie dla zdrady. To opis mechanizmu wyjaśniającego dlaczego w ogóle do tego dochodzi. A mówię o tym po to, aby zdradzeni mogli przestać się zadręczać, obwiniać i wpędzać w ciągłe porównania. Może w tym pomóc książka Katarzyny Miller o zacnym, acz kontrowersyjnym tytule „Kup kochance męża kwiaty”.

* Daj upust emocjom

Zmienić znaczenie i nie traktować zdrady tak osobiście – to można zrobić w sytuacji, gdy zdradą jest jakaś jednorazowa historia z wyjazdem służbowym i alkoholem w tle. Ale co w sytuacji, gdy dowiadujemy się, że nasz mąż czy nasza żona ma regularny romans? Że od miesięcy lub lat nas oszukiwał/a? Trudno przejść nad tym do porządku dziennego. I też nie o to chodzi. W pierwszej fazie warto pozwolić sobie na przeżycie emocji związanych ze zdradą i ich wyrażenie. Znam osoby i pary, które nie przeszły etapu emocjonalnej zawieruchy, tylko, jak mówili, „z godnością i klasą” dokonali chłodnej analizy sytuacji i podjęli decyzję co dalej. Mam poczucie, że opuszczenie tej fazy sprawia, że ból związany ze zdradą odbija się czkawką, czasem jeszcze w wiele lat od zdarzenia. Jest w Tobie cała masa emocji. Nie trzymaj ich w sobie. Zdradzeni pacjenci często pytają mnie czy powinni wyrażać te emocje bezpośrednio do żony czy męża. Są dwie szkoły. Pierwsza z nich zakłada, że tak. Że właśnie to jest oczyszczające. Druga rekomenduje raczej inny sposób. Według drugiego podejścia wyrażanie wszystkich emocji bezpośrednio do partnera jest niepotrzebne i często bywa strzałem w kolano. Dlaczego? Przeważnie w pierwszej fazie aż kipimy od emocji. Mówimy często rzeczy, które nie są do końca prawdą lub są wyolbrzymione, a wypowiadamy je głównie po to, aby zranić. Potem często żałujemy wypowiadanych słów, ale jest już za późno. One padły i ubodły. W sytuacji kiedy zwracamy się do ojca lub matki naszych dzieci, lub też wtedy gdy mimo zdrady nie zamierzamy się z partnerem rozstawać – strzelanie emocjami jak z karabinu może nie być pomocne. Z drugiej strony, aby proces wyrażania emocji był leczący warto dać upust emocjom w sposób absolutnie nieskrępowany. Dlatego druga szkoła poleca, aby wyemocjonować się np. przy życzliwej osobie – przyjaciółce/przyjacielu, psychoterapeucie, na grupie wsparcia. Z resztą zadbanie o wsparcie w sytuacji zdrady jest niezwykle istotne. Możesz też spisywać emocje na kartce. Nagrywać, namalować, wytańczyć, wybiegać, wykrzyczeć – a wszystko to bez jakiejkolwiek cenzury. Aż do wysycenia.

* Zrób z tego doświadczenie

Pary z doświadczeniem zdrady często pytają mnie czy znam takie, które sobie z tym poradziły. Naturalnie. Powiem więcej – znam takie, dla których doświadczenie zdrady okazało się wstępem do zmian w ich związku. Zmian, oczywiście, na lepsze. Aby to było jednak możliwe, z pewnością potrzebne są określone warunki. Po pierwsze okoliczności zdrady nie mogą być na tyle bolesne, aby uniemożliwiały naprawę relacji. Miałam kiedyś pacjentkę, której mąż nie tylko zdradzał ją z jej najlepszą przyjaciółką, ale powierzał jej również tajemnice żony i poniżał ją opowieściami z ich życia intymnego. Inna moja pacjentka była zdradzana przez męża 9 lat. Mąż miał właściwie dwa domy. To są sytuacje, w których trudno cokolwiek odbudować. Ale kiedy kontekst zdrady nie jest tak skrajnie bolesny (zawsze jest, ale nawet zdradzając można zachować się bardziej lub mniej przyzwoicie) – można zdradę potraktować jako informację. Np. na temat kondycji naszego związku. Powiedziałam wcześniej, że przyczyny zdrady bardzo często są związane bezpośrednio z tym, kto tej zdrady dokonuje. I tak jest w istocie. Potrzeba odmiany, dowartościowania, próba poradzenia sobie z kryzysem wieku średniego – to najczęściej słyszę w swoim gabinecie od osób, które mają na swoim koncie zdradę. Zdrady na tle zaburzeń osobowości (np. osobowość narcystyczna, nieprawidłowa) pozostawiam na boku, bowiem te sytuacje to odrębny i złożony temat. Z reguły jednak, kiedy dochodzi do romansu, który trwa nieco dłużej, niż jedną noc – w grę wchodzą zarówno czynniki indywidualne, jak i relacyjne. Jeśli mamy w sobie na tyle odwagi i gotowości, aby zmierzyć się z pytaniem „dlaczego u nas?” – jest szansa na wyciągnięcie wartościowych wniosków na przyszłość. Zdrada jest zwykle konsekwencją kryzysu w związku. Do kryzysu z reguły przyczyniają się dwie strony. Uwaga – do kryzysu, nie do zdrady. To ważne rozróżnienie. Są różne możliwości poradzenia sobie z kryzysem. To zdradzający  odpowiada za wybranie takiego właśnie sposobu. Ale w sam kryzys swój wkład mają prawdopodobnie oboje. Znam pary, które po wyjściu na jaw zdrady po raz pierwszy od bardzo dawna zaczęły ze sobą rozmawiać. O sobie, swoich potrzebach, pragnieniach, uczuciach, fantazjach. O tym czego im było brak, co przegapili, zaniedbali, stracili z oczu. Nie chodzi o to, żeby kogokolwiek obwiniać – siebie czy partnera. Chodzi o zrozumienie, bo świadomość leczy. I o postawienia sobie pytania: „co dalej?”. I „jak?”.

* Daj sobie czas na decyzję

Gdy dochodzi do ujawnienia zdrady połowa związków się rozpada. Połowa nie. Jak będzie z Wami? To oczywiście zależy przede wszystkim od tego czego chcecie. Na to czego chce partner/ka nie masz specjalnie wpływu, więc to zostawmy. Czego chcesz Ty? Sama chęć nie zawsze wystarczy, bowiem czasem sytuacja jest na tyle trudna, że pary sobie z tym nie radzą. Ale od chęci się zaczyna. Może od razu wiesz, że chcesz rozstania. Lub przeciwnie – jesteś przekonany/a, że pragniesz ratować swój związek. Jeśli masz wątpliwości – pozwól sobie na nie. Daj sobie czas. Nie podejmuj decyzji w emocjach. Jak np. moja pacjentka Dagmara, która teraz żałuje swoich pochopnych kroków. Niekiedy pomaga czasowa separacja. Zadaj sobie pytanie co czujesz i czego pragniesz i uczciwie na nie odpowiedz. Wielu z nas wydaje się, że wie czego chce, ale odpowiedzi nierzadko wynikają z sugestii innych. Jeden z moich zdradzonych pacjentów uznał, że nie chce wracać do wiarołomnej żony. Kiedy podrążyliśmy temat okazało się, że tak naprawdę chce być z żoną, ale rodzina i znajomi uważali, że to zły pomysł. Że „powinien się szanować”, że „powinien mieć swój honor” itp. I że „dzieci powinny dostać przykład, że pewnych rzeczy się nie wybacza”. Możesz posłuchać jak inni widzą z boku całą sytuację, bo to bywa cenne. Ale pamiętaj, że po pierwsze nikt nigdy nie był i nie jest na Twoim miejscu, po drugie Ty żyjesz swoje życie i tylko Ty ponosisz konsekwencje swoich wyborów. Ostateczna decyzja musi być Twoja. Chcesz dać szansę temu związkowi? W jaki sposób to będzie dobre? Czy ten związek jest wart drugiej szansy? Dlaczego? A przykład dla dzieci? Im dłużej żyję i pracuję, tym częściej obserwuję, że bardzo trudno jest założyć na     100 %, że jeśli zrobisz to i to, to będzie to miało takie a takie konsekwencje. Miałam pacjentkę, której matka wybaczyła ojcu zdradę. Dla mojej klientki była to lekcja właśnie wybaczania oraz tego, że życie nie jest czarno – białe. Inna pacjentka z podobnej sytuacji skorzystała inaczej. Nie mogąc pogodzić się z faktem, że jej matka nie odeszła od ojca, gdy jego romans wyszedł na jaw podjęła decyzję, że nigdy nie uwikła się w podobną sytuację zależności emocjonalnej i ekonomicznej. Nie mamy na wszystko wpływu. Możemy próbować przewidzieć prawdopodobne konsekwencje naszych decyzji w przyszłości, ale to tylko prawdopodobieństwo. Jak będzie – nie wiemy. Na dziś mamy dane, jakie mamy. Na ich podstawie możemy podjąć decyzję.

* Stwórz program naprawy związku

Jeśli podjęliście decyzję, że chcecie być ze sobą – zadajcie sobie pytanie czego potrzebujecie, aby mogło być między Wami dobrze. Oto kilka podpowiedzi co warto uwzględnić, a czego unikać:

– Zrób listę zachowań, które pomogą Ci odbudować zaufanie do partnera/partnerki, jednak z zachowaniem szacunku do męża/żony.
– W sytuacji zdrady wielu z nas ma potrzebę swoistego wyrównania krzywd i wynagrodzenia cierpienia. Jakkolwiek tylko w bajkach życie jest w pełni sprawiedliwe i nie warto trzymać się tego naturalnego, acz dziecinnego pragnienia – tak można jednak opracować plan na to jak partner/ka może Ci zadośćuczynić wyrządzone krzywdy.
– Zrezygnuj z kontroli. To nie jest rozwiązanie. Waszym zadaniem jest odbudowywać zaufanie, a kontrola jest jego przeciwieństwem.
– Nie pytaj o szczegóły. Po co Ci wiedzieć ile razy „to robili” i jak? To tylko niezdrowo pobudza wyobraźnię i pogłębia Twoje cierpienie.
– Świadomie zadawaj pytania. Pytaj tylko wtedy, kiedy jesteś gotowa/y poznać odpowiedź. Nie pytaj czy on ją kocha, jeśli wiesz, że szczera twierdząca odpowiedź zwali Cię z nóg. Poczekaj chwilę, aż nabierzesz sił, by sobie z tym poradzić.
– Siebie również nie zadręczaj pytaniami. Niektóre pytania są bez odpowiedzi, trzeba to uznać. Na inne odpowiedź jest na tyle złożona, że nigdy nie będziesz mieć pewności, że odpowiedź w pełni oddaje stan rzeczy.
– Nie wracaj do tego w nieskończoność. Kiedyś będziesz musiał/a przestać pytać, oskarżać, przesłuchiwać, wypominać. Inaczej tego nie wytrzymacie. Bardziej skup się na tym jak jest teraz. Czy widzisz, że mąż/żona się stara?
– Nie używaj faktu zaistnienia zdrady jako argumentu do manipulacji czy szantażu. Miałam pacjentkę, której mąż przy każdej kłótni mówił do niej, aby „zamilkła, bo skoro go zdradziła to teraz on będzie decydował o wszystkim”. Pani tego nie uniosła. Odeszła.
– Zrezygnuj z odwetu. Wbrew oczekiwaniom – tak naprawdę nie poczujesz się lepiej. Jeśli macie odbudowywać związek – zemsta jest strzałem w stopę.
– Nie trać cennej energii na tę trzecią/tego trzeciego. Niektórzy za wszystko obwiniają kochankę/kochanka. Jak moja pacjentka Dagmara. Robią to po to, aby móc usprawiedliwić partnera i go w tej sytuacji idealizować. Nie jestem też zwolenniczką składania wizyt kochance męża czy uprzejmego informowania jej męża. Skoncentruj się na swojej relacji.
– Nie wchodź w rolę przyjaciółki/powierniczki/terapeutki męża. To mąż musi znaleźć gdzieś indziej. Wysłuchiwanie zwierzeń męża o tym jak mu ciężko, bo o niej myśli to zdecydowanie nie Twoja rola. Nie musisz być w tej kwestii wyrozumiała.
– Opracuj plan odbudowy poczucia własnej wartości. Jeśli nie wiesz jak to zrobić – poproś o pomoc fachowca.
– Nie łudź się, że zapomnisz. Nie miej też wobec siebie takich oczekiwań. I też nie chodzi o to, żeby zapomnieć. Dzięki pamięci bolesnych doświadczeń uczysz się i rozwijasz. Chodzi o to, aby pamięć przestała boleć.
– Nieustannie pracuj nad wybaczeniem. To bardzo trudne i jest to proces długotrwały. Ale konieczny, jeśli chcecie, aby było między Wami naprawdę dobrze. Psychoterapeuta Jerzy Mellibruda w książce „Pułapka niewybaczonej krzywdy” pisze, że osoby, które nie potrafią wybaczyć cierpią podwójnie. Po pierwsze z racji wyrządzonej im krzywdy, po drugie z powodu pielęgnowania urazy. Wybaczyć oznacza zrezygnować z tego drugiego. Wybaczyć to przestać się już tym zajmować. To pogodzić się z tym co jest.
– Wykonajcie jakiś rytuał, który symbolicznie zakończy pewien etap. To oczywiście nie znaczy, że już nigdy nie wrócicie do tego co się stało. Ale symbole bywają pomocne. Pracowałam kiedyś z parą, która na zakończenie etapu odbudowy związku po zdradzie wybrała się w podróż do afryki. To nie musi być jednak coś tak spektakularnego czy kosztownego. Ważne, aby było Wasze.

„Człowiek nie jest samotną wyspą”

Halszka (lat 39) zgłosiła się do mnie w celu rozpoczęcia swojej psychoterapii. Okazało się jednak, że całkiem niedawno była w terapii u kogoś innego. Przerwała, ponieważ „była namawiana przez terapeutkę do tego, żeby zaczęła nawiązywać relacje. A ona nie chce.” Halszka od lat nie jest w żadnym związku. Nie ma przyjaciół. Miała znajomych w liceum i na studiach, ale „każdy poszedł w swoją stronę, niektórzy wyjechali za granicę, inni założyli rodziny”. Pracuje samodzielnie, w domu, kontakty miewa tylko z klientami i do tego głównie telefoniczne. Rodzina jest, owszem, ale w innym mieście. Odwiedza ją dwa razy w miesiącu. Halszka twierdzi, że takie życie jej odpowiada. „Jestem typem samotnika” – mówi. „Od zawsze tak było. Lubię spędzać czas sama ze sobą. Jestem jedynaczką, rodzice zawsze dużo pracowali. Przyzwyczaiłam się do braku towarzystwa.” Pytam Halszkę czy są takie momenty, kiedy jednak czuje się samotna. „Czasem, kiedy wyjeżdżam na wakacje. Po kilku dniach chciałabym się do kogoś odezwać. Ale to nie jest częste i nie jest też szczególnie dojmujące.” Halszka pyta mnie czy będę ją zachęcać do tego, aby „zaczęła wychodzić z domu, umawiać się na randki i odnawiać stare znajomości.” „Moja poprzednia terapeutka twierdziła, że bycie w relacjach jest oznaką zdrowia emocjonalnego. I że relacje z ludźmi są niezbędne do życia. Czy Pani się z nią zgadza? I co, jeśli ja ich nie potrzebuję?” – pyta.

Czy relacje są nam potrzebne do życia?

Podobno tak. Pomijam już, że gdyby nie relacja, w tym wypadku naszych rodziców – nie byłoby nas na świecie. Nasi rodzice, żebyśmy mogli się narodzić, chociaż raz musieli być ze sobą blisko. Podobnie jest ze śmiercią. Jak mawiał Joyce: „Człowiek mógłby żyć samotnie przez całe życie. Ale chociaż sam mógłby wykopać swój grób, musi mieć kogoś kto go pochowa”. Z resztą samotność ponoć ryzyko śmierci przyspiesza – nawet o 14%. Dla porównania, życie w biedzie „sprzyja” przedwczesnej śmierci o 19 % czyli w stosunkowo niewiele większym stopniu, niż stan samotności. Podobno nawet otyłość nie jest tak groźna jak samotność. Z licznych badań wynika, że samotnicy żyją o 15 lat krócej, niż osoby utrzymujące więzi z innymi. Naukowcy przeprowadzili szereg badań, które udowadniają, że samotność nam szkodzi, a relacje – sprzyjają. Wiele takich eksperymentów przytacza psycholożka Susan Pinker w swojej książce „Efekt wioski”. Pinker udowadnia w niej jak kontakty z innymi mogą uczynić nas zdrowszymi, szczęśliwszymi i mądrzejszymi. Do podobnych wniosków doszli też twórcy dokumentalnego filmu „Szwecka teoria miłości”, który aktualnie można oglądać w kinach. Film opatrzony jest komentarzem prof. Zygmunta Baumana, który podpisuje się pod słowami Aleksandra Minkowskiego (pisarz, reportażysta), że „najkrótsza droga do obłędu wiedzie przez samotność”. Pamiętam też swoje zaskoczenie jak wiele lat temu, czytając książki „Żyć w rodzinie i przetrwać” oraz „Żyć w tym świecie i przetrwać” R.Skynner’a i J.Cleese’a, jeden z autorów wysnuł wniosek, że tzw. zdrowa rodzina przypomina raczej rodzinę włoską, niż szwecką. Po doświadczeniach pracy we Włoszech i obserwacjach relacji rodzinnych Włochów (intensywne emocje, hałas, kłótnie, bardzo silne więzi) był to dla mnie wniosek nowy. A jednak. Susan Pinker to potwierdza. Np. na włoskiej Sardynii żyje zaskakująco dużo 100 latków obojga płci. To właśnie więzi społeczne sprzyjają zdrowiu i życiu. I szczęściu, co z kolei potwierdzają coroczne rankingi krajów, w których mieszkańcy czują się szczęśliwi. Od lat wygrywa Dania. Dlaczego? Duńczycy, w przeciwieństwie do Szwedów bardzo dbają o kontakty społeczne. Przeciętny Duńczyk przynależy do co najmniej kilku grup czy organizacji, w których realizuje potrzebę relacji z ludźmi. Duńczycy lubią się ze sobą spotykać i uprawiać tak modne dziś duńskie „hygge”.

Zagrożenia wynikające z samotności i izolacji

Podsumowując wnioski z badań: samotność i izolacja nam nie służą.
Po pierwsze negatywnie wpływają na zdrowie: podwyższają poziom kortyzolu czyli hormonu stresu, podwyższają ciśnienie krwi, wzmagają stany zapalne organizmu, podwyższają ryzyko demencji i przyspieszają oraz zaostrza jej objawy. Osłabiają naszą odporność. Wydłużają czas potrzebny na powrót do zdrowia po chorobie. Osłabiają nasze zdolności do radzenia sobie ze stresem. Wydłużają czas potrzebny na organizowanie sobie wsparcia po traumie. Destrukcyjnie wpływają na sen. Obniżają nastrój, negatywnie wpływają na samopoczucie, sprzyjają depresji. Pogarszają funkcje poznawcze m.in. pamięć czy zdolność do rozwiązywania problemów, zmniejszają naszą sprawność intelektualną. Osłabiają naszą odporność psychiczną. Mogą doprowadzić do dezintegracji osobowości, zaburzeń psychosomatycznych i psychicznych.
Z powyższych rozważań jasno wynika, że nie jesteśmy stworzeni do życia w samotności. Rodzimy się wśród ludzi. Żeby przetrwać – potrzebujemy innych. Żeby być zdrowym somatycznie i emocjonalnie – relacje są potrzebne. Jak powiedziała psychoanalityczka Karen Horney (córka słynnego Zygmunta Freuda) do ukształtowania dojrzałej i zdrowej osobowości potrzeba „wielu rąk i wielu serc”. Żeby być szczęśliwym/ą potrzebujemy czuć,że mamy z kimś więź i gdzieś przynależymy. Julius Verne powiedział, że „z samotności rodzi się rozpacz”.

Czy istnieje dobra samotność?

Skoro samotność jest tak groźna, to co z tymi, którzy faktycznie od czasu do czasu lubią być sami. Co ja mówię – lubią! Oni tego bezwzględnie potrzebują. Jak powietrza. Wisława Szymborska kiedy zbyt długo (kilka godzin) przebywała z ludźmi zapowiadała towarzyszom, żeby teraz nic do niej nie mówili, ponieważ poetka potrzebuje pobyć sama ze swoimi myślami. Miałam kiedyś pacjentkę, której co jakiś czas śnił się sen, że jest w jakimś miejscu (szpital, kolonie, a nawet obóz koncentracyjny), gdzie cały czas jest wśród ludzi i ani przez chwilę nie może być sama. Nie muszę dodawać, że sen miał dla pacjentki znamiona koszmaru. Ja sama mam tak, że prawdziwie regeneruję się jedynie w samotności. Potrzebuję pobyć sama ze sobą chociaż kilkanaście minut dziennie, żeby złapać odpowiedni balans. To też pewnie z racji wykonywanego zawodu. Bywa, że też chwilową samotność zalecam swoim pacjentom. Uważam, że tylko tak można złapać ze sobą prawdziwy, autentyczny kontakt, zadać sobie kilka ważnych pytań i usłyszeć odpowiedzi. Również uważność lubi ciszę. Samotność jest też potrzebna, aby tworzyć. Takiej samotności nam potrzeba. Takiej samotności pożądamy (są i tacy, którzy od niej uciekają, bo uciekają od siebie, ale to zupełnie inny temat). Taka samotność jest konieczna. Jestem też zdania, że aby stworzyć dojrzały i satysfakcjonujący związek potrzebujemy umieć być sami. Byłoby też dobrze, abyśmy przed stałym, ważnym związkiem mieli za sobą czas, kiedy nie byliśmy/byłyśmy w żadnym. Jestem też zwolenniczką tego, aby po rozstaniu dać sobie czas, zanim wejdziemy w kolejną relację. Uważam, że tym, którzy nie zdali egzaminu ze współpracy z samotnością będzie trudniej odnaleźć szczęście z drugim człowiekiem. Nie zgadzam się również z przekonaniem, że bycie w jakimkolwiek związku jest lepsze od bycia samemu/samej, ponieważ najbardziej dojmującą samotnością jest samotność we dwoje. Ale to wszystko o czym mówię nie jest tym rodzajem samotności, przed którą przestrzegają naukowcy i praktycy. To dobra samotność. Przyjemna. Lub nawet jeśli nie – to twórcza, rozwijająca, wartościowa. To nie taka samotność zabija. Nie takiej się obawiamy. Trzeba rozróżnić samodzielność od izolacji, spokój i oddech od przygnębiającego stanu psychicznego. Lekarstwem są więzi z bliskimi, poczucie przynależności do jakiejś grupy czy społeczności, bycie widzialnym, ważnym i potrzebnym. Nie chodzi o to, aby tych kontaktów było bardzo dużo. Ważniejsze, by były jakościowe, pogłębione, a nie przypadkowe i powierzchowne. I jeszcze jedna ważna rzecz, szczególnie dzisiaj – to muszą być kontakty twarzą w twarz.

Wiem, ze aktualnie wiele odbywa się w sieci, także poszukiwania „bratniej duszy”. Dobrze, że szukacie, że próbujecie. Ale jeśli napotkacie kogoś po drugiej stronie ekranu, z kim zaczynacie czuć się dobrze – spotkajcie się na żywo. Sprawdźcie jak Wam w realnym kontakcie. Wymieńcie spojrzenia. Poczujcie wzajemne energie. A jak „chwyci” – złapcie się za rękę i idźcie tworzyć bliskość. Ku szczęściu, mądrości, zdrowiu i długiemu życiu.

*John Donne – poeta, prozaik

Etapy związku miłosnego

Moja stała pacjentka Irmina przychodzi na ostatnią sesję, mówiąc kolokwialnie – w niezbyt dobrym nastroju. Pytam Irminę co się dzieje. „Ach, moja przyjaciółka się zakochała. I bardzo się cieszę! Tak długo była sama, poza tym to zawsze fajny czas – kiedy jest się zakochanym.” – mówi. „Ale jednocześnie tak mi żal, że to już za mną. Ja z moim mężem jesteśmy na zupełnie innym etapie..”
To prawda. Irmina wraz z mężem etap zakochania mają już za sobą. Kiedy rozmawiamy o tym dłużej okazuje się, że wobec tego faktu Irmina ma ambiwalentne uczucia. Z jednej strony tęskni za motylami w brzuchu, bezsennymi nocami z powodu tęsknoty za partnerem i namiętnymi wyjazdami pod namiot. Z drugiej – cieszy się, że może być spokojniejsza i swobodniejsza („nie muszę już udawać, że w makijażu wyglądam tak samo jak bez i że nie mam denerwujących przyzwyczajeń”), bardziej zajęta swoimi sprawami („a nie tylko on i on”) oraz że nie musi się już bać tego czy im wyjdzie czy nie. Wyszło. I to chyba nawet całkiem nieźle. „Doceniam to, że mamy siebie. Nie zawsze było łatwo, ale przetrwaliśmy. Mamy za sobą kilka trudnych momentów, ale wyszliśmy z nich zwycięsko. To bardzo buduje i zbliża.” Nie każdy ma taką szansę. Czy też, powinnam raczej napisać, że nie każdy taką szansę sobie daje. Są tacy, którym nie udaje się wyjść poza etap zakochania. Kiedy ten się kończy – uznają, że im przeszło. Że to najwidoczniej nie to. A przecież zakochanie to dopiero początek. Zanim wejdziemy w fazę, kiedy naprawdę już niewiele między nami – jest sporo przed. Ale potrzebujemy o tym wiedzieć. Związek miłosny ma swoje etapy. Świadomość tego gdzie jesteśmy może ułatwić nam odpowiedź na pytanie o co dobrze by zadbać, aby nie dopuścić do tego co prof. Bogdan Wojciszke (psycholog, autor książki „Psychologia miłości”) nazywa związkiem pustym.

Etapy związku miłosnego:

1. Zakochanie i romantyczne początki

Brak apetytu, bezsenność, przypływ energii, kłopoty z koncentracją – to fizyczne objawy tej fazy. Oprócz tego: silna tęsknota, uporczywe myśli o obiekcie uczuć, potrzeba spędzania ze sobą każdej wolnej chwili, chęć skoncentrowania się wyłącznie na „my”,  potrzeba uszczęśliwiania drugiej osoby, poczucie pełnego porozumienia, snucie wspólnych wizji na przyszłość, gotowość do wyznań i deklaracji, przekonanie o niezmienności trwającego uczucia. W fazie romantycznej jesteśmy najlepszą wersją siebie – zarówno w swoich oczach, jak i w oczach partnera. Zazwyczaj staramy się też, aby utrzymać to wyobrażenie jak najdłużej. Partner też jawi się nam niemalże jako ideał. Co tu dużo mówić – zakochanie to 100 % halucynacji. Tych pozytywnych czyli „widzę to czego nie ma” oraz negatywnych tzn. „nie widzę tego co jest”. Przykład? Widzę partnera jako ucieleśnienie wszystkiego tego czego szukałam, jako kogoś kto odpowiada na wszystkie moje potrzeby; do tego zupełnie nie dostrzegam, że bywa on czasami niecierpliwy, a nawet wybuchowy. Zakochujemy się przeważnie w kimś kogo nie znamy. W związku z powyższym tak naprawdę nie zakochujemy się  w tej osobie (taką jaką ona jest). W końcu nie wiemy jaka jest. Zakochujemy się w naszym wyobrażeniu na jej temat. Oraz pragnieniu. W fazie romantycznej jest dużo namiętności*. Bliskość i intymność dopiero zaczynają się tworzyć. A na zaangażowanie przyjdzie czas później. Im więcej realności i przytomności tym faza ta trwa krócej.

2. Pierwsze rozczarowanie

Powoli zaczynają nam spadać z nosa różowe okulary, przez które oglądaliśmy siebie, rzeczywistość i partnera. Przeglądamy na oczy. Co widzimy? Przede wszystkim słabości i wady partnera. Po drugie własne niedociągnięcia (a przynajmniej dobrze, żebyśmy je zobaczyli). Pojawiają się pierwsze różnice, pierwsze oczekiwania, pierwsze negocjacje i pierwsze kłótnie. O co się ścieramy? Podobno najczęściej o podział obowiązków, czas wolny, seks, pieniądze i dzieci (mieć, nie mieć? jeśli jeszcze ich nie mamy np. z poprzednich związków). Po raz pierwszy w sposób bardziej realny zadajemy sobie pytanie: czy ja chcę z nim/z nią dalej? Jest to też sprawdzian dla naszej dojrzałości. Osoby niedojrzałe będą albo robić wszystko, żeby nie wyjść poza fazę zakochania lub też kiedy wejdą w etap pierwszego rozczarowania uznają, że „to jednak nie to”.

3. Związek kompletny

Odpowiedź na pytanie „czy my chcemy ze sobą” wybrzmiała na tak. Mimo, iż żadne z nas nie jest idealne. Partnerzy są sobie bliżsi w sposób bardziej realny i dojrzały, niż na początku. Na tym etapie związku wiodącymi wartościami w relacji są: nadal pożądanie, do tego poczucie bezpieczeństwa, szacunek, zaufanie, przyjaźń, wzajemne wsparcie, obopólna akceptacja, przywiązanie,  przezwyciężanie drobnych trudności. Partnerzy wracają do bardziej zbalansowanych proporcji pomiędzy bliskością a samodzielnością. Są gotowi na coraz większe zobowiązania i deklaracje. W tej fazie wszystkie 3 elementy miłości, o jakich wspomina prof. Bogdan Wojciszke (czyli namiętność, intymność i zaangażowanie) są obecne.

4. Związek przyjacielski

Po około 4 – 10 latach namiętność w związku spada i zaczyna odgrywać drugorzędną rolę. Tak mówią naukowcy. Tu jako praktyk muszę się wtrącić. Po pierwsze – nie dla wszystkich namiętność traci na znaczeniu. A po drugie – namiętność można też skutecznie podtrzymywać. Oczywiście, że po 10 latach związku jest inaczej, niż po 10 tygodniach. Zmieniają się nasze potrzeby, priorytety, możliwości. Ale nie musi to oznaczać, że namiętność przestaje się liczyć. Niemniej jednak, na tym etapie związku, w porównaniu np. z etapem zakochania, namiętność ustępuje pola intymności i zaangażowaniu. Faza ta może trwać w nieskończoność. Może też niestety przerodzić się w związek pusty (opis poniżej) lub też doprowadzić do kryzysu.

5. Ponowny kryzys

Zaniedbana namiętność, bliskość i więź; nieuważność, pośpiech, lenistwo, różnice w potrzebach, poróżnienie w priorytetach, brak cierpliwości, koncentracja na sobie, zmęczenie, rutyna, ilość obowiązków – to tylko część z przyczyn, które doprowadzają do tego, iż partnerzy zaczynają się od siebie oddalać. W relacji pojawiają się wzajemne pretensje, oskarżenia, złość, żal. Partnerzy zaczynają widzieć w sobie głównie to co „złe”. Na tym etapie niejednokrotnie dochodzi do zdrad i romansów. Partnerzy stoją przed ponowną decyzją w kwestii tego czy chcą nadal być ze sobą. Często towarzyszy im brak nadziei i chęć rozstania. Niektóre relacje faktycznie ulegają rozpadowi. Byli partnerzy zaczynają żyć samodzielnie lub też w innych związkach – wtedy cykl zaczyna się od nowa, ale już z kimś innym. Niektóre pary decydują się włożyć wysiłek w to, aby dokarmić to co zaniedbali. Te związki mogą powrócić do etapu związku przyjacielskiego, a nawet związku kompletnego. Są i takie relacje, dla których odpowiedzią na kryzys nie jest ani rozpad ani naprawa więzi, ale przejście w stan związku wypalonego. Inaczej pustego.

6. Związek pusty

W związku pustym brak i namiętności i intymności i zaangażowania. Jest jedynie zobowiązanie. W takim związku nie ma wzajemnego zainteresowania, zaciekawienia sobą, radości ze wspólnie spędzonego czasu, sympatii do siebie. Są dzieci, wspólne mieszkanie, kredyty. To nas ze sobą trzyma. Przynajmniej deklaratywnie. A u niektórych pewnie faktycznie tylko to. Są utopione koszty („skoro już tyle zainwestowaliśmy..”), jest konieczność i brak możliwości. Taki związek może trwać latami. Niestety.

* 3 podstawowe składniki miłości wg prof. Bogdana Wojciszke: namiętność, intymność i zaangażowanie

Czy przeciwieństwa się przyciągają?

Podsłuchałam ostatnio (naprawdę nie było możliwości nie słyszeć ;)) rozmowę trzech na oko dwudziestoparoletnich kobiet siedzących w kawiarni przy stoliku obok. Z kontekstu wynikało, że jedna z nich się zakochała. Opowiadała pozostałym: „Znalazłam swoją bratnią duszę! Tak czuję. On lubi to co ja, chodzi w te same miejsca, słucha tej samej muzyki. Dacie wiarę, że on też marzy o wycieczce do Japonii? On ma nawet te same dziwactwa co ja! To naprawdę moja druga połówka!”. Jedna ze znajomych wyraźnie nie podzielała jej entuzjazmu: „O matko, to nie wróżę wam najlepiej. Wy się zanudzicie ze sobą na śmierć! To takie samo, tamto takie samo – przecież od dawna wiadomo, że to przeciwieństwa się przyciągają!” . Na co zareagowała trzecia: „Chyba sobie żartujesz! Może na początku, ale potem? Chyba, że lubisz wiecznie się kłócić. Właśnie dobrze, że są do siebie tacy podobni. Na dłuższą metę ludzie nie mogą być zbyt różni, bo się znienawidzą albo pozabijają!”. Rozmowa przyjaciółek trwała dalej w najlepsze, a ja zaczęłam się zastanawiać – jak to z tymi związkami jest? ..

Większość badań psychologicznych zdaje się nie potwierdzać powszechnego przekonania, że to co nas do siebie przyciąga to właśnie przeciwieństwa. Więcej – naukowcy dość zgodnie podkreślają, że to co wpływa zarówno na ocenę atrakcyjności drugiej osoby oraz na nasze poczucie bezpieczeństwa to jednak podobieństwa. Pisze o tym Alaya Malach Pines w swojej książce „Zakochać się: jak wybieramy tych, których kochamy”. Badacze i praktycy są zdania, że aby mogła nastąpić jakakolwiek identyfikacja musi dojść do choćby minimalnego podobieństwa. Dlatego też przy pierwszych spotkaniach sondujemy głównie to co mamy podobnego. Podobieństwa pozostają też w zależności z jakością relacji i poczuciem satysfakcji w związku, a także jego trwałością.
O jakie podobieństwa chodzi? Co ciekawe np. o urodę. Istnieje koncepcja, która mówi o tym, iż wybieramy partnera, mówiąc kolokwialnie, z „tej samej ligi” czyli z podobnego przedziału atrakcyjności fizycznej. Oznaczałoby to, że bardzo atrakcyjny partner wybierze tylko też bardzo atrakcyjnego, a nieatrakcyjny nieatrakcyjnego.
Jednym z ważniejszych wyznaczników powodzenia w związku jest podobieństwo partnerów pod względem hierarchii wartości. Zgodność dwojga ludzi pod względem tego co uważają za najważniejsze znacznie zwiększa prawdopodobieństwo wzajemnego zrozumienia, realizacji wspólnych celów oraz wsparcia w trudnych sytuacjach. Równie ważne jest podobieństwo poglądów. Osoby o podobnym do nas światopoglądzie potwierdzają słuszność naszych przekonań, a to jest komfortowe i bezpieczne. Z takimi osobami łatwiej nawiązujemy głębszą relację, ponieważ opinie nas nie antagonizują.
Jak twierdzą badacze i praktycy, w szczęśliwych związkach panuje podobieństwo także pod względem: poziomu inteligencji, wykształcenia, wieku, statusu społecznego, religii, wiodących zainteresowań, potrzeb, sposobu spędzania wolnego czasu, poziomu dojrzałości emocjonalnej i odpowiedzialności, poziomu empatii, stabilności emocjonalnej oraz umiejętności komunikacyjnych i społecznych.
A co z innymi cechami osobowości? Tu wśród naukowców pełnej zgodności nie ma. Przykładem takich obszarów, których dotyczy brak jednomyślności wśród badaczy jest np. wymiar ekstrawersja-introwersja czy też pesymizm-optymizm. Być może są to obszary, w których potrzebny stopień podobieństwa jest sprawą wysoce indywidualną.
Skoro podobieństwa są tak istotne dla poczucia satysfakcji w związku dlaczego tak wiele osób twierdzi, że pociągają ich osoby zupełnie od nich odmienne?
No, różnice z pewnością fascynują i ekscytują. Dodają naszym miłosnym relacjom barw i też potrzebnej pikanterii. Dzięki temu, że się różnimy możemy uczyć się od siebie nawzajem. Ale są dwa warunki, które muszą zostać spełnione aby różnice nas rozwijały i wzbogacały, a nie siały spustoszenie. Po pierwsze proporcje podobieństw do różnic powinny być jednak na korzyść tych pierwszych. Jak pisze na podstawie swoich badań z 1989 r. Wilson: „Podobają się nam osoby podobne do nas, szczególnie pod względem systemu wartości, zainteresowań i inteligencji, lecz różniący się od nas jedną cechą, dzięki której wzajemnie się dopełniamy.” I to jest chyba słowo klucz – dopełnienie. Psycholog i psychoterapeuta Wojciech Eichelberger jest zdania, że to właśnie potrzeba dopełnienia jest potrzebą podstawową podczas wyboru tego, kogo obdarzamy uczuciem (Zwierciadło, luty 2017 r). Eichelberger z jednej strony zgadza się, że podobieństwa są istotne, ponieważ amortyzują nieuniknione trudności, tarcia i napięcia, jakie pojawiają się przy okazji miłosnego spotkania. Spotykając się z kimś podobnym do nas można szybko i łatwo się porozumieć. To ważne, aby mieć poczucie, że spotykamy kogoś „z naszego świata, naszego plemienia”. Z drugiej strony Eichelberger uważa, że jest mało prawdopodobne, żeby między ludźmi bardzo do siebie podobnymi wybuchła wielka namiętność. Bo jest zbyt komfortowo, bo „mamy ten sam smak i ten sam zapach”. My ludzie potrzebujemy się uczyć, zmieniać. A to możliwe jest tylko przy kimś ktoś jest inny. Dlatego też pociągają nas u potencjalnego partnera głównie te cechy, których sami nie mamy i które chcielibyśmy w sobie rozwinąć. Ktoś mógłby powiedzieć: „a więc jednak przeciwieństwa!”. Nie do końca. Psychoterapeuta twierdzi, że jeśli jesteśmy przekonani, że tym co spaja związek są przeciwieństwa to będziemy konserwować to co nas różni. Konsekwencją tego będzie trwanie z uporem przy tym jacy jesteśmy (a więc brak rozwoju) i zwiększanie przestrzeni konfliktu. Będziemy też wzmacniać własne deficyty i uzależniać się od siebie, bo skoro zostajemy przy swoim to nadal tylko on potrafi być stanowczy wobec niespodziewanych gości a tylko ona załagodzić konflikt z teściową. Chodzi więc o perspektywę korzystania z różnic w sposób, który mobilizuje nas do wewnętrznej przemiany czyli odkrycia i rozwijania w sobie cech partnera. Eichelberger mówi: „Jeśli ktoś nas zachwyca i fascynuje to mamy dwie możliwości do wyboru. Albo umieścić tę osobę na piedestale i wielbić ją albo zrozumieć, że patrzymy na nasz własny niezrealizowany potencjał.” Dziennikarka Beata Pawłowicz pyta: „A więc szczęśliwa miłość to ta dopełniająca nas, polegająca najpierw na fascynacji cechami drugiego człowieka, które tak naprawdę chcielibyśmy rozwinąć w sobie? Poczuciu, że się nawzajem dopełniamy i pracy nad sobą, by to dopełnienie przestało być konieczne?” „Tak” – odpowiada psycholog. „Końcowym etapem tego procesu jest to, że po prostu jesteśmy razem, to rozwija nasz miłosny potencjał” – dodaje. Przykładem, który unaocznia różnicę pomiędzy przyciąganiem się przeciwieństw a dopełnianiem jest relacja seksualna. „Na początku doświadczamy silnego przyciągania seksualnego do istoty różnej od nas fizycznie, psychicznie i energetycznie. Ale gdy w końcu dochodzi do upragnionego zbliżenia, to już nie doświadczamy siebie jako dwóch podążających ku sobie przeciwieństw, lecz jako kojącego dopełnienia zwanego też poczuciem jedności. Podobnie dzieje się na innych poziomach relacji z kimś różnym od nas: poziomie emocji, wrażliwości, intelektu i charakteru.” – mówi Wojciech Eichelberger. Co ciekawe, według psychoterapeuty metaforyczne przedstawienie udanego związku jako dwóch połówek jabłka też mówi nie o przyciąganiu się przeciwieństw czy podobieństw, a o dopełnieniu – dążeniu do harmonii i jedności. Carl Gustaw Jung (słynny psychiatra i psycholog) też mówił o tym, iż zadaniem życiowym kobiety jest odkrycie i rozwinięcie w sobie aspektu męskiego (animus), a zadaniem życiowym mężczyzny – odkrycie i rozwinięcie w sobie aspektu kobiecego (anima). Podobną opowieść snuje taoistyczna mandala jin-jang.
Wniosek: Jakościowej i satysfakcjonującej relacji sprzyja garść podobieństw (szczególnie w kwestiach priorytetowych) ze szczyptą różnic, które wykorzystywane są do rozwijania siebie i relacji. Skrajności w jakąkolwiek ze stron nie służą. Wiedzą o tym terapeuci pracujący z parami. Bowiem pary i bardzo do siebie podobne (pary symetryczne) i te, których różni niemalże wszystko (pary komplementarne) mają swoje kłopoty. Pary symetryczne obawiają się różnic, widząc je jako pierwszy krok do wzajemnego oddalenia. Te pary borykają się z lękiem przed samotnością. Z kolei pary komplementarne za zagrażające postrzegają podobieństwa, ponieważ zbyt obawiają się zlania. A tak naprawdę często po prostu bliskości. W terapii pary te uczą się, że różnice są naturalne i bezpieczne, uczą się też bycia oddzielnym i niezależnym (pary symetryczne). Z kolei pary komplementarne rozwijają w sobie gotowość do współzależności i dobrej bliskości.

Granice szczerości w związku

Inspiracja do artykułu? Jak przeważnie – ukochani pacjenci. Oczywiście ze względu na ich bezpieczeństwo i anonimowość imiona i pewne szczegóły zostały zmienione.

Lidia (37) jest tuż po rozwodzie. Powoli zaczyna się rozglądać za jakimś interesującym mężczyzną. Rozmawiamy o wnioskach jakie wyciągnęła z poprzedniego związku, które mogłyby jej pomóc w stworzeniu udanej relacji z nowym partnerem. „Powodem moich kłopotów z mężem była obopólna nieszczerość. Ja wolałam unikać rozmawiania o mojej przeszłości, bo się jej wstydziłam. Nie chciałam, żeby mąż wiedział, że kiedyś byłam nieco szalona. Wydawało mi się, żeby nie zrozumiał (Lidia miała dość bogatą przeszłość erotyczną – przyp.autorka). A potem mąż miał ten romans..Może gdybym dowiedziała się od niego, od razu. Ale mnie powiedziała o tym znajoma i to w tak niesprzyjających okolicznościach. Nie byłam w stanie mu wybaczyć. Nie zdrady, tylko kłamstwa. Teraz chcę stworzyć związek, gdzie szczerość będzie podstawą. Jestem gotowa powiedzieć o sobie już na pierwszej randce. Jeśli mnie zechce, to znaczy, że to ten. I tego też będę oczekiwać od niego. Tajemnice to gwóźdź do małżeńskiej trumny”.

Jeremi (41) właśnie rozstał się z żoną. „Dziś wiele zrobiłbym inaczej. Przede wszystkim nie powiedziałbym żonie o zdradzie. To była jednorazowa historia, kompletnie bez znaczenia. Ale wydawało mi się, że zatajenie tego byłoby nielojalnością wobec Renaty. No więc powiedziałem i od razu pożałowałem. Nie wiem na co liczyłem? Na zrozumienie? Może po prostu chciałem zrzucić ten ciężar, podzielić się nim z najbliższą osobą. Naprawdę nie wiem co wtedy myślałem. Żona kazała mi się spakować. Miesiące bez niej były potworne. Ale sklejenie tego potem też nam nie wyszło. Renata przestała mi ufać. Zaczęła mnie sprawdzać, zadawała setki pytań, chciała wiedzieć wszystko, łącznie z tym o czym myślę. Nie byłem w stanie tego znieść. Gdybym mógł zaapelować do ludzi, żeby nie wierzyli w bezwzględną szczerość..Ona zniszczyła moje małżeństwo”.

W gabinecie często jestem pytana o szczerość w relacji. Pacjenci pytają czy warto być szczerym zawsze i w każdej sytuacji? Czy są granice tej szczerości i ewentualnie w którym miejscu. Mają ze wiele doświadczeń oraz wiele własnych koncepcji na jej temat. Od stanowiska absolutnej szczerości po szczerość bardzo wybiórczą. Najczęściej zastanawiają się nad szczerością w kontekście zdrady, pokus, fantazji, ale pojawiają się też wątpliwości dotyczące kwestii przeszłości (czy mówić ile miałem kobiet i gdzie uprawiałem seks), finansów (ile zarabiam), rodziny (co sądzę na temat jego rodziców), a nawet higieny (mówić, że idę wydepilować nogi czy nie) czy fizjologii (mówić bez skrepowania o wzdęciach czy biegunkach?). Postanowiłam więc poczynić drobny research i przeanalizowałam internetowe fora dotyczących tematyki związków. Czego się dowiedziałam? Jak zwykle, że mamy różne opinie i doświadczenia. Zdarzały się oczywiście osoby, które deklarowały absolutną szczerość i takie też miały oczekiwania od partnera („jeśli nie w związku być szczerym to gdzie?”). Byli i tacy, którzy przyznawali, że na temat pewnych spraw milczą („moja babcia mówiła, że całego tyłka się nie pokazuje”, „tajemniczość jest atrakcyjna i pociągająca”). Wielu liczyło na bezwzględną szczerość partnera, co wydawało mi się zrozumiałe. Kto przyzna, że chce być okłamywany? Ale znalazłam i takich, którzy otwarcie mówili, że są kwestie, o których chętnie mogliby nie wiedzieć. Wnioski? Otóż, z mojego oglądu forum wynika, iż kobiety najczęściej nie mówią mężczyznom o swoich fantazjach, wydatkach oraz o kompleksach. Mężczyźni unikają mówienia o innych kobietach (że im się podobają, że miewają fantazje) oraz o złej kuchni czy garderobie partnerki. Są zdania, że to zazwyczaj źle się kończy. Kobiety nie chcą słyszeć od swoich mężczyzn, że przytyły czy powinny przejść na dietę (mimo, że niektóre mówią o tym nieustannie i domagają się reakcji partnera), że za dużo mówią, że podoba Ci się jej przyjaciółka czy inna kobieta, że Twoja matka lepiej gotuje, że ona jest jak swoja matka, że miewasz fantazje z innymi kobietami, że Twoja eks była bardziej namiętna. Mężczyźni zaskoczyli mnie tym ile informacji jest im zupełnie zbędnych. Daruj partnerowi wspomnienia o Twoich byłych, fantazje z Rayanem Gosslingiem w roli głównej i porównywanie go do kolegów z pracy. Możesz pominąć też informacje, że Twoi rodzice go nie lubią, a on źle się ubiera, jest niewykształcony, mało zarabia, kiedyś miał lepszą kondycję a jego hobby jest śmieszne i bez sensu. Mężczyźni nie muszą znać szczegółów co do twojej fizjologii czy higieny i wiedzieć, że jesteś rozczarowana jego sprawnością w łóżku. Mężczyźni nie znoszą też pytań o byłe.

Oczywiście należy mieć świadomość, że powyższe „wyniki” to uogólnienia i uproszczenia. Przytoczyłam je po to, by po pierwsze zaprzeczyć tezie wysuwanej przez niektórych, że wszyscy pragniemy bezwzględnej szczerości. Tak nie jest. Nie wszyscy uważają też, że szczerość jest lekarstwem na wszystko. Chciałam zwrócić uwagę na różnice pomiędzy nami. Bowiem różnie myślimy o świecie i rzeczywistości, w tym także o szczerości. I pytana o granice szczerości w relacji od tego zawsze zaczynam.

  1. Dla większości z nas podstawą związku jest LOJALNOŚĆ wobec siebie. Ale jedynie niektórzy definiują lojalność jako szczerość bez granic. Dla innych lojalność to odpowiedzialność i szacunek wobec uczuć partnera, co czasem oznacza pozbawianie ukochanego/ej wiedzy, która mogłaby jedynie zranić. Dobrze jest o tych różnicach rozmawiać. Znając przekonania i doświadczenia partnera dotyczące szczerości łatwiej będzie Ci podjąć decyzję w kwestii – powiedzieć czy też nie. Jeśli wiesz, że dla partnera szczerość jest absolutna podstawą prawdopodobnie wybierzesz pierwsze rozwiązanie. Jeśli nie, może zdecydujesz inaczej.
  2. Każdy z nas jest inny, różne są także związki. To, że poprzedni partner Cię zawiódł nie oznacza, że zawiedzie i ten. Nie przekładaj doświadczenia z poprzedniej relacji (czy też relacji z domu rodzinnego) jeden do jednego. Dobrze wyciągnąć wnioski z minionych przeżyć, ale pamiętaj, że tworzysz nową jakość. Obecny partner nie musi dostawać cięgów za poprzednich. Były Cię okłamał, ten ma Ci mówić o wszystkim? Dziel się swoimi potrzebami i obawami w tej kwestii, ale słuchaj też co ma Ci do powiedzenia partner, jak on to widzi. Również granice szczerości są w związku obszarem do wspólnych NEGOCJACJI.
  3. Nie ma recept czy przepisów na miłość. Są wskazówki, sugestie, nic ponad to. Ze szczerością jest podobnie. Moim zdaniem nie ma mądrego, który mógłby powiedzieć zawsze czy nigdy: Jeśli powiesz o zdradzie Twój związek na pewno się rozpadnie; albo nigdy nie mów ile wydajesz na buty. Ja zazwyczaj powołuję się na ZNAJOMOŚĆ siebie, partnera oraz na UWAŻNOŚĆ. Jeśli jesteś uważny łatwiej będzie Ci poczuć co zrobić.
  4. Pamiętaj, że to CO mówisz (lub nie) jest ważne. Ale moim zdaniem znacznie ważniejsze jest to JAK mówimy. Są tacy, którzy wychodzą z założenia, iż można powiedzieć wszystko, kwestia jedynie jak to powiemy. Byłabym ostrożna z tak ortodoksyjnym stawianiem sprawy (treść jest ważna), ale zgadzam się, że podstawą jest forma czyli dobór słów (te mają niebywałą moc), oraz niewerbalna strona przekazu.
  5. Obok odpowiedniej formy istotny jest MOMENT kiedy to mówisz. Z jednej strony chodzi o odpowiedni moment w procesie relacji .Może nie powiesz czegoś na początku znajomości, ale z czasem pogłębiania więzi uznasz to za wskazane lub też poczujesz się gotowy. Z drugiej strony chodzi o kwestie znacznie bardziej przejrzyste jak np. to, by nie mówić czegoś przy innych.
  6. Kolejnym ważnym elementem jest CEL w jakim mówisz czy milczysz. Uważam, że bardzo użytecznym pytaniem przy wątpliwościach ze szczerością jest pytanie PO CO? Po co mówię (żeby zrzucić z siebie ciężar, a może chcę coś naprawić)? Po co milczę (obawiam się, a może uważam to za bezcelowo raniące)? Uczciwa odpowiedź wymaga ogromnej dojrzałości, ale warto się na nią zdobyć, bo może być niezwykle użyteczna.
  7. Podobne pytania dotyczą SENSU, KORZYŚCI oraz KONSEKWENCJI. Oczywiście nie zawsze jesteś w stanie je przewidzieć. Ale użyć wyobraźni nie zaszkodzi. Ważne, żeby nie robić niczego w emocjach. W tak subtelnych sprawach jak granice szczerości mogą nie być dobrym doradcą. Pamiętaj, że to co mówisz, może być niekiedy strzałem w swoje kolano. Pamiętaj, kto jest Twoim kumplem, a kto miłością. Może mówienie żonie o swoich fantazjach z asystentką nie jest najlepszym pomysłem? Uważam, że określone kwestie są do określonych osób: inne do rodzica, inne do dziecka, inne do męża, inne do przyjaciółki.
  8. Czasem użytecznymi pytaniami mogą być też np.: CZY JA CHCIAŁABYM WIEDZIEĆ oraz CZY PARTNER MNIE O TO PYTA?. Oczywiście należy wziąć (jak zawsze)pod uwagę kontekst. Po pierwsze nie zawsze jesteśmy z partnerem zgodni. Może Ty nie chciałabyś wiedzieć, ale on, i owszem, bo Ci o tym mówił. Po drugie, jeśli partner nie ma szans, żeby domyślić się Twojej tajemnicy, trudno żeby o to pytał. Ale są sytuacje, w których możesz z powyższych pytań z powodzeniem skorzystać.
  9. I garść sugestii na koniec: Mów o FAKTACH, szczegóły możesz sobie darować (kwestia zdrady, przeszłości erotycznej, faktu, iż, co naturalne podobają Ci się inne kobiety etc); Mów o DECYZJACH, dzielenie się wątpliwościami przemyśl (decyzja dotycząca odejścia kontra wątpliwości czy kochasz swoją żonę); O tym, CO MIĘDZY WAMI jest sprawą otwartą, wymaganie zwierzania się ze szczegółów spotkania z przyjaciółką (co dotyczy np. jej małżeństwa) nie ma związku z lojalnością wobec partnera.
  10. W PODSUMOWANIU: Każdy z nas ma pewien obszar swojej własnej intymności, w której zawierają się również kwestie, o których nie chce mówić. Uważam, że mamy do tego prawo. Jeśli nie są to sprawy mające zasadnicze znaczenie dla relacji, moim zdaniem, należy to uszanować. Wymaganie od ukochanego/ukochanej, żeby mówił nam wszystko, zwierzał się ze wszystkich myśli, tęsknot, fantazji jest dla mnie przemocą i ograniczeniem jego wolności. Sięgnijcie pamięcią do zajęć przedszkolnych. Pamiętacie rysunek dwóch zachodzących na siebie zbiorów? Oddaje on to jakim zjawiskiem jest związek. Jest w nim miejsce na wspólne (wspólny czas, wspólna intymność) i na odrębne (czas spędzany osobno, odrębność emocjonalna i psychologiczna). To jaki obszar w związku jest wspólnym a jaki odrębnym jest indywidualną kwestią każdej diady. Ale dobrze jest pamiętać, że obszary są trzy (moje, jego/jej i nasze). Z mojego doświadczenia wynika, że zignorowanie tego faktu z reguły kończy się pesymistycznie. Zarówno nadmierne separowanie indywidualnych „światów” każdego z partnerów nie służy (jest powodem rozpadu), ale zlanie się nie jest lepszym pomysłem (może doprowadzić np. do uczucia „duszenia się” w związku i potrzeby jego zerwania). Wymaganie bezgranicznej szczerości jest jednym z jego elementów.

Dlatego też zarządzaj szczerością rozważnie, dojrzale i odpowiedzialnie. Nie usprawiedliwiaj się, nie szukaj łatwych rozwiązań, ale decyduj z największą możliwą korzyścią dla związku, w którym jesteś.

 

 

Miłość się robi

Agnieszka (30) jest w związku od dwóch lat. Jej partner właśnie się jej oświadczył. Agnieszka przychodzi na spotkanie, ponieważ „nie wie czy chce wyjść za mąż za Szczepana”. „Nie wiem czy go kocham” – mówi. „Czasem mam poczucie, że tak, a czasem nie jestem tego pewna?” Ciekawi mnie od czego to zależy. „Kiedy masz poczucie, że tak?”   – pytam. „No są takie chwile, że tak czuję. Nie umiem tego inaczej nazwać.” – mówi. „W tej sytuacji nie wiem czy to wystarczy. Do tej pory, kiedy nie rozmawialiśmy o ślubie wydawało mi się, że tak. Ale teraz? Kiedy wychodzi się za mąż chyba powinno się być pewną, że kocha się ponad wszystko”.
Julian (39) zdecydował się na spotkanie, ponieważ zaobserwował, że w jego życiu powtarza się jeden schemat. „Poznaję kobietę, która bardzo mi się podoba. Zakochuję się. Mam wszystkie tego objawy” – uśmiecha się. „Mam wtedy ochotę zrobić dla niej wszystko. Mija jakiś czas. Czasem kilka miesięcy, czasem dłużej. Mój najdłuższy związek trwał 4 lata. I moje uczucia mijają. Chciałbym być w stałym, długotrwałym związku, ale w związku z miłości, a nie rozsądku czy przyzwyczajenia. Tak jak jestem w stanie powiedzieć kobiecie, że ją kocham na początku związku, tak później nie chce mi to przejść przez usta. A przecież zdaję sobie sprawę, że powinno być odwrotnie. Z drugiej jednak strony nie chcę oszukiwać. Jeśli tego nie czuję? Może ja po prostu nie potrafię kochać?”
Matylda (35) i Oskar (38) są małżeństwem od 8 lat. Spotkanie odbywa się z inicjatywy Matyldy. Matylda ma szereg zarzutów dotyczących zachowania Oskara. Twierdzi, że czuje się w związku bardzo samotna. „We wszystkim jestem sama. Oskar w niczym mnie nie odciąży. Nawet jak byłam ostatnio na operacji w szpitalu wszystkie obowiązki domowe czekały na mnie. Oskar ze mną nie rozmawia, głównie spędza czas sam lub z kolegami na wyścigach. Jak mu o tym wszystkim mówię, twierdzi, że przesadzam.” Matylda czuje się przez Oskara niekochana. Oskar deklaruje, że kocha. Że kocha bardzo. Ba, mówi, że „Matylda jest tym co ma najważniejszego”. Pytam Oskara co to znaczy dla niego kochać? Jest tym pytaniem zaskoczony. „Jak pan okazuje żonie miłość?” – próbuję inaczej. „Mówię jej o tym” – odpowiada. „Ale jak pan tę miłość okazuje?” – nie poddaję się. Oskar milczy.
Czym jest miłość? Skąd wiemy, że kochamy? Któż z nas przynajmniej raz w życiu nie zadał sobie takiego pytania? Pojęcie miłości zgłębiali i zgłębiają naukowcy, filozofowie, poeci. A ona nadal pozostaje tajemnicą. Albert Einstein powiedział, że miłość to „jedyna energia we wszechświecie, której człowiek nie zgłębił”. Miłość to fenomen, którego nie jesteśmy w stanie ująć w ciasne ramy definicji. Jest ona trudna do zdefiniowania ze względu na rozmaitość użyć i znaczeń połączonych z zawiłością uczuć i postaw. Według biochemii miłość to reakcja w mózgu. Według ewolucji – rodzaj instynktu służący przetrwaniu gatunku. Psychologicznych koncepcji dlaczego kochamy tę a nie inną osobę jest co najmniej kilka czy kilkanaście. A czym jest dla nas – przeciętnych zjadaczy chleba? Według badań CBOS z 2005 r. ok 1% badanych w ogóle nie jest w stanie odpowiedzieć na powyższe pytanie. 2% respondentów zaprzecza istnieniu czegoś takiego jak miłość. Kolejne 2% łączy miłość z zakochaniem czy pobudzeniem emocjonalnym w sensie fizycznym. Z kolei 1/3 biorących udział w badaniu jest zdania, że miłość to zaufanie, lojalność, uczciwość, szacunek, akceptacja, zrozumienie, wspieranie, dążenie do dobra drugiej osoby, przetrwanie trudnych momentów. Ta grupa badanych nie sprowadza miłości jedynie do uczucia. W moim rozumieniu – dla nich miłość to działanie, choć nie wiem czy oni sami też tak by to zobaczyli. Gdyby pobawić się we wróżkę i prognozować która z tych grup badanych ma największą szansę na doświadczenie miłości to powiedziałabym, że właśnie ta ostatnia. No cóż. Jeśli nie wiemy czym jest miłość (1% badanych) – możemy kochać i nie wiedzieć, że kochamy. Jeśli w miłość nie wierzymy (2%) – trudno będzie nam ją dostrzec, ponieważ zwykliśmy widzieć to co nie stoi w sprzeczności z naszym sposobem patrzenia. Jeśli łączymy miłość z zakochaniem czy też fizycznym pożądaniem (2%) – ta zwykle mija, a nam przychodzi tylko stwierdzić, że „już nie kochamy”. Ale jeśli miłości nie sprowadzamy jedynie do przyjemnego uczucia wynikającego z przypadku – mamy szansę, żeby kochać, kochać długo i tę miłość kształtować. Niemiecki filozof, psycholog i psychoanalityk Erich Fromm, autor słynnej książki „O sztuce miłości” w ogóle twierdzi, że coś takiego jak miłość nie istnieje. Według Fromma miłość to abstrakcja. „Nikt jej nigdy nie widział” – pisze. Według Fromma „istnieje tylko akt kochania”. Dla Fromma miłość to twórcza aktywność przejawiająca się w trosce, dawaniu, poszanowaniu, poznaniu, poczuciu odpowiedzialności. Według Fromma miłość to nie los. Miłość się nie przydarza. Miłość to zadanie, decyzja, obietnica, postawa, działanie i praca. Dlatego też Fromm jest zdania, że miłość można sobie obiecać. Właśnie z tego powodu, że miłość nie jest wyłącznie uczuciem. Uczucie przychodzi i może odejść. Ale akt kochania może być czymś stałym i kształtowanym przez nas. Fromm uważa, że miłość drzemie w każdym z nas, a uaktywnia się właśnie poprzez działanie i zaangażowanie. „Miłość jest czynnym zainteresowaniem się życiem i rozwojem tego co kochamy.” – mówi. Dlatego też zdolność kochania można trenować i rozwijać. Nie bez przyczyny książka filozofa nosi tytuł „O sztuce miłości”. Dla Fromma miłość, istotnie, jest sztuką, którą możemy opanować zgłębiając jej teorię i praktykę. Temu procesowi może towarzyszyć odwaga, pokora, wiara i zdyscyplinowanie, ale także afirmacja i radość. Mimo, iż Fromm postrzega miłość m.in. jako zadanie czy pracę to ta nie jawi mu się jako trud i znój, ale jako największe dobro, prawdziwe bogactwo i ogromna radość.  „Miłość jest największym dobrem i prawdziwym bogactwem. Bogatym zaś jest ten kto daje. Ten kto obawia się, by nie zubożeć nigdy nie jest dość bogaty, by dać.” – pisze. Fromm jest też zdania, że miłość jest wartością absolutnie niezbędną i nadrzędną. „Bez miłości ludzkość nie mogłaby istnieć ani jednego dnia” – mówi. Miłość bowiem „jest poszanowaniem życia we wszystkich przejawach”.
Kiedy przedstawiłam moim bohaterom poglądy Fromma na miłość ( w celu inspiracji) padły z ich ust trzy pytania. „A więc miłość to poświęcenie?” (Oskar), „Czyli należy wyzbyć się siebie?” (Julian), „Czyli uczucia w miłości nie mają znaczenia?” (Agnieszka). Odpowiadając na dwa pierwsze pytania – nic bardziej mylnego. Również Fromm zwrócił uwagę, iż rozpowszechniony jest pogląd, jakoby kochanie innych było cnotą, zaś miłość własna egoizmem. Kalwin wyraża się o miłości siebie samego, jako o „pladze”, Freud miłość własną sprowadza do narcyzmu. Fromm ocenia to jako paradoks. Jeżeli cnotą jest kochać drugiego człowieka –  jako ludzką istotę – musi być cnotą, a nie grzechem, kochać samego siebie. Nie ma bowiem takiego pojęcia człowieka, które by nie obejmowało również i mnie. Twierdzenie zawierające takie wyłączenie zawierałoby  wewnętrzną sprzeczność. Myśl zawarta w biblijnym nakazie: „kochaj bliźniego swego, jak siebie samego” – zakłada poszanowanie własnej integralności. Miłość własnego Ja jest nierozerwalnie związana z miłością każdego człowieka. Egoizm natomiast, wyklucza jakiekolwiek prawdziwe zainteresowanie bliźnim, szacunek dla jego integralności, potrafi wyłącznie brać a na świat zewnętrzny patrzy z punktu widzenia osobistych korzyści. Prawdą  jest, iż egoiści nie potrafią kochać innych, ale nie potrafią też kochać siebie samych. Dlatego też akt kochania dotyczy nie tylko innych, ale także, a może przede wszystkim nas samych. Jeśli chodzi z kolei o pytanie Agnieszki to oczywiście uczucia są ważne, szczególnie na początku. Tzw. chemia, fascynacja mają znaczenie, ponieważ są pewnym kryterium wstępnym do podjęcia decyzji o stworzeniu relacji z kimś nieznajomym, obcym. Jednakże według Fromma rola uczuć kiedyś się kończy. Wtedy przychodzi czas na postawę.
Czy postrzeganie miłości i kochania w ten sposób będzie dla moich bohaterów jakimś ułatwieniem lub inspiracją? Czy to pomoże im w odpowiedzi na dręczące ich pytania: Czy to jak czuje Agnieszka jej wystarczy, by podjąć decyzję o ślubie? Czy Julian potrafi kochać? Jak Oskar może okazywać żonie miłość? Sama jestem ciekawa.

Gdzie ci mężczyźni, czyli czasem czuły, czasem barbarzyńca*

Ten temat chodził za mną już od dłuższego czasu. To pewnie na skutek tego, że moje liczne doświadczenia gabinetowe zdawały się coraz silniej potwierdzać, że tzw. „męskość” znajduje się w fazie potężnego kryzysu. Z jednej strony kobiety żalą się, że „nie ma już prawdziwych mężczyzn”, że współcześni mężczyźni są „niedojrzali, nieodpowiedzialni, samolubni, egocentryczni, słabi, histeryczni, pełni obaw, narcystyczni, nadwrażliwi, nieczuli” – mogłabym jeszcze powymieniać. Z kolei panowie coraz częściej stawiają sobie pytania o to kim są (również jako mężczyźni) i nierzadko są w tych odpowiedziach mocno zagubieni. Niektórzy są też pełni złości na kobiety za to, że te stawiają przed nimi nierealne oczekiwania pt. „ma być męski i wrażliwy”, „ma zapewnić rodzinie byt i dużo spędzać czasu z dziećmi”. Z kolei kobiety mają poczucie stałego obniżania oczekiwań wobec mężczyzn, których oni i tak nie realizują. Jednym słowem od pewnego czasu w gabinetach psychoterapeutycznych coraz silniej wybrzmiewa pytanie: „co to jest męskość?”. Oraz: „co to znaczy męski mężczyzna?”, „jakich mężczyzn chcą kobiety?”, „jacy mężczyźni czują się męscy?”, „jacy mężczyźni podobają się kobietom?”, „co zrobić, żeby być męskim?”, „kiedy mężczyźni czują się ze sobą dobrze?”, „co mężczyzna może zrobić dla swojej męskości?” itp. Odpowiedzią na powyższe pytania jest dla mnie książka Tomasza Kwaśniewskiego i Jacka Masłowskiego „Czasem czuły, czasem barbarzyńca”. Już sam tytuł zapowiada, że książka będzie świetna 😉 A poważnie – uważam, że jest bardzo potrzebna. Przede wszystkim mężczyznom, ale nie tylko. Również nam, kobietom – partnerkom, żonom, matkom (aktualnym, potencjalnym, przyszłym). Czy jest to odpowiedź kompletna – oceńcie sami po lekturze, do której bardzo zachęcam. Ja podzielę się z Wami tym co wydało mi się szczególnie istotne.

Mężczyzna idealny

„Co to jest męskość?” pyta dziennikarz Tomasz Kwaśniewski psychoterapeutę Jacka Masłowskiego. Ten odpowiada: „To jest to czego społeczeństwo potrzebuje od mężczyzn”. Według Masłowskiego ideałem współczesnego mężczyzny jest ktoś kto ma kręgosłup, czyli takie wartości jak: niezłomność, zdecydowanie, odwagę, odpowiedzialność oraz serce, czyli: wrażliwość, miękkość, ciepło, zrozumienie, współpracę. W zupełności się z autorem zgadzam. Dodaje on jeszcze, iż dzisiejszy „mężczyzna idealny” potrzebuje takiej cechy jak elastyczność czyli umiejętność korzystania z kręgosłupa lub serca, w zależności od tego czego wymaga sytuacja. Autor przytacza badania, w których pokazywano kobietom różne zdjęcia mężczyzn. Zadano im pytanie który z nich jest według respondentek najbardziej atrakcyjny. Wybrały strażaka trzymającego na rękach misia pandę, którego ten pierwszy właśnie uratował tego drugiego z pożaru. Czyli wybrały mężczyznę, który wykazał się wartościami zarówno z „kręgosłupa” (odwaga), jak i z „serca” (wrażliwość). Ale uwaga – ten mężczyzna nie mógł być w jednym i w drugim w tym samym czasie. Kiedy walczył z żywiołem korzystał ze swojej niezłomności. Kiedy już nie musiał – mógł nawiązać kontakt ze swoją miękkością. Do tego konieczna jest wspomniana elastyczność. W tym też kryje się klucz do tego, aby wymagań kobiet względem mężczyzn (silny i wrażliwy) nie traktować jako sprzecznych. Kolejną ważną cechą współczesnego mężczyzny jest jego wyrazistość. Jeśli mężczyzna spełnia wszystkie oczekiwania kobiety lub jest nastawiony na ich spełnianie, czy też jeśli cały czas przegląda się w oczach kobiety a swoją samoocenę uzależnia jedynie od jej zadowolenia – to taki mężczyzna jest według autora niewyraźny. A kiedy mężczyzna jest niewyraźny to nie można się na nim oprzeć. Jak mówi Jacek Masłowski: „To jest wata. I kobiety to czują”. Mężczyzna wyraźny jest mocno osadzony w swojej męskości i jest „mocno przy sobie” Oznacza to, że ma wysoką samoświadomość. Zna swoje mocne strony, ale i ograniczenia. Wie jakie ma potrzeby i potrafi je samodzielnie zaspokoić. Jest świadomy jakimi wartościami się w życiu kieruje. Wie co chce w życiu robić. Mężczyzna wyraźny to mężczyzna przewidywalny, z którym można się na coś umówić, który potrafi dać gwarancję. To mężczyzna, który nie boi się kobiet.

Matka

Mężczyzna zaczyna kształtować się w domu. I tak – niektóre z „okoliczności domowych” tę przyszłą męskość wspierają, inne mniej. Jeśli chodzi o postawę mam to najbardziej niesprzyjającą dla przyszłego mężczyzny jest ta, kiedy a) matki „wiedzą za synów” lepiej co oni lubią, czego chcą i co czują , b) wiążą synów ze sobą, c) nie mają zgody na „męskość” syna. Postawę pierwszą dobrze ilustruje anegdotka: Mama woła bawiącego się z innymi synka. Syn wraca do domu i pyta: „jestem głodny?”. Na co matka odpowiada: „Nie, jesteś śpiący”. Nadopiekuńczość, wyręczanie syna ze wszystkiego, brak wsparcia dla jego samodzielności, pozbawianie go wszelkiej odpowiedzialności wspierają syna w jego niedojrzałości. Według autora głównym zadaniem rodzicielstwa jest wychowanie dziecka do autonomii. Postawa druga to sytuacja, w której matka trzyma syna przy sobie. Może to robić na bardzo wiele sposobów, nierzadko sięgając po manipulacje i szantaż emocjonalny. To powoduje, że on nigdy nie dorasta. Niezwykle też trudną sytuacją dla synów jest ta, w której z powodu nieobecności partnera (dosłownej lub np. niedostępności emocjonalnej) matka powołuje do tej roli syna. A on nie ma ani wystarczającej siły, żeby jej odmówić, ani żeby sprostać jej oczekiwaniom. Dlatego też Jacek Masłowski jest zdania, że „matka od pewnego momentu ma syna coraz bardziej odpychać od siebie, wypuszczać.” Żeby on mógł wejść w świat ojca lub choćby innych dorosłych mężczyzn. Postawa numer 3 to ta, w której matka syna zawstydza. Głównie oczywiście w sytuacjach, w której on do głosu dopuszcza swoją męska część np. chce coś zrobić, czymś się wykazać, po coś sięgnąć, zaryzykować, a od matki słyszy np. „daj, lepiej ja to zrobię”, „jak ty się za coś weźmiesz to naprawdę”, lub też w sytuacjach gdzie jego fizjologia dobitnie pokazuje, że jest dorastającym mężczyzną (erekcja, polucje etc). W ten sposób syn „wycina” w sobie to co łączy z byciem mężczyzną.

Ojciec

Ojciec uczy syna czym jest męskość. I znowu – swoim zachowaniem może tą męskość wesprzeć, może jej też zaszkodzić. Zaszkodzi jej, gdy przyjmie jedną z czterech bardzo toksycznych postaw wobec syna: a) postawa „nie istnieję” czyli sytuacja, w której ojciec jest właściwie nieobecny (dosłownie, bo np. po rozstaniu z matką nie utrzymuje  z synem kontaktu, bo cały czas pracuje, lub metaforycznie bo jest  emocjonalnie niedostępny),
b) postawa „zniszczę cię” czyli sytuacja, w której ojciec cały czas rywalizuje z synem, c) postawa „matka jest ważniejsza od ciebie” czyli sytuacja, w której ojciec jest całkowicie podporządkowany matce, d) postawa „podziwiaj mnie” czyli sytuacja, w której autorytet ojca jest autorytetem posągowym i wizerunkowym. Według Jacka Masłowskiego podstawowym zadaniem ojca jest wyprowadzić syna ze świata matki. Dlatego jedną z najważniejszych rzeczy, które ojciec może zaproponować synowi (najlepiej w wieku 5-6 lat) to możliwość spędzania czasu z dala od matki. Najlepiej z nim – ojcem albo w ogóle z mężczyznami. Ojciec też powinien stawiać matce granice, które mają chronić syna przed jej nadopiekuńczością. Ojciec, który tego nie robi, ojciec, który się wycofuje nie daje dziecku wsparcia. Syn w rezultacie nie ma poczucia wewnętrznej mocy i sprawczości. Bo też nie ma skąd jej wziąć. Autor książki podaje pięć cech dobrego ojcostwa: stanowczość – czyli ojciec jest wyraźny, a granice przez niego ustanowione są jednoznaczne; konsekwencja – czyli jeśli się na coś umówisz to później to realizujesz; ciepło – czyli ojciec, który jest przyjazny, dostępny, empatyczny, miękki; wrażliwość – czyli zgoda na to, żeby pozwolić sobie na przeżywanie także innych emocji niż złość; zaangażowanie – czyli obecność, zarówno w życiu syna jak i swoim, bo trudno być obecnym w czyimś życiu nie będąc obecnym w swoim. Ojciec powinien być też uważny emocjonalnie i dawać synowi czas i uwagę. Dając synowi sygnał, że jest dla ciebie ważny (a więc i dla świata) ojciec buduje poczucie własnej wartości syna.

Partnerka

Zachowanie matki i ojca, które wspierają męskość syna służą m.in. temu, by ten mógł wejść w dojrzały, zdrowy i satysfakcjonujący związek z kobietą (autorzy rozmawiają akurat o związkach heteroseksualnych). Według Masłowskiego chłopcy, którzy z pomocą ojców nie odseparowali się od matek będąc już dorosłymi cały czas przeglądają się w oczach kobiet lub kobiety dokładnie tak samo jak niemowlak przegląda się w oczach matki. Separacja jest konieczna, żeby chłopiec a potem mężczyzna zrozumiał, że bez matki można żyć i że nie umrze jak nie będzie obok niego bliskiej kobiety. Mężczyzna, który nie odciął pępowiny nie będzie ani oparciem dla siebie, ani dla swojej kobiety. Taki mężczyzna będzie od partnerki zależny – od jej opinii, nastroju. Oczywiście tak naprawdę jest to zależność nie od partnerki, a od matki, no ale taka sytuacja jest niezwykle konfliktogenna i niezdrowa dla związku. Żeby stworzyć związek wartościowy mężczyzna powinien być od kobiety względnie niezależny. A ona od niego. Taki mężczyzna potrafi zaspokoić swoje potrzeby, a przez to i innych, w innym wypadku jest jak beczka bez dna. Potrafi też sięgać po kobietę, zdobywać ją i otwierać.

Seks

„Mężczyźni myślą tylko o jednym?”. W pewnym wieku rzeczywiście chłopcy charakteryzują się wysoką popędliwością. To tzw. okres czerwonego rycerza (wg Roberta Bly’a, autora książki „Żelazny Jan”). Po tym czasie wchodzą jednak w fazę rycerza białego, w której zaczynają być ważne wartości społeczne. Jednak bezwzględnie chłopcy potrzebują dość długiego czasu na zintegrowanie penisa z sercem. I na nauczenie się tego, aby w seksie się nie tyle sprawdzać, ile być blisko. Wtedy dopiero są w stanie poczuć różnicę między seksem a miłością fizyczną. Jak mówi Masłowski: „W akcie seksualnym, w którym nie jest uruchomione serce wielu facetów ma raczej pomysł, żeby się sprawdzać, coś udowadniać. Natomiast miłość to jest coś takiego, że ty przestajesz się zastanawiać co masz robić, jak się zachowujesz, tylko po prostu w tym jesteś.” Poza tym „jak ktoś wierzy, że musi w sypialni być samcem alfa czyli dawać partnerce długi, dobry seks to nigdy nie zada jej pytania czego ona naprawdę chce” – dodaje. No ale na to, by pozwolić sobie na otwarcie serca i pełen dostęp do siebie trzeba się odważyć. Jak mówi Masłowski: „Zdjąć zbroję i zaryzykować”.

Praca

Dlaczego wielu mężczyzn pracuje tak dużo? Dlaczego praca jest dla mężczyzn taka ważna? Wynika to po pierwsze z przekonania, że jak chcesz być mężczyzną to powinieneś być mocno zajęty. Po drugie w końcu to jak sobie radzisz w pracy jest wykładnikiem tego jakim jesteś mężczyzną. Innymi słowy mężczyźni budują poczucie własnej wartości w oparciu o dokonania i zobowiązania. Stereotypowo męski mężczyzna „zużywa się” na rzecz innych.  Koszty? Ryzyka? Oczywiście zdrowie. A wtedy często taki mężczyzna musi na chwilę odpuścić. Pojawia się uczucie pustki, braku celu, braku sensu. To trudne zarówno dla niego, jak i jego bliskich. Mężczyźni często też nie zdają sobie sprawy z tego, że „dzięki” pracy nie muszą być blisko. Ze sobą. Z innymi. To ich odgradza i to jeszcze w sposób absolutnie usprawiedliwiony. Ba, wręcz niezwykle szlachetny. Ale mężczyzna, który nie jest blisko ani ze sobą, ani z innymi odcina się od źródeł zasilania. I gaśnie.

Zasilanie

Mężczyźni mają kilka podstawowych źródeł skąd czerpią. Nie zawsze jednak są tego świadomi, nie zawsze też potrafią o to zadbać. Pierwszym z nich jest możliwość pobycia samemu. Raz na jakiś czas. „Każdy facet powinien móc pobyć jakiś czas w samotności.” – twierdzi Masłowski. I „trzeba to sobie zakontraktować” – dodaje. Mężczyzna powinien też mieć jakąś swoją przestrzeń, czyli taki swój prywatny ogród. Coś w czym mężczyzna umiejscawia swoje wewnętrzne źródło mocy. To może być jakaś pasja, hobby. „Bez tej przestrzeni facet po prostu więdnie” – twierdzi autor. Kolejna ważna rzecz to relacje. Jak podkreśla psychoterapeuta – relacje, a nie interakcje. Relacje to jest coś w czym możesz zaistnieć jako osoba, a nie jako rola (np. szef). Mężczyzna też powinien mieć kumpli. Idealnie byłoby, gdyby miał też przyjaciela czyli kogoś komu można pokazać się takim jakim się jest naprawdę bez odbijania się fasada od fasady. Na pewno też jedną z rzeczy, którą mężczyzna powinien umieć, żeby móc się nie wypalić to przyjmować wsparcie. Źródła zasilania są niezwykle ważne. Mężczyzna, który o to nie zadba lub ulegnie kobiecie w ten sposób, że wytnie się z relacji z kumplami i wytnie sobie możliwość spędzenia czasu tylko ze sobą to jest tak jakby odciął się od prądu. A w związku z tym jego relacja z kobietą też traci zasilanie. Dlatego odcinanie mężczyzn od źródła mocy nie jest w naszym, kobiet, interesie. Dbanie o siebie rozumiane jako dbanie o swoje potrzeby warunkuje umiejętność cieszenia się życiem. A bez tego nie może być mowy, aby związek był satysfakcjonujący.

Emocje

Jest takie złośliwe powiedzenie, że mężczyźni odczuwają tylko dwie emocje – głód i złość. Tak dla ścisłości – głód to bardziej stan, niż emocja, ale teraz nie o tym. Czy coś w tym jest? Rzeczywiście, z moich zawodowych doświadczeń wynika, że tak jak kobiety mają z reguły przyblokowaną złość (w końcu „złość piękności szkodzi”), tak mężczyźni złoszczą się z łatwością. Ale, żeby rozpoznali w sobie coś innego np. smutek (przecież „chłopaki nie płaczą”) lub lęk („nie bądź jak baba”) – z tym trudniej. Oczywiście jest to generalizacja, nie dotyczy to wszystkich mężczyzn, żeby była jasność. Jednak spora grupa mężczyzn woli się wkurzać, niż bać, niż smucić, niż doświadczać bezsilności. Pod złością często ukryte są inne emocje. Blokada istniejąca na poziomie przekonań („smutek to słabość”, „prawdziwy mężczyzna nie ma prawa się bać”) uniemożliwia mężczyznom nie tylko wyrażanie emocji, ale w ogóle ich odczuwanie. No dobrze, tylko co z tego wynika? Sceptyk mógłby zapytać – ale właściwie po co mężczyzna miałby odczuwać i wyrażać emocje? Po pierwsze – to dobre dla zdrowia, ale ten argument nie jest chyba dla mężczyzn tym najistotniejszym. Ale wyobraźmy sobie sytuację, w której Ty (nieistotne czy jesteś Droga Czytelniczko kobietą czy Drogi czytelniku mężczyzną) rozmawiasz z człowiekiem (w tym wypadku mężczyzną), który nic nie wyraża. Żadnych emocji. Ja mam tak, że taki ktoś niewiele we mnie porusza. Ktoś taki jest dla mnie zupełnie przezroczysty. Jacek Masłowski taką postawę nazywa teflonową. Taki ktoś „niby coś tam mówi, coś tam robi, ale w tym nie ma soku.” – mówi autor. Taka osoba niewiele wnosi do relacji.  Bycie w relacji z taką osobą na dłuższą metę jest po prostu jałowe. Kolejna ważna rzecz – dopóki nie wypuścimy z siebie trudnych emocji np. smutku, dopóty nie będziemy mogli poczuć prawdziwej radości. Mężczyzna, który zaczyna czuć (nie myśleć tylko czuć) – ma o wiele lepszą relację ze sobą i z innymi. Taki mężczyzna czuje jakby złapał głębszy oddech. Taki mężczyzna zaczyna czuć, że żyje.

*Tytuły zostały zaczerpnięte z piosenki w wykonaniu Danuty Rinn i książki Tomasza Kwaśniewskiego i Jacka Masłowskiego

Ulepszamy seks

Tak to już jest, że kiedy przychodzi grudzień dla części z nas pomysły na podsumowania i postanowienia przychodzą same. W tym czasie wielu moich pacjentów poświęca sesje na rozliczenie się z minionym rokiem i podejmuje decyzje w związku z tym, który nadchodzi. Leitmotivem postanowień noworocznych są oczywiście: zmiana nawyków żywieniowych, rzucenie palenia, rozpoczęcie aktywności ruchowej, nauka języków obcych. Znaczna grupa moich klientów, (subtelnie przeze mnie zachęcana ;)) podejmuje również zastanowienie nad tym co chce lub zamierza poprawić/zmienić w relacjach. Co ciekawe niewiele osób czyni „postanowienia” w obszarze seksu. Mimo, że ten nierzadko odbiega od ich oczekiwań.
Np. Jagoda. Ma lat 35, jest w związku od 7 lat, ma 3 letniego syna. Spotykamy się, ponieważ jej osobiste życie Jagoda ocenia jako puste, nudne. Seks w swoim związku widzi podobnie. Kiedy pytam czy chciałaby coś w tej sprawie odpowiada: „No pewnie, że bym chciała. Ale czy to jest w ogóle możliwe? Czy można wskrzesić coś co umarło? Czy można sobie postanowić, że teraz będzie namiętnie? Przecież to się samo dzieje.”
Albo Tadeusz (lat 49, w małżeństwie od lat 21, dwoje nastoletnich dzieci) – deklaruje, że jednym z ważniejszych obszarów w jego życiu zawsze był seks. Od kilku lat ta sfera mocno podupadła. Tadeusz twierdzi, że z braku czasu. Jednocześnie w jego planach na przyszły rok jest: remont domu, realizacja ważnego projektu w pracy, kupno motoru. O seksie – ani słowa. Mimo, że Tadeusz postrzega go jako priorytet.
Jagoda i Tadeusz reprezentują dwa bardzo powszechne stanowiska w kwestii seksu. Pierwsze – że seks się po prostu dzieje a my nie mamy specjalnie na niego wpływu; drugie – że nie mamy czasu  się nad nim pochylić i liczymy, że „coś się któregoś dnia odmieni”. Przekonanie, iż wielka miłość zaowocuje udanym związkiem, w którym seks „sam się załatwi” w mojej opinii przynosi wiele szkód. Znam wiele par, które uznały, że „się w tej sferze nie dobrały” i postanowiły się rozstać. Czasem po to, by po paru latach stwierdzić, że owo „dobranie w seksie” wcale nie jest zero-jedynkowe: dobraliście się lub nie. I że być może można było coś w tej sprawie zrobić. Zarówno w kwestii utrzymania związku, jak i w sprawie podniesienia jakości swojego życia seksualnego. Bo można. Niewiele da się zrobić jedynie w dwóch przypadkach: gdy nie ma już żadnej więzi emocjonalnej oraz gdy związek i seks ratuje tylko jedno z partnerów. W pozostałych sytuacjach – zazwyczaj można coś zdziałać. Renowacja związku mimo sytuacyjnie kiepskiego seksu jest możliwa, a seks można poprawić. Ale aby mieć lepszy seks trzeba zająć się nim na dobre. Trzeba poświęcić mu czas, energię, uwagę. W końcu każda z powtarzanych czynności życiowych, jeśli nie będzie wsparta dodatkowymi staraniami i właściwą porcją czasu – zblednie. Stanie się nudna i nieciekawa. Praca nad seksem wymaga starań i systematyczności. Wymaga pewnego wysiłku. Ale wysiłku przyjemnego i z reguły dość szybko przynoszącego zauważalne efekty.

Co możesz zrobić, żeby mieć lepszy seks?

SAMODZIELNIE

Pochyl się nad własną seksualnością

Jesteśmy istotami seksualnymi – od urodzenia, aż do śmierci. Seksualność nie sprowadza się jedynie do wieczornego incydentu w postaci aktu płciowego. Nasz seks (czy go mamy czy nie, czy jest jakościowy czy byle jaki) i nasza seksualność ma związek z całością naszego życia. Seks wpływa na nasze zdrowie psychofizyczne, na nasz poziom energii, na naszą kreatywność, samoocenę, na nasze relacje, decyzje itp. Dlatego też – ma znaczenie. I warto poświęcić mu czas i uwagę. To czego potrzebujesz to pochylić się nad swoją seksualnością z cierpliwością, wyrozumiałością, życzliwością i czułością. Będzie Ci to potrzebne, gdy okaże się, że efekty nie przychodzą tak szybko jakbyś chciał/a lub też chwilowo nie są zadowalające. Pamiętaj, że żaden proces nauki nie jest linearny. Okresy osiągnięć i porażek przeplatają się ze sobą i jest to w pełni naturalne.

Nawiąż kontakt z ciałem

Żyjemy w czasach, w których obsesja na punkcie ciała sięgnęła zenitu. Ciągle jesteśmy z naszych ciał niezadowoleni, wciąż chcemy je poprawiać i ulepszać. Poświęcamy temu masę czasu i uwagi. Ryzykujemy własne zdrowie, a nawet życie, aby osiągnąć wreszcie swój niedościgniony ideał. Jednocześnie jeszcze nigdy wcześniej nie byliśmy tak skrajnie od naszych ciał oddzieleni. Jesteśmy napięci, usztywnieni, prawie nie oddychamy. Nie umiemy rozpoznać właściwych potrzeb ciała. Nie potrafimy rozpoznać emocji (one przecież manifestują się w ciele). Nic dziwnego, że seks jest dla nas mdły. To do czego Cię zapraszam to do wejścia w kontakt z ciałem. Pomocne tu mogą być wszelkie techniki medytacyjne, midfullnes czy tzw. skanowanie ciała (inaczej – przyglądanie się temu co się dzieje w ciele). Celem nie jest zapanowanie nad ciałem czy jego kontrola, ale pogłębienie odczuwania i zrozumienia swojego ciała. Jeśli będziesz czuł/a i rozumiał/a swoje ciało – będziesz wiedział/a co się w Tobie dzieje. Efektem dobrego, głębokiego kontaktu  z ciałem jest poczucie wewnętrznej spójności. Człowiek, który jest zintegrowany odczuwa łączność z emocjami, zmysłami, intuicją i intelektem.

Afirmuj cielesność

Ignorując znaczenie ciała w swoim życiu – odrzucasz seks. Zaakceptuj i uznaj – masz ciało. Więcej – jesteś RÓWNIEŻ swoim ciałem. Ciało jest nośnikiem Twojej energii seksualnej. Możesz ją krępować, oceniać, pacyfikować lub też możesz ją uszanować, docenić i pozwolić jej swobodnie płynąć. Czynisz to m.in. poprzez stosunek do własnego ciała. Dlatego ja zachęcam Cię do stopniowej zmiany Twojego stosunku do własnej cielesności. Zachęcam Cię do akceptacji. Do okazania swojemu ciału wdzięczności – za to, że jest, że jest tak w swej niedoskonałości doskonałe, za to, że dzięki ciału doświadczasz. Zachęcam Cię do otoczenia ciała opieką- choćby w zamian za to jaką wykonuje dla Ciebie pracę. Każdego dnia!

Weź odpowiedzialność za swój seks

Ileż ja to razy słyszałam! Od kobiet, że „są w seksie jakie są, bo nie mają odpowiedniego partnera, który by je rozbudził; że to mężczyzna uczy kobietę; że kobiecie nie wypada”. Od mężczyzn, „że ich partnerka jest zimna, przewidywalna, bierna”. Itd., itd. Oczywiście – w seksie sami nic nie zdziałamy. Choć odrobina otwartości i woli po drugiej stronie, by poszerzać i pogłębiać doświadczenia być musi. Jednakże nazbyt często „zganiamy winę” na partnera. Liczymy, że to ON zrobi, że to ONA się zmieni. A gdybyśmy zapytali siebie uczciwie – a co ja zrobiłam/łem w sprawie swojego seksu oprócz wypominania błędów partnerowi? Co ja zrobiła/łem w sprawie dowiedzenia się od siebie co lubię, gdzie mieszczą się moje strefy erogenne, co mnie podnieca, jakie są moje potrzeby, pragnienia i fantazje? Czy przeczytała/łem choćby jedną książkę na temat seksu, aby dowiedzieć się czegoś więcej o sobie i swoim partnerze/swojej partnerce? Mam poczucie, że oddawanie swojego seksu w ręce partnera dotyczy w dużej mierze kobiet. Przepraszam, Drogie Panie za być może trudną konstatację, ale takie są moje obserwacje. Mówię to po to, abyście mogły w końcu przestać czekać na księcia, który zbudzi Was ze snu i abyście mogły zbudzić, a może dosłowniej – rozbudzić się same. Może wtedy kobiety przestaną potrzebować śnić i fantazjować o boskim macho, który przyniesie im to czego same nie potrafią (boją się?) dawać sobie – siłę, niezależność, moc decydowania i wybierania. Natomiast jeśli chodzi o Panów to oczywiście i u nich całkowite oddanie swojego seksu w ręce partnerki może objawiać się podobnie – ostrożnością i wycofaniem w kontakcie z nią przy jednoczesnym fantazjowaniu o wyuzdanej kochance. Może też prowadzić do zachowań wskazujących na nieumiejętność zarządzania swoją energią seksualną w sposób bezpieczny dla relacji np. zdrady w sytuacji czasowej abstynencji seksualnej z partnerką, która to też się zdarza i jest wpisana w większość długotrwałych związków (zagrożona ciąża, połóg, choroba, wzmożony stres etc).

Przykładowe ćwiczenia:

*Zrób listę rzeczy, które mogą ożywić Twoje życie seksualne. Każdego dnia przeprowadź jedną ożywiającą Cię aktywność. Jeśli to za często – zrób to chociaż raz w tygodniu.

* Dla kobiet: Ćwicz mięśnie dna miednicy
Odpowiadają one nie tylko za prawidłowe utrzymanie moczu, lecz także mają wpływ na siłę przeżywanych orgazmów. Wzmocnione – odwdzięczą Ci się doznaniami podczas uprawiania miłości. Jak je zlokalizować? Siedząc na sedesie z szeroko rozstawionymi kolanami, rozpocznij oddawanie moczu i powstrzymaj je całkowicie, jednocześnie starając się wyczuć, które mięśnie wtedy pracują. Pamiętaj, że tego typu wstrzymywanie moczu ma tylko pomóc w poznaniu mięśni dna miednicy. Przetrzymywanie moczu w pęcherzu może doprowadzić do jego zapalenia. Ćwicz mięśnie napinając je i rozluźniając. Na początku ćwicz na leżąco, na plecach, z ugiętymi nogami w kolanach, gdy nabierzesz wprawy, także siedząc i stojąc. Staraj się, by skurcz mięśni był coraz dłuższy, ale po każdym rozluźniaj mięśnie (przerwa między skurczami ma być na początku 2 razy dłuższa niż sam skurcz). Ćwicz codziennie. W jednej serii wykonuj 10 powtórzeń i tak 3 razy dziennie. Nie napinaj mięśni brzucha. Pilnuj, by podczas skurczu pośladki i uda były rozluźnione. Zwróć uwagę, aby podczas ćwiczeń nie wstrzymywać oddechu.

*Uprawiaj samomiłość
W niektórych środowiskach masturbacja jest oceniana jako wysoce niestosowna czy wręcz niedopuszczalna. Moim zdaniem, jeśli nie jest uprawiana w sposób kompulsywny, bądź jako zastępstwo uprawiania miłości z partnerem jest czymś po pierwsze naturalnym, po drugie – służy dobrym celom. M.in.: zyskaniu bezpieczeństwa w kontakcie ze swoją energią seksualną, odnajdywaniu jej i oswajaniu. Pamiętaj, że na randce ze sobą orgazm nie jest celem. Jest nim możliwość poznania swoich seksualnych i emocjonalnych reakcji.

Zmysłuj

Gdyby nie zmysły – seks byłby naprawdę jakąś przedziwną czynnością. To doznania wzrokowe, zapachowe, słuchowe, dotykowe sprawiają, że seks (dobry seks) jest doświadczeniem tak silnym, tak przyjemnym, tak metafizycznym. Dlatego ważne jest, aby rozwijać receptywność. Jak to robić? Po pierwsze – pozwól się porwać wrażeniom zmysłowym, które napływają do nas codziennie. Daj się zaprzątnąć i nasycić tym co widzisz, słyszysz, czujesz wokół. Po drugie – prowadź testy na zmysły. Wchodź w różne doświadczenia bez oczekiwań i bez autocenzury i oceń co działa a co nie. Buduj życie na realnych doświadczeniach, nie teoriach czy doświadczeniach innych.

Pomocne ćwiczenia:

*Jedz z zawiązanymi oczami
*Wąchaj jedzenie
*Spędź kilka godzin z zamkniętymi oczami
*Wąchaj wszystko co zdołasz (sprawdź np. jak pachnie cos czego nigdy nie wąchałaś/łeś świadomie np. samochód)
*Dotykaj wszystkiego czego możesz (badaj strukturę etc)
*Poznawaj nowe miejsca nie tylko oczami, ale dotykiem, węchem
*Przywołuj wspomnienia zmysłowe (zapachowe, wzrokowe, słuchowe)
*Zwróć uwagę na zmiany np. światła, temperatury, wilgotności

Odczuwaj

Jedną z możliwych przyczyn, z powodu której seks nie sprawia nam przyjemności jest nasze odcięcie od emocji. Odcinamy się od uczuć przeważnie wtedy, gdy jest w nas sporo bólu, żalu, złości, lęku – czyli tego co nieprzyjemne. Kłopot tylko polega na tym, że człowiek nie może zamknąć się selektywnie. Nie może postanowić, że bólu to on czuć nie będzie, ale rozkosz – z miłą chęcią. Albo się na przeżywanie otwierasz albo zamykasz. Nie ma innej drogi. Taki to paradoks, że przyjemne uczucia wiodą poprzez zgodę na te, których nie lubimy. Dlatego trzeba się otworzyć najpierw na doświadczenie bólu, który w sobie nosimy. Trzeba go przeżyć – tyle ile jest. Nie więcej, nie mniej. Kiedy zgodzisz się na jego istnienie i wpuścisz do swojego świata wewnętrznego, wraz z nim przyjdą też inne przeżycia – wzruszenie, przyjemność, radość.

*Oddychaj
czyli zacznij oddychać bardziej świadomie, praktykuj ćwiczenia oddechowe. W pogłębianiu odczuwania oddech ma kolosalne znaczenie. Oddech dodatkowo wzmacnia podniecenie, wydłuża czas erekcji, pogłębia siłę orgazmu.

*Doświadczaj, nie oceniaj
Zazwyczaj kiedy doświadczamy jakiś emocji dokonujemy ich obróbki – intelektualnej i ocennej. W nieskończoność analizujemy dlaczego czujemy to co czujemy, nadajemy przeżyciom etykietki, że to głupie, bez sensu, niepotrzebne itd., itd. Obejrzenie emocji z dystansu jest cenne o ile najpierw pozwolimy sobie na ich przeżycie. A my tę część zazwyczaj omijamy. W ten sposób blokujemy swobodne doświadczenie, które dobrze, aby przez nas przepłynęło. Do tego Cię właśnie zachęcam – do doświadczania. Po prostu. Bez interpretacji. Na to przyjdzie czas później.

Praktykuj uważność

Uważność polega na rozwijaniu umiejętności pełnego skupiania uwagi na tym, co się dzieje tu i teraz, na tym czego aktualnie doświadczasz (na doznaniach, myślach i emocjach). Uważność to pełne zaangażowanie w chwilę obecną, stan dostrojenia z tym co aktualnie się wydarza. Istnieje wiele technik (medytacja, mindfullnes) pogłębiających uważność, do praktyki których bardzo Cię zachęcam. Jeśli jednak na ten moment ustrukturalizowana nauka uważności nie znajduje się na liście Twoich priorytetów to co możesz robić to zatrzymywać się i nie rozpraszać. Chociaż tyle. Pamiętaj też, że uważność lubi ciszę.

Dostarczaj sobie przyjemność

Żeby otworzyć się na seks – potrzebujemy otworzyć się na przyjemność. W końcu po to się kochamy. Dlatego trenuj!

Pomocne ćwiczenia:

*Pracuj z destrukcyjnymi przekonaniami
Jeśli dostrzegasz u siebie pewien opór w kwestii dostarczania sobie przyjemności możliwe, iż stoją za tym jakieś przekonania (prawdopodobnie nabyte). Np. „że na to nie zasługujesz”. Lub też, „że na przyjemność musisz sobie zapracować”. Takich destrukcyjnych przekonań może być bardzo wiele. Samej/samemu może być Ci trudno je rozpoznać, a tym bardziej coś z nimi zrobić. Pomocny może okazać się fachowiec – psycholog albo psychoterapeuta.

*Każdego dnia zrób przynajmniej jedną dobrą i przyjemną rzecz dla siebie. Najlepiej też taką, za którą nie będziesz musiał/a płacić (wyjdź na spacer, wystaw twarz do słońca, wypij herbatę w ulubionej filiżance etc).

*Raz na jakiś czas podaruj sobie tzw. rozkoszny dzień, podczas którego będziesz dostarczać sobie tyle przyjemności ile tylko zdołasz.

*Regularnie się rozluźniaj i relaksuj. Pomocne mogą okazać się wszelkiego rodzaju rozluźniające aktywności i treningi relaksacyjne.

Z PARTNEREM/PARTNERKĄ

Zasilajcie „My”

Jesteś Ty. Jest Twój partner. I jest coś co między sobą nazywacie „MY”. To bardzo konkretny byt, który niestety, ale bez dokarmiania po prostu nie przeżyje. Jedna osoba też nie da rady zasilać go sama. W „My” trzeba inwestować, bo inaczej się wypali. Jak możecie to robić? Choćby poprzez fakt robienia czegoś wspólnie. Lub też robiąc coś dla siebie nawzajem w imię „my”.

Wzbudzajcie chemię

Podstawowym mitem dotyczącej tzw. chemii jest przekonanie, że ta jest albo jej nie ma. I nic na to nie można poradzić. Oczywiście – z jednymi ludźmi nam „klika”, z innymi nie. Ale zakładamy, że z naszym partnerem kiedyś nam „kliknęło”. Czyli baza jest. W takiej sytuacji to co nazywamy chemią można umiejętnie wywołać i wzmacniać. Jak? Głównie poprzez otwartość i pomysłowość.

Pomocne ćwiczenia:

*Systematycznie poszerzajcie swoją strefę komfortu w seksie. Spróbujcie wyrażać siebie swobodniej

*Patrzcie na siebie podczas uprawiania miłości. To nadzwyczaj niedoceniana technika seksualna. Otwarte oczy łączą kochanków na poziomie emocjonalnym. Wzmacniają też przeżycia i doznania.

*Wprowadźcie wspólne oddychanie jako element seksu

*Okazujcie sobie uczucia i namiętność na wszelkie możliwe sposoby

*Dawajcie sobie dowody akceptacji i uznania dla każdej części Waszego ciała

*Chwalcie. Tylko konkretnie i bez porównań. Kiedy komplementujecie partnera w seksie odnoście się mniej do jego umiejętności, a bardziej do Waszego doświadczenia zmysłowego i emocjonalnego. Opisujcie rodzaj przyjemności jakiej partner Wam dostarcza.

*Wprowadźcie do seksu trochę humoru i trochę sakralizacji. Dobry seks tego wymaga.

Rozmawiajcie

Nie tylko oczywiście o seksie, bowiem rozmawianie pogłębia więź i bliskość. Ale w sprawach seksu komunikacja też jest niezbędna. Niestety – bez rozmawiania o seksie nie będzie doskonalenia go. Po prostu – aby coś się zmieniło ludzie potrzebują się porozumieć. A żeby się porozumieć trzeba ze sobą rozmawiać. Dlatego zadawajcie sobie pytania o seks i bycie razem. Zalegające emocje załatwiajcie na bieżąco. Pamiętajcie, że gra wstępna zaczyna się na wiele godzin przed północą. Na to czy chcecie się ze sobą kochać ma wpływ nie tylko to jak partner pachnie czy wygląda, ale przede wszystkim to jakie macie między sobą emocje. Lekceważenie emocji w sprawach seksu sprawdza się tylko w przygodach na jedną noc. Związki  wymagają troski o emocje.

Dotykajcie się

Potrzebujemy dotyku. To nasza najbardziej pierwotna potrzeba. Ludzie bez dotyku umierają – dosłownie. Dla przeżycia bywa on czasem ważniejszy, niż jedzenie. Dotyk to też podstawowe medium porozumiewania się w seksie. Przez dotyk wyrażamy emocje. Dotykiem możemy zbliżyć się do siebie, zmienić nastrój. Zróżnicowany dotyk zmienia jakość seksu i przeciwdziała nudzie. Jednym słowem – dotyk jest ważny. Zaryzykowała bym nawet stwierdzenie, że jeśli istnieje jakiś klucz do kobiecej i męskiej seksualności to jest nią właśnie uważny i świadomy dotyk. Dlatego dotykacie się – dużo, w zróżnicowany sposób i zawsze z pozytywna intencją. Nie unikajcie dotyku konkretnego i zdecydowanego, w którym czuć siłę, pewność i namiętność.

Świadomość w seksie

W poprzednim artykule zastanawialiśmy się nad tym czym jest dobry seks. I co się na niego składa. Ze swojej strony przytoczyłam koncepcję, w której jakościowy seks jest kojarzony przede wszystkim z uważnością i świadomością. Według filozofii slow (bo o niej właśnie mowa) uważne i świadome życie (w tym uważne i świadome życie seksualne) dostarcza coraz więcej intensywnych wrażeń, seks zyskuje coraz więcej odcieni. Zgadzam się z tym w zupełności. Zobrazujmy to na przykładzie jedzenia. Jeśli po pierwsze nie masz pojęcia co Ci smakuje (bo nigdy nie zadałeś/łaś sobie takiego pytania lub ponieważ nie ma to dla Ciebie znaczenia), po drugie nie wiesz co Ci służy a co szkodzi (bo nie czytasz i nie słuchasz swojego organizmu), po trzecie jesz nieuważnie robiąc przy okazji milion innych rzeczy – jesz byle jak. A jeśli jesz byle jak – byle jak się czujesz. A gdybyś tak zapytał/a siebie co lubisz? I nie jadł/a tego co Ci nie smakuje? Gdybyś zaczął/ęła rozpoznawać sygnały swojego ciała, które doskonale podpowiada Ci co jest dla Ciebie, a co nie? Gdybyś zamiast jeść czytając gazetę jadł/a w pełni skoncentrowany/a tylko na tej czynności? Co by się zmieniło? Jadłbyś/jadła mniej, ale lepiej. Jadłbyś/jadła z rozkoszą, ale selektywnie. Czułbyś się/czuła naprawdę odżywiony/a i zasilona/y, a nie zapchany/a. Z seksem jest dokładnie tak samo. Dlatego świadomość (w połączeniu z uważnością) jest taka ważna. Wręcz kluczowa dla rozwoju Twojej seksualności. Masz świadomość – masz wybór. I dlatego też poświęcamy jej tyle miejsca.

 
Czym jest świadomość w seksie?


Wiele osób myśli o seksie w kategoriach wieczornego (najczęściej) incydentu. Idea slow widzi z kolei związek seksu z całością naszego życia. Dostrzega jak nasze życie (doświadczenia, relacje, styl życia) wpływa na nasz seks i z drugiej strony jak nasz seks wpływa na nasze życie (doświadczenia, relacje, styl życia). Ten sposób postrzegania seksu zmienia wszystko. Seks przestaje być zwykłym ćwiczeniem gimnastycznym, a staje się jednym z fundamentów naszego życia. Seks rozumiany oczywiście w kategoriach seksualności, a nie pojedynczego aktu płciowego. „Narzędziem”, które pozwala zmienić optykę jest właśnie świadomość. Pogłębiać ją możesz za pomocą pogłębionych pytań, prób zdefiniowania i ponazywania np. swoich potrzeb, poeksplorowania swoich przekonań, eksperymentowania i obserwacji swoich reakcji, przyglądania się własnej postawie wobec określonych sytuacji itp.

Poniżej znajdziesz przykładowe ćwiczenia i zadania, które mogą być pomocne w Twojej podróży w głąb siebie.*

Zatrzymaj się

To jest absolutnie niezbędne. Jeśli jesteś w ciągłym biegu i masz milion spraw na głowie – to oczywiste, że Twoja uwaga jest przy czymś innym, na pewno nie przy seksie. Jeśli nauczysz się zadawać sobie określone pytania i obserwować siebie – być może w przyszłości będziesz potrafił/a doskonalić świadomość niejako odruchowo. Ale to później. Kiedy zaczynasz – zatrzymanie się jest konieczne.
Zatrzymaj się dosłownie. Zatrzymaj ciało. Usiądź, połóż się – jak Ci lepiej. I zadaj sobie parę pytań. To na początek.

Z kim uprawiasz seks?
W jakich okolicznościach?
Czy robisz to w poczuciu bezpieczeństwa, czy zawsze towarzyszą temu jakie obawy?
Jak się zachowujesz w seksie?
Co umiesz w seksie? Jakie są Twoje mocne strony?
Co uważasz za trudne w seksie?
Co uważasz za niemożliwe w seksie?
Na co masz nadzieję?
Po co wchodzisz w seks?
Co jest dla Ciebie ważne w seksie?
Na ile Twój seks realizuje realizuje to w co wierzysz jako człowiek?
Kim jesteś jako istota seksualna?
Czy Twoja seksualność wiąże się jakoś z Twoją misją życiową? Czyli czy seks, który masz i związki jakie masz wspierają Twój rozwój, dają Ci energię do życia, powodują, że to co dla Ciebie w życiu najważniejsze np. kariera czy rodzicielstwo – dostaje zastrzyk energii?
Czy Twoja seksualność jest związana z Twoja duchowością?
Co to jest przyjemność?
Co ci sprawia przyjemność?
Które zmysły odbierasz jako najważniejsze?
Co pamiętasz z dzieciństwa jako najbardziej przyjemne?
Czy lubisz sprawiać sobie przyjemności, nie kupując rzeczy?
Czy wyobrażasz sobie seks bez przyjemności? A przyjemność bez seksu?
Jaka jest różnica między przyjemnością a rozkoszą?
Po co ludzie uprawiają seks?
Jaka jest różnica między seksem a kochaniem się?
Pamiętasz jakiś dobry seks w swoim życiu i dobre kochanie się? Jakie były różnice, jakie podobieństwa?
Co jest dla Ciebie zabawą w życiu?
Co jest dla Ciebie największym wyzwaniem w życiu?

Zdefiniuj potrzeby jakie wnosisz do seksu. Wybierz swój styl kochania.

W tym mogą Ci pomóc np. powyższe pytania. Co ponad to?
*Porządnie przebadaj swoje ciało. Co ono lubi?
*Eksperymentuj, poszerzaj swoją strefę komfortu (innymi słowy rób to co wydaje Ci się trudne lub nieznane) i sprawdzaj jak Ci jest. Notuj wrażenia.
*Co jakiś czas sprawdzaj czy nie jesteś w niewoli swoich nawyków. Pytaj siebie czy w ciągu ostatniego czasu zaznałeś/łaś czegoś co było poza Twoim zasięgiem?
*Zrób listę rzeczy, które Cię podniecają

Pracuj nad przekonaniami

Najpierw je pobadaj. W tym pomocne mogą okazać się ćwiczenia poniżej.

Dokończ zdania:

Seks jest
Seks nie jest
Seks służy do
Seks nie służy do
Kobiety powinny
Mężczyźni powinni
Kobiety muszą
Mężczyźni muszą
Kobiety tak mają
Mężczyźni tak mają
Kobiety aktywne seksualnie są
Mężczyźni aktywni seksualnie są
Gdy będę aktywna/y seksualnie, to
Gdy będę pasywna/y seksualnie to
Seks jest powodem, dla którego
Wierzę, że seks przynosi
Największym problemem z seksem jest to, że
W seksie najbardziej złości mnie, gdy
W seksie najbardziej nie chcę, żeby
Mój seks jaki jest, ponieważ

Odpowiedz na pytania:

Czy jako dziecko dostawałeś pozytywne komunikaty na temat ciała i seksu? Jakie?
Czy jako dziecko dostawałeś negatywne komunikaty na temat ciała i seksu? Jakie?
Jak bardzo rozwinąłeś/łaś się od tego czasu?
Na ile jesteś usprawiedliwiony/a a na ile szukasz usprawiedliwień?
Co możesz zrobić, żeby znaleźć rozwiązania tematów, które są dla Ciebie najtrudniejsze?
Na ile dbasz o to co dobre?
O czym marzysz w przyszłości?
Co już teraz robisz dla swojej seksualności?
Co sądzisz o kobietach?
Czym jest kobiecość?
Jakie to role?
Co kobiety powinny robić, żeby zostać kobietami?
Czego nie powinny robić?
Czego kobieta potrzebuje do szczęścia?
Jak wygląda seksualna kobieta?
Czy lubisz seksualne kobiety?
Czy czujesz się dobrze/źle z powodu bycia kobietą? W jakich sytuacjach?
Czy kobiety mogą kochać kobiety i mieć z nimi seks?
Czy matki przestają być seksualne?
Czy matki mogą uprawiać wyrafinowany seks?
Czy w stałym związku kobieta może mieć dobry seks?
Co znaczy bycie singielką?
Czy singielka może być szczęśliwa?
Co jest kobiecie potrzebne do szczęścia?
Co dają związki?
Co daje życie w pojedynkę?
Czym jest dla kobiety satysfakcja w życiu?
Co sądzisz o mężczyznach?
Czym jest męskość?
Jakie to role?
Co mężczyźni powinny robić, żeby zostać kobietami?
Czego nie powinni robić?
Czego mężczyzna potrzebuje do szczęścia?
Jak wygląda seksualny mężczyzna?
Czy lubisz seksualnych mężczyzn?
Czy czujesz się dobrze/źle z powodu bycia mężczyzną? W jakich sytuacjach?
Czy mężczyźni mogą kochać mężczyzn i mieć z nimi seks?
Czy ojcowie przestają być seksualni?
Czy ojcowie mogą uprawiać wyrafinowany seks?
Czy w stałym związku mężczyzna może mieć dobry seks?
Co znaczy bycie singlem?
Czy singiel może być szczęśliwy?
Co jest mężczyźnie potrzebne do szczęścia?
Co dają związki?
Co daje życie w pojedynkę?
Czym jest dla mężczyzny satysfakcja w życiu?
Co budzi w seksie twój opór?

Co Ci przychodzi w życiu:
Łatwo
Szybko
Miło
Lekko
Z mozołem
Ze wstydem
Ze złością
Z oporem
W wiecznym odwlekaniu
W ogóle nie działa

Badanie przekonań ma służyć pogłębieniu zrozumienia siebie oraz ich ewentualnej weryfikacji. Przekonania są ważne, ponieważ one myślą za nas. A te zużyte drastycznie redukują nasze możliwości w życiu, ponieważ zmniejszają naszą otwartość na doświadczanie i uczenie się nowych rzeczy. Mamy mnóstwo przekonań, które tak naprawdę nie są nasze, ale naszych rodziców, nauczycieli, szeroko rozumianej kultury. Mamy też przekonania przeterminowane. Warto zrobić z nimi porządek.

„Nie daj sobie wmówić, że świadomość to nudne i bezproduktywne wgłębianie się w swoje wewnętrzne przeżycia (…). Bo mieć świadomość to odbierać rzeczywistość wielowymiarowo, pielęgnować w sobie otwartość na to, co się wydarzy. Spróbuj się z tym zmierzyć, żeby sprawdzić, co może wnieść świadoma seksualność do twojego życia.”
Marta Niedźwiecka „Slow sex”

*Część zadań i pytań zaczerpnęłam z książki pt. „Slow sex” autorstwa Marty Niedźwieckiej i Hanny Rydlewskiej. Niektóre jednak nieco zmodyfikowałam. Książkę tę z resztą serdecznie polecam. Znajdziecie w niej nie tylko podstawy teoretyczne do omawianych treści, ale także wiele praktycznych ćwiczeń. Ja odkrywam przed Wami ich skromny ułamek procenta.

Dobry seks

Liczba partnerów seksualnych, ilość orgazmów pod rząd, szybkość ich osiągania (kobiety) czy też umiejętność ich odwlekania (mężczyźni), niezliczoność pozycji seksualnych, wiedza dotycząca wyrafinowanych technik seksualnych, zamiłowanie do gadżetów i przebieranek – to mi przychodzi do głowy, kiedy myślę sobie z czym zwykliśmy wiązać pojęcie dobrego seksu. Z czasopism dla kobiet i mężczyzn (na szczęście nie ze wszystkich) wylewają się tony cennych porad pt. „gdzie nacisnąć, żeby odleciał(a) w kosmos”. A jeśli Ci się uda opanować i wdrożyć podpowiedzi redakcji możesz zacząć myśleć o sobie, że co jak co, ale kochankiem/kochanką jesteś wybitnym/wybitną.
Dlaczego zdecydowałam się na ten tekst? Głównie z powodu Liliany i Matyldy – moich klientek.
Liliana w temacie seksu ma o sobie nie najlepsze zdanie. Nazywa siebie nudną. Do tej pory miała jedynie dwóch partnerów seksualnych, potrzebuje sporo czasu żeby się pobudzić, nie bawi jej wskakiwanie w strój pielęgniarki, nie za każdym razem ma orgazm, a nawet jeśli, to nie ma mowy o dotarciu do gwiazd. Ale kiedy zadaję Lilianie pytania pogłębione okazuje się, że tak naprawdę to jej dobrze. Seks jest dla niej przyjemny. Z rozmów z partnerem wynika, że dla niego też. No ale z tego co czyta, z tego co opowiadają koleżanki to może się jednak myli. Myli się w tym, że jej seks jest dobry. Dobry dla niej. I dobry dla niej i partnera wspólnie. Matylda ma inne doświadczenia. W temacie seksu jest otwarta, bezpruderyjna; chętnie opowiada o swoich seksualnych podbojach. Lubi mówić o tym czego się ostatnio nauczyła, czego nowego dotknęła. A z czym przyszła? Z uczuciem pustki. „Wszystko wokół mnie jest takie byle jakie” – mówi.
Seks. Kiedyś – temat tabu. Dziś? W niektórych kręgach nadal. W innych – przeciwnie. Jedni w dalszym ciągu myślą o seksie jako o czymś „złym, grzesznym, wstydliwym, zagrażającym”. Czy też ewentualnie kompletnie „zbędnym, niepotrzebnym, nieistotnym, przereklamowanym”. Inni z kolei seksualizują wszystko. Moim zdaniem żadna z tych grup osób nie jest w pełni szczęśliwa i nie wykorzystuje potencjału jaki zawiera się w temacie – seks. Traktowanie seksu jedynie jako niewiele znaczącego popędu czy też popędu, którym nie możemy w żaden sposób zarządzać, ewentualnie popędu, którego trzeba się wyrzec – jest moim zdaniem szalenie zubażające.
Człowiek jest istotą seksualną od dnia narodzin aż do śmierci. Seksualność ta wyraża się na rozmaite sposoby i nie sprowadza się jedynie do aktu płciowego. Można ją przyrównać do reaktora elektrowni atomowej – jeśli pracuje prawidłowo jest właściwie niewyczerpanym źródłem energii. Seks jako taki jest jednym z jej przepięknych przejawów. Udany – wpływa na nasze zdrowie fizyczne i psychiczne, zmniejsza ból, rozluźnia, poprawia samopoczucie, zasila, pobudza naszą kreatywność, pozwala się swobodniej wyrażać i pełniej czuć, pogłębia bliskość z samym sobą i partnerem.. Jednym słowem – wspiera nas w obszarach pozornie z seksem niezwiązanych, pozwala żyć lepiej, piękniej, przyjemniej i pełniej. Jest więc o co walczyć. Głęboko wierzę, że seks i praca nad rozwojem w tym obszarze jest czymś czemu warto poświęcić część życia.
Czym jest jednak UDANY seks? Czy bliżej do niego Lilianie, która lubi raczej „waniliowo”, bez specjalnych udziwnień i nie zawsze szczytuje czy może Matyldzie, która doświadczeń ma za sobą sporo, ale nie ma poczucia by była emocjonalnie czy cieleśnie zasilona? O zasileniu związku też nie może być mowy, ponieważ Matylda w takowym nie jest.
Próbą odpowiedzi na to pytanie (w mojej ocenie próbą udaną i bliską mojemu sposobowi myślenia) jest filozofia „slow”. Z pewnością znane są Wam koncepcje takie jak slow food, slow life, slow fashon itp. – koncepcje powstałe z niezgody na bylejakość i z potrzeby jakości. Według idei slow – dobry seks to seks uważny i świadomy. Nie powolny jak może się błędnie wydawać. W założeniach slow seksu nie ma znaczenia czy uprawiasz seks szybko czy wolno, ale czy uprawiasz go uważnie czy nieuważnie. Nie ma też znaczenia ile go uprawiasz i jak często. Ma znaczenia JAK. A na to jak wpływa właśnie podłączenie uważności i świadomości. Jak mówi sex coacherka i współautorka książki „Slow sex” Marta Niedźwiecka: „Róbcie to rzadziej i lepiej, a nie często i beznadziejnie”. Z kolei wyznacznikiem jakości w seksie jest indywidualne zadowolenie. To przyjemność czerpana wszystkimi zmysłami, głębokie połączenie emocjonalne lub po prostu dobra zabawa. Według założeń idei slow seks samo poczucie satysfakcji wystarczy aby nazwać seks jakościowym. Co ciekawe – orgazm nie jest konieczny. Oczywiście fajny seks z dobrym orgazmem to ogromny prezent. Jest on w pewnym sensie naszą nagrodą w seksie. Jednak warto dbać o proporcje, ponieważ jeśli jedynym powodem, dla którego się kochamy jest mityczny orgazm – okaleczymy to czym jest uprawianie miłości. Naturalnie, jeśli kobiecie lub mężczyźnie (tak tak, mężczyzna może mieć wytrysk bez orgazmu, bowiem jedno i drugie to nie to samo; za wytrysk odpowiada układ współczulny włączający reakcję „walcz lub uciekaj”, a za orgazm układ przywspółczulny uruchamiający się w sytuacji relaksu; jest możliwy orgazm bez ejakulacji) przez całe życie nie zdarza się coś co mogłaby/mógłby opisać jako orgazm warto, by się tym zajęła/zajął. Ale uzależnienie satysfakcji seksualnej wyłącznie od wystąpienia orgazmu tworzy model seksualności przypominający bardziej współzawodnictwo, niż intymność. Znakomicie dbać o orgazmy, ale nie ma co ich mitologizować. Zadaniowość nie wpływa korzystnie na seks. Podobnie jeśli seks traktujemy jako sposób sprawdzenia się czy dowartościowania. Dlatego też w idei slow warto uprawiać seks dla seksu czyli dla przyjemności i pogłębienia bliskości bez poddawania się terrorowi orgazmu czy sobie przy okazji coś tym seksem „załatwiając”.
Czy według filozofii slow seks istnieją minimalne warunki brzegowe, żeby nazwać seks dobrym? Tak. Określone jest np. to co jest całkowicie niedopuszczalne. Jest tym wymuszanie aktywności seksualnej. Jest też sprecyzowana minimalna długość stosunku, żeby nazwać go udanym. Jest to czas jaki kobieta potrzebuje, by poczuć podniecenie i się rozbudzić. Czy coś jeszcze? Właściwie nie.  W tym podejściu nie istnieje coś takiego jak norma przyzwoitości. Zamiast tego przyjęta jest zasada konsensualności czyli sytuacja, w której dwie dorosłe osoby uzgadniają co chcą robić, są one w pełni świadome i nie pod wpływem jakichkolwiek środków zmieniających świadomość, wiedzą w co wchodzą, są świadome skutków, dbają o swoje granice i bezpieczeństwo. Nie ma też określonej minimalnej ilości aktów płciowych, które musisz odbyć tygodniowo/miesięcznie/rocznie, żeby twój seks można było nazwać dobrym. Jeśli jesteś szczęśliwa/y, zadowolona/y ze sposobu w jaki wyraża się Twoja seksualność, to choćbyś uprawiał/a seks raz na rok – masz dobry seks. Chyba, że nie jesteś. A jeśli nie –  pamiętaj, że każdy miał, ma, bądź będzie miał jakiś seksualny problem. Seks jest czynnością wrodzoną jak zdolność mowy. I jedno i drugie możesz rozwijać póki żyjesz. Według slow seks – nie po to, by Twój seks był perfekcyjny, ale głębiej doświadczany. W takim razie czy technika nie ma znaczenia? Ma. Znajomość anatomii, stref erogennych swoich i partnera, tego co na niego i na nas działa, dobra technika – to wszystko podnosi jakość seksu. Ale nawet jeśli będziemy świetni od strony technicznej, ale jednocześnie nieuważni – nie będziemy nigdy z seksu czerpać tyle ile jest nam w stanie dać. Weźmy np. takiego stereotypowego narcystycznego macho. Mają tacy macho opinię dobrych kochanków, bo bywają uzdolnieni technicznie. Ale przysłowiowy macho tak naprawdę jest w łóżku sam lub też Ty nie masz większego znaczenia. Od wielu moich pacjentek słyszałam, że taki seks bywa niezwykle interesujący, ale na dłuższą metę mało zasilający energię kobiety i jej poczucie wartości. Czy według omawianej filozofii można mieć dobry seks bez miłości? Owszem. Marta Niedźwiecka w książce „Slow sex” rozróżnia cztery możliwości. Według niej można mieć: dobry seks bez miłości; dobry seks z osobą, którą się kocha; zły seks bez miłości oraz zły seks z ukochaną/ym. Oczywiście dobry seks w połączeniu z miłością jest tym co wpływa na nasz dobrostan psychofizyczny i odczuwaną jakość życia najlepiej i najpełniej.
Wracając do moich bohaterek. Czy opierając się na filozofii slow Liliana ma dobry seks? A Matylda? Liliana jest zadowolona. Czyli jej seks jest dobry. Kiedy zapytałam ją czy jest jednak coś co chciałaby rozwinąć – powiedziała o umiejętności puszczania. To nacechowane negatywnie w kontekście seksu sformułowanie „puszczanie się” jest jedną z podstawowych naszych tęsknot. Oczywiście głównie kobiet, ponieważ to ich zachowania seksualne są notorycznie oceniane jako nieodpowiednie. A pragnienie puszczenia się w seksie (mam tu na myśli odpuszczenie, nie bezrefleksyjne sypianie z kim popadnie) wynika z chęci odczuwania go w pełni, z tęsknoty za nieskrępowanym napawaniem się nim. To bezwzględnie potrafi Matylda. Natomiast jej z kolei brakuje czasem kontroli z domieszką zdrowego rozsądku, które w seksie również się przydają. I działają na naszą korzyść. Z Lilianą pracujemy nad umiejętnością puszczania w życiu. Jeśli nie umiesz puścić w życiu – trudno Ci będzie w seksie. I odwrotnie – jak masz z tym kłopot w seksie, pewnie masz i w życiu. Matyldę wspieram w tym, aby przyjrzała się sobie i swoim potrzebom. Żeby nie działała po omacku. Tak w życiu, jak i w seksie. Doskonalona świadomość pozwala nie kłamać samemu sobie.
A o świadomości przeczytacie w kolejnym artykule.

Granice w związku

Michalina (31) zdecydowała się na spotkanie, ponieważ jak to powiedziała „ma chyba jakiś problem ze związkami”. Proszę aby wytłumaczyła co ma na myśli. Michalina: „Do tej pory byłam w dwóch poważniejszych w związkach. W każdym z nich czułam się nierozumiana.” Tu Michalina zaczyna bardziej szczegółową opowieść o swoim życiu miłosnym. Czyniąc z długiej historii krótką powiedziałabym, że w pierwszym związku Michalina czuła się nierozumiana, ponieważ miała poczucie, że partner jej nie zna, nie wie czego ona chce, potrzebuje, co lubi. W drugim z kolei partnera to niespecjalnie interesowało. Nie wiem czy z mojego podsumowania to wynika, ale kiedy wsłuchałam się w historię Michaliny było dla mnie jasne, że „problem” o jakim mówiła moja pacjentka to problem granic.

Czym są granice?

Drogi czytelniku, droga czytelniczko – pozwolisz, że zadam Ci kilka pytań.
Jak sądzisz – przy jakiej odległości, na którą zbliża się do Ciebie obca osoba np. pytając Cię o drogę czujesz się komfortowo? A kiedy jest już dla Ciebie „zbyt ciasno”?
Na ile potrzebujesz kogoś znać, żeby zaprosić go do siebie do domu?
Jakie zachowania są dla Ciebie „dopuszczalne” na pierwszej randce?
Co w seksie sprawia Ci przyjemność, a co już nie? Na co prawdopodobnie nie chciałbyś/chciałabyś się zgodzić?
Ile średnio czasu w tygodniu potrzebujesz tylko dla siebie?
Jak wysoki ton głosu, np. w kłótni jest już dla Ciebie nieakceptowalny?
Jak blisko potrzebujesz z kimś być, żeby móc mu powiedzieć o najbardziej dla Ciebie intymnych sprawach?
Te przykładowe pytania dotyczą tego co stanowi Twoją granicę, czyli umowną linię wyznaczającą Twoje psychologiczne terytorium. Do niego należą: Twoje myśli, uczucia, decyzje, czyny, potrzeby, wartości, prawa, tajemnice, sposób dysponowania Twoimi rzeczami. Istnieją granice fizyczne, seksualne, psychiczne, emocjonalne.

Po co nam granice?

Znajomość swoich własnych granic jest niezwykle ważna. Co ja mówię? – ważna! Jest absolutnie konieczna, jeśli chcemy wieść życie takie jakie chcemy wieść.
„Granice potrzebne są ludziom jak powietrze. Bez granic (…) nie wiedzielibyśmy jak żyć, ani kim jesteśmy, ani co mamy do zrobienia.” – Olga Tokarczuk „Ostatnie historie”.
Otóż to. Bez znajomości swoich granic żyjesz po omacku i bezcelowo. Wchodzisz w związki i sytuacje, których nie chcesz. Ośmielę się wręcz powiedzieć – bez znajomości swoich granic jesteś nieszczęśliwa/y.

Granice w związkach miłosnych

W moim przekonaniu bez znajomości swoich granic nie jest możliwe, aby stworzyć związek. Jakikolwiek – owszem, ale bliski, satysfakcjonujący i dojrzały – nie. Skąd taka opinia?
Po pierwsze granice mówią nam o tym czego chcemy, a czego nie. Pozwalają docenić i uszanować swoje uczucia, potrzeby, pragnienia, wartości – świadczą o stosunku do samego siebie. Granice są oznaką, że jesteś dla siebie ważna/y, że o siebie dbasz, że siebie kochasz i szanujesz, że żyjesz w zgodzie ze sobą i swoimi wartościami. Granice wyznaczają też to gdzie kończy się jedna osoba, a zaczyna druga. Granice chronią nas i sprawiają, że czujemy się bezpieczniej. Bez podstawowego poczucia bezpieczeństwa, znajomości swoich potrzeb i preferencji, kontaktu ze sobą oraz bez szacunku i sympatii do siebie – związki skazane są na niepowodzenie.
Natomiast sama świadomość swoich granic (choć to bardzo wiele) jeszcze nie wystarczy. Aby związek był udany potrzebne są jeszcze:  umiejętność ich komunikowania oraz wzajemny dla nich szacunek. O to niestety rozbiły się związki mojej bohaterki. Pierwsza relacja Michaliny rozpadła się, ponieważ moja klientka miała kłopot z komunikowaniem tego czego jej potrzeba i na co nie ma zgody. W drugiej – choć Michalina nauczyła się siebie wyrażać, niestety jej partner nie był specjalnie tego ciekawy. Zdarzało mu się też wielokrotnie przekraczać granice wyznaczone przez swoją ukochaną.

Rozpoznawanie granic

Aby dowiedzieć się od samego/samej siebie jak wygląda Twoje psychologiczne terytorium możesz zrobić kilka rzeczy.
Po pierwsze możesz zacząć świadomie zadawać sobie pytania. Mogą być takie jakie zadałam je wcześniej ja, mogą być inne. Pytaj siebie czego chcesz, na czym Ci zależy, jakie są Twoje prawa, jakie są Twoje priorytety, czy sytuacja w jakiej jesteś Ci odpowiada? itp.
Inną metodą na rozpoznawanie swoich granic jest skoncentrowanie się na sygnałach jakie wysyłasz sam/a do siebie w różnych sytuacjach. Na przykład – jesteś na pierwszej randce z nowo poznanym mężczyzną/kobietą. Jakie masz w danym momencie uczucia? Czujesz ekscytację, a może dyskomfort? W jakich momentach? Co Cię napina? Co złości? Czy Twoje ciało ma ochotę się zbliżyć, czy ma ochotę na krok w tył. Kiedy?
Jeszcze innym pomocnym sposobem są tzw. eksperymenty myślowe czy też eksperymenty
w wyobraźni. Załóżmy, że oglądasz film. Wyobraź sobie, że znajdujesz się w sytuacji, w której znalazł się bohater filmu. Pofantazjuj – jak byś się w takiej sytuacji czuł/a? Co byś chciał/a zrobić? Jak byś zrobił/a?
Pamiętaj, że granice nie są sztywne i niezmienne. Dlatego wymagają, aby mieć je na uwadze cały czas. Nie wystarczy, że porozmawiasz ze sobą w tej sprawie raz a dobrze. Co jakiś czas warto zadać sobie pytanie czy dawne granice są nadal aktualne. Ponad to mogą być takie sytuacje, kiedy zdecydujesz się te granice przesunąć – w celach rozwojowych ( w końcu rozwój to wychodzenie poza strefę komfortu) albo ze względu na szczególne poczucie bezpieczeństwa w danej relacji lub też z chęci zrobienia czegoś dla kogoś. Są bowiem granice, które są przesuwalne i takie które nie. Ale żeby wiedzieć które są które konieczny jest wewnętrzny dialog, który prowadzisz sam/a ze sobą.
A co jeśli chodzi o rozpoznawanie granic u partnera? Jak to robić?
Bardzo powszechną metodą na poznanie granic partnera jest metoda tzw. zakładania z góry. Mając swoje własne preferencje oraz doświadczenia z innych relacji wyciągamy określone wnioski. Niebezpieczeństwo jest jednak takie, że nie trafimy. Drugim równie popularnym sposobem jest odgadywanie. Przy tej metodzie ryzyko, że jednak nie uda się nam „wcelować” jest podobne, co przy pierwszej. Zdecydowanie bardziej efektywnym sposobem jest uważna obserwacja – kiedy partner się zbliża, a kiedy oddala? Kiedy komunikuje sprzeciw? W jakich sytuacjach się wycofuje lub napina? Zawsze też możesz partnera zapytać wprost. Np. „Czy jest dla Ciebie ok, kiedy to robię?”. Jest jeszcze jedna bardzo użyteczna możliwość czyli wspólne zaaranżowanie rozmowy, podczas której będziecie rozmawiać o Waszych granicach.

Komunikowanie granic

Czasem mamy taki pomysł, że nasze granice są czymś oczywistym. Dla Ciebie może i tak. Ale nie dla partnera. Dlatego trzeba je komunikować. Można oczywiście „sugerować” czy „dawać do zrozumienia” jak to nierzadko mamy w zwyczaju, ale jeśli nasz partner nie jest mistrzem świata w wychwytywaniu subtelnych sygnałów może się niestety „nie domyślić” (marzenie niektórych z nas). Oczywiście zawsze możesz komunikować swoje granice ciałem – wycofaniem , zbliżeniem, jednak mówienie o tym WPROST z reguły przynosi najlepsze rezultaty. Jeśli natomiast obserwujesz u siebie kłopot z komunikowaniem czego chcesz czy też na co się nie zgadzasz być może warto przyjrzeć się temu z czego to wynika. Diagnoza często zawiera w sobie podpowiedź w kwestii rozwiązania. Jeśli źródło problemu leży głębiej, niż tylko w doborze odpowiednich słów (postawa wobec siebie np. brak szacunku, poczucie bycia niedostatecznie ważną/ym lub też lęk przed reakcją partnera i lęk przed odrzuceniem, czy też brak wiary w to, że ktoś te granice będzie respektował) – może warto skorzystać z pomocy fachowca.

Wzajemny szacunek dla granic

Jedną z podstawowych przyczyn rozpadu związków jest brak poszanowania dla granic partnera. Oczywiście są sytuacje, w których granice, jakie zaznacza partner trudno respektować kiedy jest się w związku. Mam tu na myśli szereg przykładów z mojej pracy zawodowej kiedy to jedno z partnerów stanowczo broniło swojej granicy do prywatności czyli prawa do tego, by w ogóle nie informować partnera gdzie jest i co robi. Lub też gdy jedna z osób w parze wyraźnie protestowała, gdy przekraczano jej granicę wolności, czytaj – prawa do bycia w kilku różnych relacjach jednocześnie. Ale nie o tym mówimy. Mówimy o granicach, które są względnie dojrzałe i które nie wpływają jednoznacznie niszcząco na związek. Nie jest oczywiście proste, by to za każdym razem rozróżnić. Stąd obecne w każdym związku odmienne perspektywy, nieporozumienia, negocjowanie. Nie da się tego uniknąć. I tak ma być. To w żaden sposób nie musi świadczyć o tym, że „do siebie nie pasujemy”, że „za bardzo się różnimy” itp. Póki jesteśmy swoich granic ciekawi, póki jesteśmy otwarci na rozmawianie o nich, póki chcemy je uwzględniać i szanować (choć czasem bywa nam trudno) – póty nadziei, że damy sobie z tym radę. Niepokojące jest to, kiedy nie ma w nas chęci na poznanie granic partnera. Kiedy nie jesteśmy  w stanie wyjść poza swoje: „normalni ludzie tak nie postępują”, „jak ty możesz?”, „to chyba oczywiste, że ..”. Kiedy zaczynamy manipulować: „gdybyś mnie kochała zrobiłabyś to”, „jeśli to zrobisz oznacza, że nic dla ciebie nie znaczę”. Lub też kiedy mimo, iż wiemy w którym miejscu przebiega linia demarkacyjna partnera notorycznie ją przekraczamy.
W zdrowym związku granice są dla nas niemalże „święte”.

 

 

 

 

 

 

 

 

„Tęsknota silnej kobiety za silnym mężczyzną”*

Justyna (34) od kilku lat jest sama. „To nie tak, że przez ten czas nic się nie działo” – mówi. „Chodziłam na randki, nawiązywałam różne znajomości. Ale żadna z nich nie przerodziła się w coś poważniejszego, stałego.” Pytam dlaczego (choć to pytanie podczas sesji terapeutycznych pada rzadko – terapeuci go nie lubią ;)). „Wiem jak to zabrzmi, ale moim zdaniem przyczyną są mężczyźni. Przynajmniej ci, których spotykałam. Niedojrzali, słabi, bez energii, bez pasji, bez inicjatywy, bez pomysłu na życie, wystraszeni, wiecznie niegotowi, bierni, niewychowani, rozpieszczeni (…)” – tu zakończę. Co prawda Justyna wymieniła jeszcze kilka niezbyt pochlebnych określeń, ale chcę tego panom zaoszczędzić. Wbrew pozorom Drodzy Panowie jest to artykuł pisany nie tylko z życzliwości dla kobiet, ale i dla Was. Chciałam jedynie naświetlić problem. Jaki? Taki, że Justyna nie jest jedyną moją klientką, która w ten sposób postrzega rzeczywistość. Coraz częściej słyszę w swoim gabinecie, że coś się stało. Pada to z ust nie tylko kobiet. Panie mówią, że tęsknią za mężczyzną, który byłby silny, niezawodny, odpowiedzialny, zaradny, godny zaufania, taki, na którym można się wesprzeć, który wie czego chce i to osiąga. Z kolei panowie coraz częściej zgłaszają: spadek nastroju i energii, lęk, utratę zainteresowań, poczucie braku sensu.
W jednych z ostatnich badań TNS OBOP zapytano kobiety o ideał mężczyzny. Oczywiście odpowiedzi były różne (na szczęście, różnorodność gustów i potrzeb jest zachwycająca), ale najczęściej padało nazwisko Bogusława Lindy. Z badań prof. Bogusława Pawłowskiego (kierownika Zakładu Antropologii PAN we Wrocławiu) wynika, że najbardziej interesujący mężczyźni wykazują subtelne natężenie cech psychopatycznych. Brzmi groźnie, ale zwracam uwagę na słowo subtelne. Chodziło głównie o pewność siebie, pewną skłonność do ryzyka i nonkonformizmu w przeciwieństwie do niepewności, bierności i zachowawczości, na którą narzekają kobiety. Jak pisze jedna z bohaterek artykułu pt. „Za czym tęsknią kobiety” na portalu pokolenieikea.com; „(…) kobiety chcą mężczyzn wyglądających i zachowujących się jak mężczyźni. Trochę dzikich. Trochę pierwotnych (…)”. Prof. Zbigniew Izdebski tak komentuje wyniki badań TNS OBOB, z których jasno wyniki, że Polki tęsknią za macho: „(…) Polki oficjalnie preferują ugrzecznionego, miłego, dobrze wychowanego faceta, przyparte zaś do muru wyznają, że w głębi serca tęsknią za (…) facetem z krwi i kości.” Tylko co to znaczy – facet z krwi i kości? Czy to oznacza powrót do tego co było – epoki patriarchatu, w którym podział ról był ściśle określony bez jakichkolwiek możliwości odstępstw; czasów, w których mężczyzna miał nad kobietą władzę absolutną; mężczyzny częstokroć grubiańskiego i przemocowego? Nie. Nie o tym i nie o takim mężczyźnie marzą kobiety. Mam cichą nadzieję, że mądrzy i naprawdę silni mężczyźni też tego nie chcą. Kobiety marzą o czułym barbarzyńcy. Prof. Izdebski tak go scharakteryzował: „dojrzały psychicznie, wyrozumiały, niezależny, honorowy twardziel”. Dr. Mariola Bieńko (socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego) w miejsce czułego barbarzyńcy używa określenia „hemingwayowski bohater”, który „łączy w sobie cechy odważnego komandosa i siostry miłosierdzia”. Prof. Zbigniew Lew-Starowicz tak mówi o współczesnym macho: „(…) to nie tylko dobrze zbudowany facet z 3 dniowym zarostem. To mężczyzna decyzyjny, panujący nad emocjami, który daje kobiecie poczucie oparcia, bezpieczeństwa (…). czuły, ale nie rozklejający się, silny psychicznie.” Już słyszę te głosy sceptyków: „ No jasne. Silny i wrażliwy! Odważny i wyrozumiały! Stanowczy i empatyczny! Zdecydujcie się drogie panie!”. Czy chcemy niemożliwego? Czy tacy mężczyźni istnieją tylko w westernach? Zgadzam się, że czasem lista wymagań kobiet wobec mężczyzn nie ma końca. To prawda, że często śnimy o księciu na białym koniu, który występuje tylko w bajkach. Zdarza się nam, że same nie wiemy czego chcemy. I absolutnie jestem za tym, żeby kochać tych mężczyzn, którzy istnieją realnie a nie tych z naszych fantazji. Jednocześnie gros kobiet ma poczucie, iż nie może znaleźć mężczyzny, który spełniłby jakiekolwiek ich kryteria. To po pierwsze. A po drugie – nie, nie uważam, żeby czuły barbarzyńca był jak yeti. Niby jest, ale nikt go nie widział. Jest na wymarciu – tu się zgodzę. Takich mężczyzn nie ma wielu, ale są. Ja takich znam. Z życia osobistego i zawodowego również. To mężczyźni z charakterem – silni, pracowici, decyzyjni, honorowi, odpowiedzialni, lojalni, szanujący i wspierający kobiety, nie bojący się wyrażać uczuć. Żeby nie być posądzoną o jedynie kobiecy punkt widzenia przytaczam słowa mężczyzny – Sebastian Karpiel-Bułecka o tzw. „prawdziwym facecie z krwi i kości”: „Taki ktoś powinien być i do tańca i do różańca. Koniecznie zdolny do roboty, dbający o wszystko co ma w domu. Musi troszczyć się o gazdówkę, ale też popilnować dzieci.”
Dlaczego zdecydowałam się o tym napisać? Bo mam poczucie, że cierpimy. Kobiety, bo są samotne, zmęczone, niezadowolone, rozczarowane, bezsilne, sfrustrowane. Mężczyźni, bo coraz rzadziej są z siebie tak naprawdę zadowoleni (nie mówimy o wizerunku, który prezentują), bo mają poczucie, że zawodzą, bo są zagubieni, niepewni, wycofani. W związku z tym coraz trudniej nam się ze sobą spotkać i wymienić. To oczywiście uogólnienie. Ale służy przedstawieniu ważkiego problemu.
W tym miejscu pojawiają się dwa zasadnicze pytania. Po pierwsze – co się stało, że współczesny hemingwayowski bohater jest tak rzadkim zjawiskiem? I po drugie – co można z tym zrobić?
Na pierwsze pytanie po części odpowiada antropolożka kultury dr. Zuzanna Grębecka. Twierdzi ona, iż nastąpił rozpad znanych wzorców kulturowych, a nowe jeszcze nie zostały przez mężczyzn wypracowane. Psychoterapeuta pracujący głównie z mężczyznami, współzałożyciel fundacji Masculinum Jacek Masłowski twierdzi, że mężczyźni aktualnie znajdują się w tzw. twórczej próżni. Za przyczynę ich bierności i wycofania uznaje przede wszystkim:
* Ojcowie
Poza chlubnymi wyjątkami ojcowie dzisiejszych mężczyzn byli a) przemocowi b) nieobecni. Jeśli stosowali przemoc – w sercach ich synów mogła zrodzić się decyzja (często podejmowana nieświadomie), że nie będą oni tacy jak ich ojcowie. Wiedząc jak niszcząca jest przemoc postanowili nie korzystać ze swojej agresji. Nie jest jednak możliwe, aby pozbyć się tendencji agresywnych. One są częścią natury człowieka. Możemy tylko różnie z nich korzystać – świadomie lub nie, w sposób czynny lub bierny. Mężczyźni podejmujący decyzję o wycofaniu jawnej agresji bardzo często okazują ją w sposób bierny – poprzez wycofanie, brak reakcji. Nie są też często świadomi, że to jest ich sposób na wyrażenie tych tendencji. Również popkultura łączy agresję z przemocą, a nie jest to jedno i to samo. Mężczyzna, który nie chce być jak jego przemocowy ojciec nie potrafi stanowczo wyznaczyć swoich granic, sięgać do świata po „swoje”, nie potrafi skontaktować się ze swoją męską energią i siłą. Jeśli ojcowie byli nieobecni (wojna, praca, emocjonalne wycofanie) – chłopcom brak jest męskich wzorców. W ok. 6-8 roku życia chłopiec zaczyna interesować się światem ojca. Jeśli ojca nie ma i na nieszczęście nie ma wokół niego innych wartościowych mężczyzn (dziadek, wujek, nauczyciel, trener) – nie ma skąd czerpać.
*Matki
Jeśli w życiu chłopca zabraknie na tyle silnego mężczyzny, żeby „zabrał” go od matki – pozostaje liczyć na mądrą mamę, która poniekąd „odda” syna w ręce mężczyzny lub najlepiej grupy mężczyzn i wesprze dojrzewanie syna poprzez zbieranie przez niego doświadczeń. Jeśli matka ma jednak tendencje do nadopiekuńczości, wyręczania syna, usługiwania mu, ograniczania jego swobody – przyszły mężczyzna nie ma się od kogo i jak uczyć.
* Współczesność
Dzisiejszym dzieciom (w tym chłopcom) brakuje swobody. Nie ma już podwórek, na których dzieciaki bawią się bez kontrolującego oka rodzica. Do szkoły są odprowadzane lub odwożone. Na trening – to samo. Lekcje odrabia z dzieckiem rodzic. Gdzie, kiedy i jak chłopcy mają uczyć się samodzielności, zaradności, odpowiedzialności?
Na pytanie dlaczego kobietom brak silnych mężczyzn przy boku odpowiada też niemiecka psycholożka i psychoterapeutka Maja Storch. Po pierwsze uważa, że jest to pokłosie tego, iż kobiety zechciały być samowystarczalne. W takiej sytuacji mężczyźni przestali czuć się potrzebni. Jeśli przyjąć też zasadę, że w przyrodzie siła pewnych tendencji musi się zgadzać – skoro kobiety parły, mężczyźni odpuścili. Maja Storch mówi także o tym, iż kobiety chcąc zyskać dostęp i prawo do korzystania z własnej siły (zaradności, decyzyjności etc) zaczęły wstydzić się i wypierać tendencje i potrzeby przeciwstawne – chęć bycia słabą, bezbronną, wrażliwą, zaopiekowaną. W konsekwencji zaczęły „lądować” u boku mężczyzn „nieudaczników”. Lub były samotne.
Odpowiedź na pytanie o przyczyny zjawiska o jakim mówimy zawiera w sobie podpowiedzi co robić. Co robić, aby i mężczyźni i kobiety zyskali prawdziwy, głęboki dostęp zarówno do swojego animusa (męski archetyp w psychice) i animy (kobiecy aspekt psychiki), ponieważ harmonijny rozwój wymaga obecności obydwu tych pierwiastków i równowagi między nimi. W czasach tzw. patriarchatu ta równowaga również była zaburzona, tylko w innym kierunku. Być może aby złapać balans potrzebne jest otarcie o skrajności. I być może po części jesteśmy trochę w takim momencie. Ale być może też pojawia się już potrzeba szukania wypośrodkowania. W końcu prawdziwa siła – i kobiety i mężczyzny bierze się nie poprzez zaprzeczanie ale poprzez integrację przeciwieństw.

Polecam do przeczytania:

Przede wszystkim kobietom – „Biegnąca z wilkami” Clarissa Pinkola Estes
Przede wszystkim mężczyznom – „Żelazny Jan” Robert Bly

Korzystałam:
książka:
Maja Storch „Tęsknota silnej kobiety za silnym mężczyzną”
wykład:
„Kobiece wnętrze oraz sztuka budowania relacji” – dr. Joanna Heidtman i Jacek Masłowski
portale:
wprost.pl
kobieta.dziennik.pl
transfuzja.org
pokolenieikea.com
doświadczenia i przemyślenia własne 🙂

* Tytuł artykułu zaczerpnięty został z książki niemieckiej psycholożki i psychoterapeutki Mai Storch o tym właśnie tytule

Miłość bezwarunkowa

„Będę Cię kochał niezależnie od wszystkiego. Będę Cię kochał nawet jeśli nierozsądnie postępujesz. Nawet wtedy, kiedy się poślizgniesz i rozbijesz nos. Kiedy się mylisz, kiedy popełniasz błędy. A także wtedy kiedy zachowujesz się jak zwykły człowiek… – nawet wtedy będę Cię kochał”
Pino Pellegrino

Dominika zgłasza się na konsultację z powodu trudności w relacjach z partnerem. Ma bardzo wiele do niego zastrzeżeń. Pytam czy kocha mężczyznę, z którym żyje. Dominika: „Sama nie wiem. Bo on nie daje mi powodów do miłości. Nie spełnia żadnych moich oczekiwań. Za co mam go kochać? Za to, że siedzi przed telewizorem? Albo całe dnie go nie ma? Zdarzają się lepsze chwile. Wtedy nawet myślę, że go kocham. Ale potem znów jest tak samo. I wtedy myślę, że nie ma ani jednej przyczyny do tego, żebym go kochała.”

Inga przychodzi na spotkanie, ponieważ nie układa się jej w związku. Jej mąż pije, od dwóch lat nie pracuje. Inga utrzymuje dom z jednej nauczycielskiej pensji. Pytam czy chociaż mąż przejął na siebie obowiązki domowe. „Nie, skąd. Twierdzi, że ma depresję, bo nie może znaleźć pracy. Ale on jej nawet nie szuka. Myśli, że z nieba mu spadnie.”. „Czy mąż w związku z depresją się leczy?” – dopytuję. „Gdzie tam! On nie wierzy w lekarzy ani psychologów.” Inga czuje się bezradna. Jej wszelkie prośby i próby mobilizacji męża okazały się nieskuteczne. Moja pacjentka nie widzi wyjścia z sytuacji. „Przecież rozwieść się nie rozwiodę. Przysięgałam go kochać. Na dobre i na złe. Chyba na tym polega miłość, prawda?” „Na czym?” – chcę się dowiedzieć jak Inga to widzi. „No na miłości bezwarunkowej. Kochasz i już. Jeśli stawiasz komuś warunki to chyba nie możemy mówić o miłości, zgadza się?”

Ach te odwieczne pytania! Czym jest miłość? Czy kochamy za? Czy kochamy mimo? Czy w miłości mamy brać to co ktoś nam zechce dać i nie pytać o więcej? Czy mamy prawo stawiać warunki? Czy mamy prawo oczekiwać?
W ostatnim czasie „karierę” zaczęło robić pojęcie miłości bezwarunkowej. W rozlicznych artykułach i felietonach czytamy że „rodzice powinni kochać dzieci bezwarunkowo”, że „miłość bezwarunkowa do dzieci jest tym co wyposaża je w wysoką samoocenę”, że „w związkach powinniśmy pracować nad tym, żeby kochać bezwarunkowo” itp. Obserwuję, że moi klienci zaczynają się w tym gubić. Doświadczają poczucia winy, jeśli pojawią się u nich jakiekolwiek oczekiwania wobec dzieci czy partnerów. Lub też są rozczarowani, że ich mężowie czy żony nie potrafią przyjąć ich z pełną akceptacją dla wszystkich ich cech i zachowań. Zaczynają wątpić w jakość swoich związków. Lub też tak jak Inga w sposób szkodliwy pojmują to czym jest bezwarunkowa miłość. Są oczywiście i tacy, dla których bycie w związku oznacza głównie wpływanie na partnera, aby ten się zmienił, dostosował i odpowiedział na wszystkie nasze deficytowe potrzeby. Takim przykładem jest Dominika, choć myślę, że Dominika jest już na etapie kiedy zaczyna to rozumieć. Ja przytoczyłam nasze pierwsze spotkanie.
Czym jest więc bezwarunkowa miłość?
W tekstach dotyczących tego zagadnienia możemy przeczytać, że miłość bezwarunkowa to odczuwanie miłości niezależnie od wszystkiego. To pragnienie dobra i szczęścia dla kochanej osoby. To czerpanie radości z samego aktu kochania, a nie faktu bycia kochanym. To pełna akceptacja drugiej osoby niezależnie od jakichkolwiek warunków. Niezależnie od tego co ta osoba powie lub zrobi. To całkowita akceptacja bez powziętych z góry założeń, oczekiwań, żądań, pozbawiona pragnienia posiadania drugiej osoby. To dawanie sobie wolności. To równość. To pełne wsparcie dla wzajemnego rozwoju, indywidualności i niezależności. To zaufanie i przebaczanie. To koncentrowanie się na tym co wspólne. To gotowość do widzenia duchowej natury człowieka. Miłość bezwarunkowa wyklucza chęć kontrolowania, manipulowania, podporządkowywania, wykorzystywania, zazdrości, rywalizacji, obwiniania, ciągłej krytyki, ataku, obrony. Kochając bezwarunkowo rezygnujemy ze strachu, wzmacniania poczucia zagrożenia, odrębności czy izolacji, odrzucamy koncentrowanie się na różnicach. Czytamy też, że tak należy kochać.
A potem słucham audycji radiowej, w której jedna ze znanych blogerek i autorek książek o zdrowym żywieniu mówi, że nie pozwala swojemu synkowi na spożywanie trującego jedzenia i tłumaczy mu, że jeśli się kogoś kocha to czasem stawia się pewne ograniczenia. Z miłości.
I słucham dominikanina Adama Szustaka, który twierdzi, że „miłość bezwarunkowa to jedna z największych bzdur świata” oraz że „miłość musi powstawać o pewne warunki”. Żeby mogła być pełniejsza, żeby mogła wzrastać.
I bądź tu mądry. Więc jak należy kochać?
Mam kilka przemyśleń na ten temat.
Po pierwsze uważam, że jedno i drugie wcale się nie wyklucza. Ten brak sprzeczności odczuwam w momencie, gdy przyglądam się swojej relacji z moją kotką. Obdarzam ją miłością, karmię ją, dbam o nią zupełnie bezinteresownie, nie mam wobec niej oczekiwań, że będzie taka lub inna, przyjmuję ją taka jaką jest. Nie zmuszam jej do tego czego nie chce (chyba że coś zagraża jej bezpieczeństwu lub zdrowiu), nie próbuję jej sobie podporządkować. Ale to nie oznacza, że lubię wszystko co robi. To nie oznacza, że godzę się na wszystko. Że nie komunikuję jej swoich granic. Czy to oznacza, że wtedy kocham ją mniej? Nie. Czy moja złość czy irytacja na niektóre z jej zachowań sprawiają, że przestaję darzyć ją miłością? Ani trochę. Czy wszystko mi się w niej podoba? A gdzieżby. Czy mimo wszystko myślę, że jest doskonała taka jaka jest? Tak. Doskonała w swojej niedoskonałości. Myślę, że podobną postawę możemy przyjąć w relacjach z dziećmi, przyjaciółmi, partnerami. I co ważne – także w relacji ze sobą.
W swojej pracy rzeczywiście obserwuję, że wchodząc w relacje mamy potwornie dużo założeń: jaki powinien być partner, jakie powinny być nasze dzieci, jak powinien wyglądać związek; a wszystko co od tych koncepcji odbiega łączymy z brakiem miłości. Żądamy, obrażamy się, złościmy. Wzbudzamy poczucie winy. Zmieniamy naszych bliskich podług naszych wyobrażeń. W naszych relacjach jest mnóstwo strachu. I roszczeń. Czy takie związki są szczęśliwe? Nie. Jest w nich za to dużo rozczarowań, zarzutów, żalu, wzajemnych licytacji, oskarżeń. Partnerzy w takich związkach tęsknią do bycia akceptowanym. I z moich doświadczeń wynika, że jest to jedna z podstawowych wartości, jakiej brakuje nam w relacjach. Różnych – z rodzicami, dziećmi, przyjaciółmi,  partnerami. Kiedy mamy możliwość doświadczania pełnej akceptacji nas jako osoby – rozpuszczamy się. Mamy poczucie jakbyśmy wrócili do domu po długiej, męczącej podróży. W związkach, w których jest więcej akceptacji i miłości, niż strachu i wymagań obecne są radość, spokój, wzajemna ciekawość, zachwyt, zaangażowanie, poczucie pełni i głębi. Niestety, wielu z nas nie miało tyle szczęścia, by od swoich rodziców doświadczyć miłości, która pozbawiona jest założeń kim i jacy powinniśmy być. To powoduje, że sami mamy kłopot z obdarzaniem siebie taką miłością. Siebie i swoich partnerów. Ale kiedy już na swojej drodze spotkamy kogoś kto powie: „w porządku, taki jaki jesteś jest ok”, „takiego cię biorę, takiego cię kocham” – czujemy jak w nasze serca i żołądki wlewa się całe ciepło świata. Tak bardzo jest to ważne. I tego z pewnością mamy w swoich związkach za mało. Tak naprawdę uważam, że bez mądrej akceptacji stworzenie satysfakcjonującej relacji jest właściwie niemożliwe. Sceptycy mogliby w tym miejscu zapytać czy taka pełna akceptacja nie prowadzi do rozleniwienia czy spoczęcia na laurach. Moje doświadczenia wskazują, że kiedy czujemy się akceptowani chętnie dokonujemy dobrych zmian dla związku, chętnie go rozwijamy. Ponadto pamiętajmy, że akceptacja i miłość dotyczą partnera jako osoby. Nie oznacza to, że podoba nam się wszystko co robi. Że nie mamy swoich potrzeb. Że nie możemy wyrazić opinii na ten temat. Przeciwnie. Wyrażajmy je – potrzeby, opinie, niezadowolenie. Ale jest różnica czy dzieląc się z ukochanym swoimi emocjami robimy to po to, żeby wiedział jak się z jego zachowaniem czujemy, co o tym myślimy i czego byśmy chcieli, czy żądamy, żeby on czuł/myślał/robił inaczej. Szczególnie, że my tych zmian domagamy się nawet wtedy, kiedy nie dotyczą one ani bezpośrednio nas, ani naszego związku. Po prostu – chcemy, żeby było po naszemu. Ważne jest również to czy nasz przekaz brzmi: „to mi nie pasuje, jednocześnie to nie ma nic wspólnego z moją miłością do ciebie” czy też: „to mi nie pasuje, więc to zmień, a jak nie, to ja wycofuję miłość”. Ponadto kochanie kogoś, a bycie z kimś w związku to też nie zawsze jedno i to samo. Miałam pacjentkę, która odeszła od męża kochając go, ponieważ swoim zachowaniem ją krzywdził. Zrobiła to z miłości do siebie. W swojej dojrzałości doskonale wiedziała, że gdyby tego nie zrobiła w myśl fałszywie rozumianej miłości bezwarunkowej sprzeniewierzyłaby się miłości do siebie, a miłość pomiędzy nią a mężem uległaby wynaturzeniu. Nie mylmy miłości bezwarunkowej ze swoim prawem do ochrony: swoich potrzeb, swoich granic czy wręcz swojego zdrowia czy życia. To wypaczenie tego czym owa miłość bezwarunkowa jest.
Podsumowując: Jeśli miłość bezwarunkową rozumieć jako większą akceptację partnera jako osoby oraz wykluczenie kontrolowania, manipulowania, podporządkowywania, wykorzystywania, rywalizacji, obwiniania, ciągłej krytyki – to uważam to za dobry kierunek. Czy możliwy do zrealizowania? W pełni pewnie nie. W końcu jesteśmy tylko ludźmi, a nasza emocjonalność nie jest doskonała. Ale jest do czego dążyć i to już jest bardzo wiele. W końcu droga jest celem. Należy jednak pamiętać, że dzielenie się sobą (swoimi emocjami, opiniami, potrzebami) jest nie tylko naszym prawem, ale wręcz obowiązkiem w relacji. Bez tego związek nie ma szans przetrwać. O wzrastaniu i rozwijaniu nawet nie wspomnę. Bowiem aby związek mógł być udany sama miłość nie wystarczy. Nawet bezwarunkowa.
 

 

Związek symbiotyczny

Weronika i Miłosz zdecydowali się na spotkanie, ponieważ od prawie roku starają się o dziecko. Póki co niestety bezskutecznie. Wizytę u psychologa zasugerował parze lekarz. To co pierwsze rzuca mi się w oczy to podobieństwo Weroniki i Miłosza do siebie. Przypominają bardziej rodzeństwo, niż parę. Początkowo nawet trudno uchwycić co takiego wpływa na mój odbiór. Po chwili wszystko staje się bardziej zrozumiałe. Proszę Weronikę i Miłosza, żeby powiedzieli coś o sobie i o swojej relacji.
Weronika: „Poznaliśmy się 3 lata temu na kursie językowym. Zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia. Od tamtej pory właściwie jesteśmy nierozłączni.”
– „Może pani powiedzieć o tym coś więcej?” – proszę.
– „Pracujemy w jednej firmie, bo ja mam własną działalność i zatrudniłam Miłosza. Staramy się każdą możliwą chwilę spędzać ze sobą. Mamy taką umowę, że szukamy takich zajęć, gdzie możemy iść razem. Teraz np. chodzimy na siłownię. Jeśli wychodzimy ze znajomymi to oczywiście wspólnie. Niektórzy tego nie rozumieją, ale trudno. To chyba naturalne, że w pewnym momencie to związek i rodzina stają się najważniejsi. Moja przyjaciółka tego nie zaakceptowała i już się nie przyjaźnimy. Szkoda, ale mam Miłosza. On jest dla mnie najważniejszy.”
Miłosz: „Może będzie się pani śmiać, ale ja naprawdę myślę, że my byliśmy sobie pisani. My się w ogóle nie kłócimy.”
– „W ogóle?” – dopytuję
– „Nie. Po prostu my się chyba we wszystkim zgadzamy. A nawet jeśli nie, to uznajemy, że zgoda jest ważniejsza i staramy się, żeby jakieś pierdoły nas nie poróżniały. Weronika jest kobietą mojego życia. Kłócić się z nią? Po co?”

Basia i Filip przychodzą wspólnie na prośbę Basi. Basia tak zaczyna spotkanie: „Jesteśmy tutaj, żeby powiedziała nam Pani co się takiego stało, że mój mąż odleciał.” Proszę Basię, żeby wyjaśniła co ma na myśli. „Jesteśmy małżeństwem 5 lat. W związku 8. Do tej pory wszystko było idealnie. Kochaliśmy się jak nikt inny. Przynajmniej tak nas postrzegano. Nie mogliśmy bez siebie żyć. Do tego stopnia, że w ciągu dnia pracy wysyłaliśmy sobie dziesiątki smsów. O wszystkim. Wydawało mi się, że naprawdę nasza relacja jest niezwyczajna, wręcz bajkowa. Miesiąc temu dowiedziałam się, że mój mąż mnie zdradził. To był dla mnie cios. Ja znam tą dziewczynę i wiem jaka ona jest, że żadnemu nie przepuści, szczególnie jeśli jest szczęśliwie żonaty. Ona wszystkim musi udowadniać, że jest lepsza od tych żon. Ale nie rozumiem dlaczego mój mąż na to poszedł? Czego mu brakowało?”

„Już ustaliliśmy, że będziemy najszczęśliwszą parą na świecie” – mówi bohaterka książki „Duma i uprzedzenie” autorstwa Jane Austin. Znacie to? Pragnienie, żeby stworzyć związek z kimś, kto jest do nas tak podobny i tak z nami zgodny, że niemal stopiony – w uczuciach, myślach, potrzebach, pragnieniach, poglądach, działaniach? Te wszystkie: „nie mogę bez ciebie żyć”, „bez ciebie moje życie nie ma sensu”, „ty jesteś powodem, dla którego żyję”, „jesteś doskonała/y”, „czekałem/am na ciebie całe moje życie”, „każda minuta bez ciebie to czas stracony”, „nasza miłość jest w stanie pokonać wszystko” – tak piękne, pożądane i jak najbardziej naturalne w stanie zakochania bywa, że chcemy zatrzymać na dłużej, a nawet na zawsze. Więcej – mamy przekonanie, że wszystko co od tego odbiega nie jest „tą jedyną, prawdziwą miłością”. Są osoby, które tak wyobrażają sobie związek – jako idealne dopasowanie, połączenie i porozumienie. Marzą o spotkaniu „bratniej duszy, absolutnej fuzji, miłości do grobowej deski” – wszystkie te określenia zaczerpnięte są z wypowiedzi moich pacjentów. Przykładem takich par są bohaterowie artykułu. Zarówno Weronika i Miłosz, jak i Basia i Filip mają poczucie wyjątkowości swojego uczucia. Uważają, że doświadczają takiej miłości, jakiej inni nie mają. Używają słów, że „są sobie pisani, przeznaczeni”, a także że „należą do siebie”. Za podstawową wartość związku uważają to, że czują i myślą podobnie i też usilnie dążą do tego, żeby wzmacniać owo poczucie jedności. Unikają kłótni. Nie poruszają kontrowersyjnych tematów. Nie konfrontują się ze sobą. My jest dla nich ważniejsze, niż ja. Właściwie wszystkie potrzeby realizują w związku. Są samowystarczalni. Nie potrzebują zewnętrznego świata, a nawet są gotowi go odrzucić, jeśli ten zagraża ich relacji i jedności. Sprawiają wrażenie przysłowiowych papużek nierozłączek. Każdą chwilę spędzają razem, towarzyszą sobie niemalże w każdej sytuacji, a jeśli nie jest to możliwe pozostają w nieustannym kontakcie. Kiedy są oddzielnie czują się niepewnie, mają poczucie, że „osobno nie istnieją w pełni”. W związku czują się „na swoim miejscu”. Wszystko to słowa moich bohaterów. O takich związkach psychologowie mówią, że to związki symbiotyczne. Jest to pojęcie zaczerpnięte z biologii. Tam oznacza to zjawisko ścisłego współżycia dwóch organizmów, które przynosi korzyść każdej ze stron lub jednej, a drugiej nie szkodzi. Niestety w niektórych układach charakter współżycia może zmieniać się w czasie i doprowadzić do tego, że jeden z organizmów może w pewnych okresach czerpać więcej korzyści, stając się pasożytem, doprowadzając tym samym do upośledzenia lub śmierci drugiego organizmu. Trudno więc dokładnie ustalić bilans zysków i strat takiego układu. W relacjach jest podobnie. Para żyjąca w symbiozie może sprawiać wrażenie pary doskonałej – kochającej, wspierającej, pełnej wzajemnego zachwytu. Czy są tego złe strony? Niestety. Więź symbiotyczna zawiera w sobie bardzo niebezpieczną umowę: „Będzie jak w bajce. Będziesz mieć wszystko co zechcesz. Pod jednym warunkiem – że wyrzekniesz się siebie”. W symbiozie identyfikujemy się z kimś (partnerem) lub czymś (związkiem) w takim stopniu, że doprowadzamy do roztopienia własnej tożsamości. Bez partnera nie wiemy kim jesteśmy. Jesteśmy zagubieni. Niektórzy bez partnera wręcz nie potrafią funkcjonować. Zatracona zostaje samodzielność, indywidualność. Odległość i odrębność budzą lęk, złość, smutek, ból. Wielokrotnie są odbierane jako wyraz braku miłości i zaangażowania czy jako dowód porzucenia. A skoro tak to wszelkie próby odrębności są pacyfikowane lub karane. W wariancie bardziej romantycznym czy pluszowym – poprzez unikanie kłótni, tłumienie złości, podkreślanie podobieństw, idealizację partnera, rezygnowanie ze wszystkiego co poza związkiem; w tym bardziej bojowym – poprzez pretensje, żądanie, wzbudzanie poczucia winy, przyjmowanie roli ofiary, manipulacje, szantaż emocjonalny. Tylko niestety tłumione emocje nie wyparowują i w pewnym momencie będą potrzebowały znaleźć ujście. Bywa, że z powodu od lat tłumionych emocji takie związki rozpadają się z wielkim hukiem. W symbiotycznych związkach nierzadko pojawia się problem z zajściem w ciążę. To zrozumiałe, jeśli zobaczymy, że dziecko w sposób naturalny stanowi dla symbiozy zagrożenie. Samo jej w początkowej fazie wymaga. Nieświadoma chęć ochrony relacji symbiotycznej stanowić może jedną z przeszkód czy utrudnień na drodze do zostania rodzicem. A jeśli dzieci w takim związku się pojawiają stanowi to wyzwanie znacznie silniejsze, niż w związkach niesymbiotycznych. W związkach symbiotycznych może pojawić się też nieuświadomiony lęk przed zatraceniem i potrzeba odczepienia się. Stąd niezrozumiałe dla partnerów zdrady czy romanse. Mogą one wynikać także z faktu, iż do związków symbiotycznych nierzadko wkrada się nuda, zastój, mdłość, skostnienie. Także w seksie, bowiem ten wymaga określonego napięcia i tajemnicy. W sposób naturalny pojawia się potrzeba ożywczej energii i przeciwwagi. W związku symbiotycznym tylko pozornie jest dobrze i wygodnie. Tak naprawdę partnerzy są ze sobą splątani niewidzialną nicią. Nie ma w nich swobody, naturalności i autentyczności. Jest pozornie nieodczuwalny ciężar. Bliskość jest pseudobliskością, bowiem nie możesz kogoś zobaczyć takim jakim jest i nie możesz się z kimś spotkać tak naprawdę, jeśli jesteś sklejony/a, zlany/a, a dodatkowo bardziej jesteś w swoich wyobrażeniach o tym jak być powinno, niż w realności i w tym co jest. Partnerzy w związku symbiotycznym bardziej zainteresowani i zafascynowani są swoimi projekcjami i wizją relacji, niż sobą nawzajem. A co w sytuacji rozpadu takiej relacji (odejście lub śmierć jednego z partnerów)? Miałam kiedyś pacjentkę, która miała za sobą dwie próby samobójcze. Cierpiała po śmierci męża. „Ja bez niego nie istnieję” – mówiła. „Był wszystkim. Wszystkim co ma jakąkolwiek wartość. Moje życie się skończyło.” Pani miała 43 lata. Mąż nie żył od lat 4. Symbioza bywa niezwykle przyjemna. Na pewnych etapach życia pary (etap zakochania) czy w niektórych sytuacjach (seks) – zupełnie też naturalna, dobra i bezpieczna. Jednak dojrzali partnerzy potrafią z symbiozy wychodzić. Mają umiejętność urealniania się, odzyskiwania własnej odrębności i akceptowania odrębności partnera. Zdają sobie sprawę, że jest MY i że są JA.
Weronika i Miłosz podjęli wspólnie terapię. Kiedy po roku zapytałam ich co pomogło im wyjść z relacji symbiotycznej powiedzieli m.in.:
Weronika: „ Przekonałam się, że związek potrzebuje takich doświadczeń: bycia też oddzielnie, tęsknoty. Dostrzegłam, że jeśli nie ma przestrzeni osobnej – to co wspólne też po czasie przestaje cieszyć.”
Miłosz: „Uświadomiłem sobie, że to co robimy i przeżywamy osobno czyni nas w oczach drugiego atrakcyjnym. No i faktycznie – ten kogo nie zatrzymujemy nie ma potrzeby wyrwania się.”

 

Stres i depresja u lekarzy – przyczyny, objawy, środki zaradcze

Z badań przeprowadzonych przez organizację Beyondblue wynika, że co najmniej 1 na 4 lekarzy doświadczył w swoim życiu objawów depresyjnych lub innego rodzaju zaburzeń emocjonalnych (zaburzenia lękowe, wypalenie zawodowe etc). To zdecydowanie więcej, niż w innych grupach zawodowych. Wyniki badań potwierdzają opinie psychologów/psychoterapeutów współpracujących ze środowiskiem medycznym. Są oni zdania, że zawód lekarza jest szczególnie narażony na objawy z kręgu zaburzeń psychicznych i zaburzeń zachowania. Dlaczego? Przyczyn jest wiele. Po pierwsze lekarze długo się uczą i cały czas wymaga się od nich ciągłego kształcenia. Tak naprawdę w tym zawodzie nie ma takiego momentu, kiedy można powiedzieć „wiem wszystko”. Zawsze istnieje możliwość, by być jeszcze bardziej na bieżąco. Do tego dochodzi presja ze strony przełożonych czy środowiska lekarskiego, by podwyższać swoje kwalifikacje, a jednocześnie brak jest czasu na powyższe. Lekarze pracują z reguły w dużym pośpiechu, a przez to w napięciu. Jeśli dojdzie do tego konflikt na poziomie wartości (np. lekarzowi zależy na tym, by poświęcić pacjentowi tyle czasu, ile potrzeba, ale niestety na wizytę ma jedyne 10 minut, z czym lekarzowi trudno się pogodzić) – sytuacja jest trudna w dwójnasób. Lekarze pracują dużo. Jak donosi serwis Konsylium 24.pl jedynie 17 % lekarzy pracuje tyle, ile wynosi etat (37-38 godzin w tygodniu). Polskie i unijne przepisy pozwalają na pracę lekarza w limicie 48 h w tygodniu. Dotyczy to jednak jedynie lekarzy na etatach. Ponieważ wielu z nich pracuje na tzw. kontraktach limity te ich nie dotyczą. W związku z tym są i tacy, którzy potrafią pracować i 92 godziny w tygodniu (10%), a nawet więcej (4% badanych). Lekarze nierzadko dyżurują też w różnych godzinach, często w nocy. To prowadzi do zrujnowania rytmu biologicznego. Praca lekarza to ciągły kontakt z ludźmi (coraz bardziej roszczeniowymi), pomaganie im czyli bycie „dla”, codzienne stykanie się z cierpieniem, chorobami, śmiercią. To musi odbijać się na zdrowiu emocjonalnym lekarzy. Do tego dochodzi ogromna odpowiedzialność, wymagania trudne do zrealizowania, nadmiar zadań, coraz większa biurokracja, poczucie braku wpływu na pewne rzeczy. Lekarze zazwyczaj źle się odżywiają (brak czasu), nie dosypiają (dyżury), palą (rozładowywanie napięcia), piją ryzykownie (1 na 6). To potęguje odczuwalny dla organizmu stres. Nie zapominajmy także, że lekarze mają swoje domy i rodziny, wobec których pełnią określone obowiązki. Wymagania zawodu lekarza wraz ze zobowiązaniami wobec najbliższych pogodzić jest niezwykle trudno. Atmosfera w pracy i relacje między współpracownikami też bywają różne. Wszystkie powyższe czynniki sprawiają, że lekarze doświadczają permanentnego stresu. Podwyższony poziom kortyzolu, adrenaliny i noradrenaliny, obniżony poziomu serotoniny i dopaminy (to właśnie dzieje się w organizmie podczas intensywnego i przewlekłego stresu) degradują układ odpornościowy. Jeśli dodatkowo nie potrafimy rozpoznać niepokojących sygnałów, jakie wysyła nam organizm i nie mamy wiedzy jak sobie z nimi konstruktywnie poradzić – depresja może stać się naszym doświadczeniem. Odnoszę też wrażenie, że lekarzom często towarzyszy wstyd z powodu faktu, „iż sobie nie radzą”, co skutkuje przetrzymywaniem niepokojących objawów nierzadko do momentu, kiedy jest już naprawdę źle.

Co powinno zaniepokoić?

– poczucie obniżenia nastroju
– anhedonia (nic nie cieszy)
– permanentne zmęczenie czy skrajne wyczerpania, brak energii
– poczucie, że nie jesteśmy w stanie się zasilić (naładować przysłowiowych akumulatorów)
– brak umiejętności odpoczywania
– niechęć do pracy, brak motywacji
– irytacja, niecierpliwość
– wybuchowość, agresja
– cynizm wobec pacjentów, zobojętnienie, pogardliwy stosunek
– chęć izolowania się
– niepokój
– brak kontroli (poczucie „nieogarniania” codziennych zadań), tworzenie zaległości
– trudności z koncentracją uwagi, myśleniem, pamięcią
– obniżenie samooceny, negatywna ocena kompetencji zawodowych
– problemy ze snem (bezsenność, nadmierna senność)
– bóle i inne objawy somatyczne, choroby (ból głowy, kręgosłupa, objawy ze strony układu pokarmowego, tachikardia etc)
Powyższe objawy powinny być dla nas informacją, że coś się nie sprawdza. Że w związku z tym potrzebujemy zmiany – czy to w sposobie pracy, odpoczywania, myślenia czy jeszcze w jakimś innym obszarze. I zrobilibyśmy sobie duży prezent, gdybyśmy tym razem tych sygnałów nie zignorowali, ale wykorzystali je dla naszego zdrowia psychofizycznego. I w końcu zadbali o siebie. W jaki sposób?
– dbając o sen (najlepiej regularny, w zależności od potrzeb organizmu minimum 6-8 godzin, naukowcy są zdania, że najbardziej regenerujący sen to ten przed północą)
– dbając o jakość przyjmowanego jedzenia (w końcu to nasze paliwo), nie doprowadzając do długich przerw w jedzeniu, a przez to spadków glukozy we krwi
– dbając o ruch (idealnie, gdybyśmy ruszali się co najmniej kilka razy w tygodniu, psychologowie są zdania, że nie ma innego sposobu na odreagowanie napięcia jak poprzez wysiłek fizyczny)
– dbając o odpoczynek (każdego dnia)
– dbając o relacje z ludźmi (spotkania towarzyskie potrafią być dobrą odskocznią, przyjaciele niezastąpionym źródłem pomocy i wsparcia, a naprawdę głębokie relacje z ludźmi nadają naszemu życiu sens)
– dbając o swoje pasje i hobby (m.in. w celu przeżycia tzw. „stanu flow”czyli niezwykle regenerującego poczucia absolutnego zespolenia z wykonywaną i przeżywaną czynnością)
– dbając o tzw. work life balance czyli odpowiednie proporcje między pracą, a życiem osobistym
To podstawa. Właściwie można by powiedzieć – elementarna higiena życia, o której wszyscy wiemy, ale tylko garstka z nas żyje w ten sposób. Ponadto dobrze robi kontakt z naturą (pod warunkiem, że lubimy), techniki oddechowe i przyzwolenie sobie na nicnierobienie (po prostu bycie, doświadczanie, zmysłowanie). Ale na niewiele to wszystko, jeśli nie popracujemy nad tym co w nas: oparciem w sobie, umiejętnością opiekowania się sobą, odmawiania i odpuszczania. Warto o to zadbać i ze względu na siebie i ze względu na bezpieczeństwo pacjentów. W końcu, zgodnie z hasłem podczas manifestacji lekarzy pod siedzibą Parlamentu Europejskiego: „zmęczony lekarz to martwy pacjent”.

 

 

O wstydzie

„Wstydliwość zdobi każdego człowieka, dlatego musisz umieć ją przezwyciężyć, nie tracąc jej.”
Monteskiusz

Czym jest wstyd?

Wstyd to uczucie (często przeżywane jako upokarzające) związane ze świadomością własnych braków i lękiem przed opinią innych. Doświadczamy go głównie w relacjach. Do gabinetu psychoterapeuty trafiają najczęściej osoby, które wstydzą się nadmiernie. Klienci, którzy są tego świadomi zgłaszają, że czują się przez wstyd ograniczani. Czego moi pacjenci się wstydzą? Swojego wyglądu, swoich uczuć, myśli, potrzeb, określonych cech osobowości, umiejętności, osiągnięć, nawyków, pozycji materialnej, osobistej historii, tego że na randce ubrudzą się podczas jedzenia – jednym słowem potrafią wstydzić się wszystkiego. I też to wszystko sprowadza się do jednego – wstydzą się siebie. Ze wstydem jest jeszcze dodatkowa trudność, ponieważ my się wstydu wstydzimy. Wstyd uważamy za emocję wyjątkowo wstydliwą. Jeszcze w czasach, które wspierają śmiałość, przebojowość, bezpruderyjność – mamy poczucie, że wstydzą się tylko nieudacznicy i ofiary losu. Jeśli nie chcemy czuć się lub być odbierani w ten sposób – musimy coś z tym wstydem zrobić.

Jakie mamy na wstyd sposoby?

Po pierwsze zaprzeczamy. Udajemy, że go nie ma. Ale udawanie i ukrywanie jest męczące, więc tracimy energię, spada nasza witalność. Jest jeszcze jeden koszt. Odcinając się od jednej emocji tracimy kontakt z pozostałymi. Czyli w gruncie rzeczy ze sobą.
Drugi sposób na wstyd to wycofanie. Zaczynamy unikać ludzi, określonych miejsc czy sytuacji, powoli rezygnujemy z naszych marzeń. Jak to powiedział Tim Jackins: „Coraz więcej rzeczy nie robimy tylko dlatego, że się wstydzimy. Chodzimy wolniej i ostrożniej. Bardzo ostrożnie siedzimy. Bardzo ostrożnie mówimy. Nie śpiewamy pełnym głosem. I nigdy nie tańczymy.”
Możemy też zamienić wstyd na inną emocję np. złość. Kiedy się złościmy nie mamy poczucia, że się wstydzimy. Ponadto agresja to niezwykle skuteczny sposób na trzymanie innych na odległość. A jeśli nie jesteśmy z ludźmi blisko – oni nie są nas w stanie zawstydzić czy ośmieszyć, a przez to zranić. Podobną funkcję ma wywyższanie siebie i poniżanie innych. Takie zachowania bardzo często przykrywają wstyd.
Kolejną strategią, żeby nie musieć odczuwać wstydu jest perfekcjonizm. Czyli dążenie do tego, aby wszystko zrobić tak idealnie, żeby nie było powodów do wstydu. Co w ten sposób tracimy? Przede wszystkim radość i spontaniczność. Do tego jesteśmy stale zmęczeni i w lęku o to czy jest dostatecznie idealnie. Nasze relacje kuleją, ponieważ albo nikt nie jest w stanie z nami wytrzymać albo my nie mamy siły na dodatkową inwestycję energetyczną w ludzi.
Doskonale uwagę od wstydu i bólu z tym związanego odwracają również wszelkie kompulsywne i nałogowe zachowania.
Bywa, że powyższe strategie są przez pacjentów stosowane świadomie (szczególnie unikanie lub np. perfekcjonizm), jednak większość z nas używa ich w sposób zupełnie bezwiedny i automatyczny. Wtedy taki sposób radzenia sobie może stać się częścią naszej tożsamości. Jeśli więc obserwujesz u siebie: skłonność do izolacji, lęk przed bliskością, nieumiejętność stawiania granic, skłonność do zabiegania o innych i dogadzania im, perfekcjonizm, autorytaryzm wobec siebie, zachowania autosabotujące i autoagresywne, sny o określonej tematyce (np. stoisz nagi/a w miejscu publicznym lub też stajesz przed komisją na egzaminie i nic nie umiesz), poczucie bycia ofiarą, objawy depresyjne, kompulsje, uzależnienie od aktywności umysłowej i inne uzależnienia, płytki oddech, napięcie, złość, frustrację, skłonność do kontrolowania, moralizowania i krytyki, poczucie bycia wszechwiedzącym, arogancję, pogardę, protekcjonalizm, poczucie, że świat jest bezwartościowy – istnieje prawdopodobieństwo, że gdzieś bardzo głęboko doświadczasz poczucia swojej ułomności, tudzież zasadniczego braku czy deficytu i obawiasz się jego zdemaskowania. Tym właśnie jest wstyd – wstyd destrukcyjny, toksyczny. Wstyd, który nas hamuje. Wręcz zniewala, paraliżuje.

Dlaczego się wstydzimy?

Zanim odpowiemy na to pytanie warto podkreślić jedno – wstydzimy się wszyscy. W mniejszym (czasem bardzo nieznacznym) lub większym stopniu, ale to emocja powszechna. Niektórzy wstydzą się w sposób nadmierny – tych wstyd unieruchamia. Ale pewna doza wstydu jest naturalna i bardzo potrzebna, by funkcjonować. Wstyd jak każda emocja pełni swoje ważne funkcje. Nie ma emocji złych czy niepotrzebnych. Wszystkie coś sygnalizują.

Zdrowy wstyd:

* Jest przede wszystkim jednym z podstawowych regulatorów zachowania
Masowy bezwstyd doprowadziłby do tego, że przekraczane byłyby normy społeczne, co skutkowałoby kompletnym chaosem. Gdyby nie wstyd ludzie mogliby robić rzeczy straszne, głupie, podłe, niedojrzałe. Wstyd powstrzymuje nas przed nieakceptowanymi zachowaniami w danym środowisku.
* Informuje gdzie mamy granice
Pomaga je też wyrażać. Wstyd jest dla nas sygnałem gdzie mamy swoje czułe punkty. Informuje, że zbliżamy się do tego co intymne i osobiste.
* Sprzyja pokorze
Wstyd chroni nas przed poczuciem bycia doskonałym i wszechmocnym. Konfrontuje nas z naszymi ograniczeniami i pozwala nimi zarządzać. Przestrzega przed zbędnym otwieraniem ust. Brak wstydu ośmiesza.
* Popycha ku rozwojowi i samodoskonaleniu
Wstyd ostrzega, że zboczyliśmy z właściwej dla nas ścieżki i skłania do zmiany. Mobilizuje do poprawy sytuacji.
* Chroni
Przed pochopnym wchodzeniem w relacje. Przed nadmiernym odsłonięciem.
* Sprawia, że intymne związki są ekscytujące
W końcu takie relacje są dla nas atrakcyjne i fascynujące przez to, że możemy przekraczać nasze granice wstydu.

A dlaczego wstydzimy się nadmiernie?

Po pierwsze dlatego, że zawstydzanie dzieci jest niestety jedną z głównych metod wychowawczych. Większość z nas ma za sobą bolesne doświadczenia bycia ośmieszanym – przez rodziców, dziadków, panie w przedszkolu. Sformułowania typu: „wstydź się”, „oj, nieładnie”; wyśmiewanie dzieci, protekcjonalne traktowanie ich emocji, określone epitety („brzydka dziewczynka”), porównania („spójrz tylko na swoją siostrę jak ładnie siedzi przy stole”), pogardliwe spojrzenia, znaczące kręcenie głową – któż z nas tego nie zna? Jeśli dołożymy do tego doświadczenia
z rówieśnikami, którzy chcąc obronić się przed własnym wstydem zawstydzają innych oraz przekaz społeczny kierowany do nas z mediów (masz być fit, sexy,świetnie gotować, znać się na modzie, finansach, odnosić sukcesy w pracy, mieć przystojnego męża i dwoje utalentowanych dzieci) – nic dziwnego, że mamy poczucie gorszości. Dopóki oczywiście nie zorientujemy się, że nie musimy się tak czuć.

Jak pracować nad destrukcyjnym wstydem?

* Wejdź w kontakt ze swoim wstydem
Zapytaj siebie – czego on dotyczy?, jak się przejawia? To pierwszy krok do zmiany – przestać zaprzeczać i uciekać.
* Pracuj nad akceptacją wszystkich uczuć, potrzeb, pragnień, których się wstydzisz
Tylko tak przestaniesz wyrzekać się części siebie.
* Dostrzeż i doceń własną niepowtarzalność
Zamiast oceniać – zachwyć się tym jak różnisz się od innych osób.
* Pracuj nad zgodą na siebie takim jakim jesteś
Obdarz siebie miłością. Zaakceptuj swoje ograniczenia. Jeśli pogodzisz się z tym, że nie jesteś nieomylny/a twoje życie nabierze rozmachu i spontaniczności.
* Nie obawiaj się szczerości
Szczerość zbliża. Dzielenie się sobą, mówienie o sobie zazwyczaj sprawia, że inni tez zaczynają się odsłaniać. Okazuje się wtedy, że inni nie tylko rozumieją nasz wstyd, ale też często również go doświadczają.
* Pamiętaj o badaniach psychologów z Uniwersytetu w Californi
Dowiedli oni, że ludzie, którzy częściej się wstydzą budzą większe zaufanie. Według kalifornijskich badaczy wstyd postrzegany jest jako cnota, ponieważ sprzyja kooperacji oraz hojności.
* Zastosuj metodę małych kroków
Powoli się przełamuj, wychodź z izolacji, podejmuj wstydliwe zachowania. Zacznij od naprawdę drobnych zmian.
* W sytuacji wstydliwej nie koncentruj się na sobie
Skup się na zadaniu lub na tym co mają do powiedzenia inni, a nie na swoich reakcjach z ciała i nad tym jak bardzo się wstydzisz.
* Pamiętaj o korzyściach
To prawda, że są i koszty: stres, ryzyko, konieczne decyzje do podjęcia. Stale przypominaj sobie jednak o zyskach: lepsze samopoczucie fizyczne, przewaga przeżyć pozytywnych nad negatywnymi, bliskość, nowe doznania, poczucie swobody i braku napięcia, radość i wiele wiele innych.
* Skorzystaj z pomocy terapeuty
W bezpiecznych warunkach będziesz mógł/mogła: wejść w kontakt ze swoim zranionym wewnętrznym dzieckiem, sięgnąć po stłumione emocje, skontaktować się z niezaspokojonymi potrzebami, popracować nad ograniczającymi i zawstydzającymi przekonaniami, popracować nad krytykiem wewnętrznym, zapoznać się z pomocnymi metodami na przełamywanie wstydu etc.

 

 

 

 

 

Poczucie odpowiedzialności w relacji

Ostatnio w jednej z rozgłośni radiowych zostałam poproszona o wypowiedź na temat tego co uważam za „rys naszych czasów”. Pytano mnie o to co rzuca mi się w oczy, kiedy przyglądam się światu. A konkretniej – kiedy przyglądam się ludziom. Nie specjalnie lubię dokonywać takich generalizacji, ale zastanowiło mnie to. Przyszło mi do głowy parę obserwacji, jednak za tę, która też mnie najbardziej porusza uznałam nieadekwatną odpowiedzialność. Nieadekwatną czyli albo nadmierną (wobec innych) albo żadną (wobec siebie).
Przykładem nieadekwatnego poczucia odpowiedzialności jest Janka (51 lat). Janka ma męża i dwoje dorosłych dzieci. Na spotkanie przychodzi w poczuciu, że „wszyscy są przeciwko niej”. Jest zdania, że rodzina jej nie szanuje i ją wykorzystuje. Ma pretensje do dzieci o niezaradność i wygodnictwo. Kiedy opowiada mi o swoim życiu zaczynam rozumieć skąd taka postawa bliskich Janki. Ona po prostu ich do tego przyzwyczaiła. Była na każde ich zawołanie, gasiła wszystkie pożary, ratowała sytuacje. Syn skończył liceum właściwie tylko dlatego, że Janka „wychodziła oceny” u nauczycieli. Córka wpadła w długi, bo zainwestowała w mało intratny interes, ale Janka spłaciła wszystko co do grosza. Pytam czy Jance to pasuje. „Oczywiście, że nie. Ale co mam zrobić? Nie pomóc? Odwrócić się od własnych dzieci? Przecież jestem ich matką.” Janka ma objawy depresji. Kiedy rozmawiamy o możliwych sposobach pomocy Janka twierdzi, że „to nie ma sensu, ponieważ jej życie i tak się nie zmieni.” „Chciałam dobrze, ale widać – wrażliwe serce nie jest w cenie. Życie nie jest sprawiedliwe. Trzeba się z tym pogodzić.” Janka nie wygląda jednak na pogodzoną. Raczej na przygnębioną.
Innym przykładem tego co mam na myśli mówiąc o braku odpowiedzialności jest Remek (22). Na wizytę u psychologa namawia go matka, ponieważ nie radzi sobie z agresją i w jej opinii za dużo pije. Remek jest gotowy się z opinią matki zgodzić, ale ma na to wytłumaczenie. „Moje życie od początku jest katastrofą.” Kiedy jednak dopytuję co ma na myśli właściwie trudno mi uchwycić jakiś konkret. Ot, zwykłe codzienne historie rodzinne pt. „moi rodzice nie są idealni”. Remek nie zdał matury, ponieważ „nie miał warunków do nauki”(dużo młodsze, absorbujące rodzeństwo). Z dwóch prac go wyrzucili, ponieważ w jednej kilkukrotnie przyszedł spóźniony („zaledwie parę minut”), w drugiej nie wykonał zlecenia na czas. Remek czuje się jednak pokrzywdzony, ponieważ „nie był najgorszym pracownikiem i każdemu należy się druga szansa.” Na kolejne spotkanie Remek nie przychodzi nie informując mnie o tym. Kiedy do niego dzwonię mówi, że o wizycie zapomniał. Pyta o inny możliwy termin. Kiedy delikatnie daję wyraz swojej złości, ponieważ zarezerwowałam dla niego czas słyszę, że „przecież mówi, że zapomniał, gdyby pamiętał to by był”.

Poczucie winy, wyręczanie, nadopiekuńczość, nadmiarowe chronienie innych przed konsekwencjami, ponoszenie odpowiedzialności za nieswoje błędy, użalanie się nad sobą, pouczanie, udzielanie rad, pomniejszanie naszej odpowiedzialności za sytuację, tłumaczenie się, obwinianie innych za to jak się czujemy, obwinianie innych za to jak wygląda nasze życie – oto przykłady nieadekwatnej odpowiedzialności. Jej nadmiarowości i braku. Osoby mające kłopot z adekwatnym poczuciem odpowiedzialności są albo: smutni, zalęknieni, marudni, zrzędliwi, pasywni, zagubieni, obawiający się podejmowania decyzji i ryzyka albo: zacięci, wrodzy, agresywni, nierzadko uzależnieni. W ich języku można dostrzec następujące sformułowania: „jestem jaki jestem”, „to wszystko przez ojca/szefa/pogodę”, „nic z tym nie można zrobić”, „gdybym tylko miał pieniądze/była ładniejsza/urodził się w innych czasach” itp.

Osoba o adekwatnym poczuciu odpowiedzialności uznaje, że jest sprawcą, tudzież autorem – swoich myśli, uczuć, wyborów, działań, konsekwencji. Taka osoba bierze w pełni odpowiedzialność za to jak wygląda jej życie w sferze fizycznej, intelektualnej i duchowej. Oczywiście jest świadoma pewnych ograniczeń wynikających z sytuacji czy też oddziaływania przeszłych zdarzeń na to co się dzieje teraz, ale bliskie jest jej zdanie, iż „o ile nie ma wpływu na to co z nią zrobiono, zawsze ma wpływ na to co zrobi z tym co z nią zrobiono”.
W związku z powyższym taka osoba:
– nie obwinia innych za to w jakim kierunku toczy się jej życie.
Wie, że jako osoba dorosła (nie mówimy o dzieciach) tylko ona jest za to odpowiedzialna. Niezależnie od przeszłości czy obecnych uwarunkowań jest dysponentem samego siebie.
– odrzuca postawę tłumaczącą dlaczego inni są odpowiedzialni za to kim jest i kim stanie się w przyszłości. W ten sposób odzyskuje kontrolę nad swoim życiem. To ona decyduje jaki nada mu kierunek i sens.
– pracuje nad pozbyciem się złości, wrogości, pesymizmu oraz przygnębienia spowodowanych przeszłymi urazami, krzywdami i złym traktowaniem. Próbuje uwierzyć, że jej bliscy robili tyle ile mogli biorąc pod uwagę ograniczenia ich wiedzy, świadomości i okoliczności.
– nie użala się nad swoimi niepowodzeniami, ponieważ bierze odpowiedzialność za swoje reakcje emocjonalne
– podejmuje decyzję o niezależności od opinii innych – ich sympatii, aprobaty, oczekiwań
– odrzuca błędne mniemanie, że inni w jakiś sposób mogą „coś nam zrobić” – zranić, dotknąć. W gruncie rzeczy pomiędzy bodźcem (czyjeś słowa, czyny) a reakcją (ból, złość) jest miejsce na interpretację. A na tę mamy wpływ.
– uznaje, że odkąd jest dorosła sama decyduje o tym jak rozwinie się jej poczucie własnej wartości. Dlatego też opracowuje dla siebie pozytywne i dowartościowujące skrypty zapewniające jej rozwój osobisty.
– dba o swoje zdrowie psychofizyczne i samopoczucie. W związku z tym podejmuje czynności mających na celu polepszanie zdrowia tj. lepsze zarządzanie czasem, radzenie sobie ze stresem, lękami, zapobieganie wypaleniu itp. Nie czeka aż ktoś lub coś uczyni ją szczęśliwą, bowiem wie, że nikt poza nią nie ma takich kompetencji.
– uznaje, że to ona jest swoim najlepszym kibicem. Zdaje sobie sprawę, że nie jest ani zdrowe ani rozsądne czekanie aż inni dadzą jej powód do zadowolenia z siebie. Starannie i szczerze sporządza rachunek swoich sił, zdolności, talentów, zalet.
– zdejmuje odpowiedzialność z innych, kiedy przychodzi do poniesienia konsekwencji swoich działań czy decyzji. Nie usprawiedliwia się, nie tłumaczy, nie zgania na okoliczności zewnętrzne, nie prosi o „łagodny wymiar kary”, ale „bierze na klatę” to co wziąć powinna, a jeśli trzeba zadośćuczynia i wynagradza.
– używa słów „chcę”, „wybieram”, „decyduję”, ponieważ to oddaje jej życiową postawę, a także tę postawę dodatkowo wzmacnia
Tak wygląda w moim przekonaniu pierwsza strona medalu zwanego adekwatną odpowiedzialnością. Dotyczy ona brania odpowiedzialności za siebie. Jest też i druga dotycząca odpowiedzialności za innych. Już w samym tym sformułowaniu – „odpowiedzialność za innych” kryje się nieadekwatność. Odpowiedzialność za innego dorosłego? Za dziecko, zwierzę, osobę ubezwłasnowolnioną, niepełnosprawną intelektualnie – tak, ale za innego względnie zdrowego dorosłego? Odpowiedzialność WOBEC innych – to rozumiem. Troska o emocje naszych partnerów, odpowiedzialność za to co robię i mówię oraz jak może to wpływać na innych, przewidywanie skutków swoich działań, dotrzymywanie obietnic, solidne wykonywanie obowiązków, rozpoznawanie granic swojej wolności w odniesieniu do praw drugiej osoby – absolutnie. Ale poczucie bycia odpowiedzialnym ZA czyjeś szczęście, uczucia, myśli, reakcje; wyręczanie, chronienie przed konsekwencjami itp. to objawy wypaczonego obrazu odpowiedzialności. Więcej – w moim przekonaniu to reakcje świadczące o fałszywym rozumieniu miłości czy lojalności. Pozbawianie drugiego dorosłego człowieka odpowiedzialności za swoje życie, wybory, reakcje tak naprawdę krzywdzi i upośledza. Jestem zdania, że prawdziwym aktem miłości i współczucia jest uznanie, że tak jak i my odpowiadamy za siebie, tak on/ona także. Przyjmijmy, że nasze pole odpowiedzialności ma granice. Co za ulga! Czy to oznacza, że nie jesteś odpowiedzialna za to, że Twojemu partnerowi jest przykro, kiedy chcesz się spotkać z dawną niewidzianą przyjaciółką? Nie, nie jesteś. Czy to oznacza, że nie jesteś odpowiedzialny za to, że Twoja partnerka jest zazdrosna o koleżankę z pracy, choć Ty nie dajesz jej powodów do zazdrości? Nie, nie jesteś. Czy to oznacza, że nie jesteś odpowiedzialna za to, żeby ratować synowi to i owo, kiedy po raz kolejny narobił sobie kłopotów? Nie, nie jesteś. Czy to oznacza, że nie jesteś odpowiedzialny za to, że Twojej mamie jest przykro, bo w wieku 30 lat wyprowadziłeś się z domu? Nie, nie jesteś. Pozwólmy innym iść własną droga, robić rzeczy po swojemu, czuć po swojemu i myśleć po swojemu. Oczekujmy tych samych praw dla siebie. Oddajmy innym ich własne konsekwencje dokonywanych przez nich wyborów. Sami weźmy na siebie własne. Po prostu „żyjmy i dajmy żyć innym”. Ot co.

 

 

 

O wolności w związku

Para nr 1, Laura i Tobiasz. Zgłosili się na terapię, ponieważ „nie układa się im w związku i ciągle się kłócą”. Pytam co to znaczy.

Laura: Uważam, że Tobiasz w ogóle nie jest zaangażowany w nasz związek.
Tobiasz: To nieprawda.
L: Ciągle go nie ma, wiecznie gdzieś wychodzi, a to na halę, a to na piwo z kolegami. Notorycznie siedzę sama w domu.
T: Nie ciągle i nie wiecznie i nie notorycznie, tylko czasami. Na halę chodzę raz w tygodniu, na piwo może dwa razy w miesiącu.
L; Czy Ty nie rozumiesz, że kiedy jest się w związku pewne rzeczy się zmieniają? Że trzeba wydorośleć? Albo jesteś odpowiedzialny albo nie. A jeśli będziemy mieli dzieci to jak Ty to sobie wyobrażasz?
T: Rozumiem, że dla Ciebie związek to patrzenie na siebie i spijanie sobie z dzióbków. Że odkąd jesteś w związku nie masz już innego życia?
Laura patrzy na mnie w poszukiwaniu poparcia.
L: A skąd ja wiem czy jak mówisz mi, że idziesz do pubu naprawdę tam jesteś? Albo, że nie kręcą się tam wokół ciebie inne dziewczyny?
T: Wiesz, że nie mam nic do ukrycia, bo regularnie przeglądasz mój telefon.
Laura milczy. Zaczyna szlochać.
L: Robię to, bo się boję, a Ty tego nie rozumiesz. Kocham cię i boje się cię stracić. Czy to aż takie przestępstwo, że świata poza tobą nie widzę? Ja o nas walczę. Ty sobie odpuszczasz. Ostatnio, kiedy zagroziłam odejściem Tobiasz powiedział, że jeśli tego właśnie chcę i będę wtedy szczęśliwa to on się wyprowadzi. Czy to jest objaw, że ci na nas zależy?
T: Powiedziałem też, że tego nie chcę, ale tego już nie pamiętasz.
L: Ale zrobiłbyś to i świetnie byś sobie poradził!
Pytam Laurę czy ona by sobie nie poradziła, gdyby przyszło się jej rozstać. „Nie” – mówi zdecydowanie. „Nie poradziłabym sobie, bo kocham Tobiasza. Chyba na tym polega miłość, prawda?”

Para nr 2, Konstancja i Norbert. Zgłosili się na terapię, ponieważ „nie układa się im w związku i ciągle się kłócą”. Pytam co to znaczy.

Konstancja: Uważam, że Norbert w ogóle nie jest zaangażowany w nasz związek.
Norbert: To nieprawda.
K: Ciągle go nie ma. Wciąż ma jakieś ważniejsze sprawy, niż my – siłownia, koledzy, sprawy zawodowe. Oczywiście rozumiem, że ma wymagającą pracę i że potrzebuje się też odstresować. Chodzi mi jedynie o jakiś balans.
N: Kochanie, naprawdę przesadzasz.
K; No i tak wygląda każda nasza dyskusja. Ja mówię ci jak się czuję, a ty mówisz, że przesadzam.
N: Bo przesadzasz.
Pytam Norberta czy może rozwinąć odpowiedź.
N: Konstancja mnie ogranicza. To znaczy chce, bo ja się nie daję. Najchętniej wzięłaby mnie na smycz.
K: Tak, ciągle słyszę, że się przy mnie dusisz.
N: Owszem.
K: Jesteśmy ze sobą 4 lata. Najpierw próbowałam wywalczyć, żebyśmy zamieszkali razem, bo Norbert nie miał takiej potrzeby. Teraz próbuję ustalić co dalej. Czy bierzemy ślub, czy chcemy mieć dzieci? Ja chcę. Od Norberta nie mogę uzyskać odpowiedzi.
N: Jak to nie? Mówię ci przecież, że nie teraz. Nie jestem na to gotowy.
K: A kiedy będziesz? Nie jesteśmy już najmłodsi. Ja za 3 lata przekroczę 40stkę i kto wie czy będę jeszcze mogła zajść w ciążę.
N: Czy nie jest dobrze tak jak jest?
Czyli jak ? – pytam.
N: Ja lubię czuć się wolny.
K: To po co jesteś w związku?
Dobre pytanie – myślę.
N: Bo cię kocham, bo jest fajnie. Mnie jest dobrze.
K: No pewnie. Żyjesz jak chcesz, robisz co chcesz i kiedy chcesz. Najlepiej żyłbyś w otwartym związku.
N: A co w tym złego?
K: Może nic, tylko ja nie rozumiem co wtedy oznacza związek. Co z wiernością, odpowiedzialnością za druga stronę?
N: Są przereklamowane – Norbert śmieje się rubasznie.

Czy będąc w związku można czuć się wolnym? Czy wolność w związku jest w ogóle możliwa? Co to pojęcie w tym kontekście oznacza? Czy są granice wolności w związku? I co lub kto je wyznacza?

Na te i inne „około wolnościowe” pytania usiłują odpowiedzieć sobie moi bohaterowie. Nieświadomie i nie wprost, ale ich dyskusje m.in. właśnie tego dotyczą. Odpowiedzi na te ważkie zagadnienia (czy mamy w nie wgląd czy też nie) wpływają na to z kim się wiążemy i jak nasze związki wyglądają. Kiedy napotykamy na różnicę zdań w tej sferze zaczynamy zadawać sobie pytania bardziej świadomie, weryfikujemy czy aby nasze zdanie w tej sprawie nie uległo dezaktualizacji, eksplorujemy elastyczność naszych definicji.

Dla mnie pojęcie wolności w relacji ma ścisły związek z pojęciem odrębności. Wolność oznacza dla mnie, iż mamy prawo do swoich indywidualnych uczuć, potrzeb, opinii, a nawet tajemnic (choć to pewnie wymagałoby szczegółowego omówienia), że mamy prawo do swoich spraw, zajęć, że mamy też prawo czasem pobyć sami. To po pierwsze. Wolność rozumiem także jako możliwość wybrania partnera w sposób całkowicie wolny, bez przymusu, bez jakichkolwiek nacisków. I nie odbieranie takiego prawa drugiej osobie. „Ale kto zawiera w dzisiejszych czasach w naszej kulturze związki pod naciskiem?” – powiecie.  „Nikt nam ślubów nie aranżuje, do niczego nie zmusza”. To prawda. Ale ilu z nas wchodzi w związek nie dlatego, że naprawdę chce, ale musi, ponieważ potrzebuje tego do życia, do zaspokojenia różnych neurotycznych potrzeb? Wielu z nas. W tym kontekście wolność wyrażałaby się w zdaniu „potrzebuję cię, ponieważ cię kocham”, a nie „kocham cię, ponieważ Cię potrzebuję”. Uważam, że to największy komplement jaki można usłyszeć. Dla mnie wyraża on jedno, mianowicie, że partner/ka nie potrzebuje nas do potwierdzania swojej wartości, do zabiegania o jego/jej dobry nastrój, nie mówiąc już o codziennej obsłudze. To zdanie sprawia, że możemy poczuć się potraktowani podmiotowo (a nie przedmiotowo). Możemy poczuć się naprawdę wybrani i wolni. Myśląc o wolności w taki sposób uważam, że taki rodzaj wolności w związku jest nie tylko możliwy, ale konieczny. I niestety bardzo rzadki. Większość z nas boi się wolności. Uważamy ją jako zagrożenie dla relacji. Mamy dziesiątki lękowych przekonań, że „jeśli tylko pozwolę mu/jej na korzystanie z wolności, to odejdzie”. Wynika to oczywiście z niskiego poczucia własnej wartości i z niewiary w to, że ktoś mógłby naprawdę wybrać MNIE. Że on/ona naprawdę chce ze mną być. Z takim jakim jestem. Po prostu. Nie pomagają nam także liczne przekazy społeczno-kulturowe, w których wolność stawiana jest w opozycji do związku. Z lęku zaczynamy ograniczać wolność partnera. Robimy to na różne sposoby. Przede wszystkim mamy żądania i roszczenia. Jeśli ktoś ich nie realizuje – manipulujemy, grozimy (np. wycofaniem miłości, odejściem), szantażujemy, wzbudzamy poczucie winy. Przypisujemy partnera sobie. Stopniowo przejmujemy nad nim władzę i kontrolę: potrafimy sprawdzać jego/jej smsy, maile, pocztę; podsłuchujemy rozmowy; izolujemy od znajomych, rodziny, pasji. Czy w „imię miłości” i „dla dobra związku” mamy prawo to robić? Nie mamy. Ograniczanie czyjejś wolności jest naruszaniem prawa jednostki do jednej z podstawowych wartości człowieka. Poza tym nie łudźmy się, że chodzi tu o miłość. Kontrola i władza nie mają nic wspólnego z miłością. Są substytutami miłości. A używane w związku – także przemocą. W tym kontekście absolutnie zgadzam się ze słowami psychoterapeuty Bogdana de Barbarro, że „tyle miłości, ile wolności”. Jednak w związku wolność powinna iść w parze z odpowiedzialnością. To moja opinia. Bez odpowiedzialności nie bardzo widzę zasadność mówienia o związku i w ogóle bliskości. Odpowiedzialność rozumiem jako decyzję, że odtąd w moim życiu uwzględniam czyjeś uczucia i potrzeby. Nie tylko własne. Że traktuję je z szacunkiem, że są one dla mnie ważne, że się o nie troszczę. Niektórzy traktują to jako ograniczenie ich wolności. Że mają być wierni? Że nie mogą pojechać na wakacje, kiedy partner/ka jest ciężko chory/a? Wtedy partner/ka może usłyszeć słowa: „ograniczasz mnie”, „ja się przy tobie duszę”, „czuję się jak pies na smyczy”. Nie daj Bóg padnie to na podatny grunt i poczucie winy gotowe: „może faktycznie za dużo wymagam?”, „może miłość polega na bezwarunkowej akceptacji?”, „może rzeczywiście za bardzo się czepiam?”. Stop. Nadużywanie niezależności, egocentryzm, kompletna anarchia oraz nie liczenie się z uczuciami i potrzebami partnera nie są wyrazami miłości. Nie daj się temu zwieść. W tym określonym kontekście są manipulacją, w najlepszym razie przykrywają one lęk przed bliskością, zaangażowaniem, nudą lub pustką w związku. Jest różnica pomiędzy miłością neurotyczną czy partnerem typu bluszcz, a pomiędzy partnerem potrzebującym stworzyć bezpieczny związek na określonych ustaleniach i z określonymi planami. Osoby, które mają trudności ze współzależnością czy nawet czasową zależnością (np. w okresie choroby, podczas ciąży, w sytuacji utraty pracy) mogą mieć kłopoty ze stworzeniem stałego i satysfakcjonującego związku. Jeśli najważniejszą rzeczą w związku jest dążenie do wolności i niezależności i przybiera to formy skrajne (co rozumiem jako brak troski o drugą osobę) nie ma co liczyć, że poczujemy się w takim związku bezpiecznie.
Czy bycie w związku ogranicza więc naszą wolność czy nie? Odpowiem – i tak, i nie. Moim zdaniem związek nie powinien ograniczać wolności inaczej, niż poprzez to, że „odtąd liczę się z Tobą, Twoje uczucia są dla mnie ważne, uwzględniam Cię w moich decyzjach, z Tobą chcę przeżywać swoje życie ”. A co jeśli wolność potraktujemy zgodnie z jej definicją czyli „wolność to sytuacja, w której możemy wybierać ze wszystkich dostępnych opcji”? Przytoczę słowa psycholożki i psychoterapeutki Hanny Samson: „W związku nadal możemy wybierać ze wszystkich dostępnych opcji, tyle że są one inne niż przedtem, bo z niektórych dobrowolnie zrezygnowaliśmy”.

 

 

 

 

 

 

Jak polubić siebie?

W poprzednim artykule dzieliłam się z Wami tym jak ja postrzegam miłość czy sympatię do siebie.
Pisałam o tym co to właściwie znaczy – lubić siebie i po czym poznać, że siebie lubimy, bądź też nie. U osób, których wnioski nie były nad wyraz optymistyczne w sposób naturalny pojawia się pytanie kolejne – jak ja mogę siebie polubić?
Oczywiście o miłości czy sympatii do samego siebie nie możemy mówić w kategoriach 0-1. Jest to pewne kontinuum, na którym każdy z nas ma gdzieś swoje miejsce. Oczywiście to miejsce można zmienić. Ale jest to zawsze proces i bardziej droga do, niż stan, który jesteśmy w stanie osiągnąć w pełni i na zawsze. W tej drodze ku sobie nie ma też jednego optymalnego sposobu dla wszystkich. Proces ten przebiega w różnym tempie. Jednym przychodzi łatwiej, innym trudniej.

Poniżej kilka podpowiedzi, które mogą okazać się pomocne w tej niezwykłej podróży.

Zdefiniuj jak powinna wyglądać przyjaźń

Zastanów się czym jest dla Ciebie dobra, bliska relacja – miłosna, bądź przyjacielska. Jakie zachowania sprawiają, że nazywasz kogoś swoim przyjacielem? Wyobrażam sobie, że powiedziałbyś/łabyś o serdeczności, życzliwości, wsparciu, trosce, umiejętności wybaczania, a może także o szczerości, umiejętności podziałania w sposób „otrzeźwiający”? Niechaj te działania wyznaczą Ci kierunek w traktowaniu samego siebie. Jeśli pogubisz się kiedykolwiek w swoim życiu i zagubisz miłość do siebie – przywołaj w myślach co w takiej sytuacji zrobiłby Twój przyjaciel/przyjaciółka? I zrób to dla siebie.

Zrób listę zachowań wobec innych

Z pewnością jesteś dla kogoś bliską osobą – partnerką/mężem/przyjaciółką. Co robisz dla swoich bliskich? Jak okazujesz im miłość? Może pomagasz im w sytuacji, kiedy tego potrzebują? Może dodajesz im otuchy, kiedy wymaga tego sytuacja? Może dajesz im przysłowiowego kopa na szczęście, kiedy idą na randkę albo na rozmowę o pracę? Czy robisz to także wobec siebie? No właśnie.

Zaciekaw się sobą

Moi klienci często dzielą się ze mną swoimi przekonaniami na swój temat. Gros z nich dotyczy tego jak bardzo wydają się sobie nieinteresujący.  W tym miejscu przypominają mi się słowa Woodiego Allena z brawurowej komedii pt. „Annie Hall”: „Nie chciałbym być członkiem klubu, który miałby za członka kogoś takiego jak ja”. Np. tak nieciekawego, tak przeciętnego – dopowiadam sobie. Jak niewielu z nas ma w sobie ciekawość samego siebie. Interesuje nas co się dzieje u sąsiada czy w wielkim świecie, ale my sami rzadko wydajemy się sobie warci zgłębienia. A nawet jeśli już – myślimy o sobie głównie w kategoriach ocen. Nie mamy nawyku i umiejętności czystej obserwacji tego jacy jesteśmy, jak zachowujemy się w określonych sytuacjach, co lubimy a czego nie. Często towarzyszy temu nadawanie etykiet – to jest dobre, słuszne, zacne, a to złe i podłe. Zachęcam do wybrania się w podróż do swojego wnętrza. Bez uprzedzeń czy ocen, za to z nieskrępowaną, dziecięcą ciekawością. Bowiem nie możesz lubić kogoś kogo nie znasz

Zrób porządek z krytykiem wewnętrznym

„Jesteś do niczego”, „ale z ciebie leń”, „kolejny raz nie dałaś/łeś rady”, „daleko ci do doskonałości” – oto co ma Ci do powiedzenia Twój wewnętrzny krytyk. Wewnętrzny krytyk to zbiór różnych przekonań na swój temat  (oczywiście negatywnych) mających swoje źródło najczęściej w doświadczeniach z domu rodzinnego, wzmacnianych przez doświadczenia późniejsze. Bywa tak, że krytyk ma dobre intencje (chce Cię zmobilizować, wierzy w Ciebie), ale ma słabe umiejętności komunikacyjne. Wtedy należy usłyszeć co ma Ci do powiedzenia i wynegocjować od krytyka odpowiednią formę. Taką, która będzie Cię wspierać w Twoich celach, a nie ranić. Bywa jednak i tak, że krytyk jest okrutny i przemocowy. Wtedy nie ma mowy o jakichkolwiek negocjacjach. Poniższe sposoby mogą pomóc Ci w rozprawieniu się z nim.

Powiedz to na głos

Każdy z nas prowadzi ze sobą permanentny monolog wewnętrzny. Pozornie jest on niesłyszalny, ale tylko pozornie. Tak naprawdę to co do siebie mówimy ma gigantyczny wpływ zarówno na to jak się czujemy, jak i na to co w swoim życiu robimy, co osiągamy. Najgorsze jest to, że przyzwyczajamy się do tych wewnętrznych opowieści co skutkuje tym, że w końcu w ogóle przestajemy je słyszeć. A one i tak robią dla nas robotę – bardzo często szkodliwą. Przeprowadź ze sobą eksperyment. Powiedz na głos to co mówisz do siebie w myślach. Stań przed lustrem, spójrz sobie w oczy i mów do siebie to co słyszysz. Robi wrażenie? Boli? A teraz wyobraź sobie, że mówisz to samo swojej przyjaciółce. Zwolnili ją z pracy a Ty zamiast ją przytulić dosłownie i w przenośni wymierzasz słowne ciosy: „widocznie się nie nadawałaś”, „nic z ciebie nie będzie”, „co za wstyd”. Nie sądzę, że po takim okazaniu wsparcia przyjaciółka chciałaby się z Tobą nadal przyjaźnić.

Doceniaj siebie i wzmacniaj

Żeby zmienić swój stosunek do siebie potrzebne nam są dwie rzeczy. Po pierwsze potrzebujemy zobaczyć co myślimy na swój temat teraz i jak do siebie mówimy.  Potrzebujemy dostrzec jaką krzywdę tym sobie wyrządzamy. Potrzebujemy wstrząsu. Eksperyment przed lustrem może nam w tym pomóc. Jednak żeby zmienić nawyk negatywnego myślenia o sobie na długo (najlepiej na stałe) – konieczny jest regularny trening. Żeby wydrążyć nowe ścieżki w naszym mózgu, aby za jakiś czas na potknięcie zareagować z opieki a nie krytyki wobec siebie – potrzebna jest codzienna praca. Zaproponuję ćwiczenie – w gruncie rzeczy banalne, ale dla niektórych bywa naprawdę trudne. I działa, pod jednym wszak warunkiem – o ile się je wykonuje. Codziennie wieczorem przed zaśnięciem zrób listę co najmniej trzech rzeczy, z których jesteś zadowolony/a. Co zrobiłeś/łaś dobrze albo nieźle, co Ci się udało? Nie muszą to być spektakularne sukcesy. Liczą się nawet drobiazgi. I tak każdego dnia przez miesiąc. Po miesiącu zwiększ liczbę do pięciu. I tak kolejne 30 dni. Aż docenianie siebie stanie się Twoim codziennym nawykiem.

Kolekcjonuj dobre strony

Co w sobie lubisz? Nie chcę słyszeć, że nic. Pomyśl chwilę, daj sobie czas – na pewno znajdziesz choć jedną taką rzecz. To może dotyczyć wyglądu, cech charakteru, umiejętności. Choćby miał to być kształt paznokci czy talent do układania bukietów. Zapisz to na kartce. Może znajdzie się jeszcze coś? Ostatnio zadałam to ćwiczenie mojej pacjentce. Powiedziałam, żeby wymieniła 10 takich cech czy zdolności. Miała na to tyle czasu ile potrzebowała, maksymalnie całą sesję. Początkowo była przerażona i zapierała się, że „tylu na pewno nie znajdzie”. Po 15 minutach odczytała kartkę z 10 punktami. Co najmniej raz w tygodniu dopisuj na kartce kolejny swój zasób. Może ktoś sprawił Ci komplement, że potrafisz wspaniale dobierać ubrania, masz ładny charakter pisma albo jesteś świetnym mówcą. Wszystko to zalicza się do Twoich mocnych stron. Kartkę powieś na lodówce lub noś przy sobie i zerkaj na nią albo w chwilach zwątpienia albo profilaktycznie – codziennie, np. rano na dobry dzień.

Zapytaj przyjaciela

Spotkaj się z przyjacielem lub przyjaciółką i zadaj mu/jej pytania: co w Tobie lubi? , dlaczego się z Tobą przyjaźni?. Możesz porozmawiać też ze swoją rodziną, ale przyjaciele są w tym wypadku o tyle bardziej pożądani, że są z Tobą blisko z wyboru. W przeciwieństwie do rodziny – oni nie muszą się z Tobą spotykać i się z Tobą przyjaźnić (widocznie to lubią). Ich wypowiedzi nagraj na dyktafon, żebyś nie zakłócał/a sobie przeżycia tej sytuacji pisząc, a jednocześnie byś mógł/mogła do tego wracać tak często jak tego potrzebujesz. Możesz też poprosić, żeby każdy z Twoich przyjaciół czy bliskich napisał do Ciebie list. A w nim – wszystko dobre na Twój temat.

Spędzaj ze sobą czas

Poczuj jak fajnym i wartościowym człowiekiem jesteś. Doświadcz tego jak intersującym towarzystwem jesteś dla samego/samej siebie. Rób w swoim towarzystwie ciekawe rzeczy. Sprawiaj sobie przyjemności. Rozpieszczaj się. Rozwijaj. Troszcz się o siebie i się sobą opiekuj. Bądź dla siebie dobry/a, życzliwy/a i wyrozumiały/a (nie mylić z pobłażliwością). Śmiej się w swoim towarzystwie. Śmiej się i raduj. Jednym słowem – czuj się i zachowuj tak jak w towarzystwie najbliższej Ci osoby. Kto nią jest? Ty sam/a. W końcu cóż ważniejszego i cenniejszego na tym świecie, niż miłość do samego świecie? Oscar Wilde powiedział: „Kochać samego siebie — to początek romansu na całe życie”. Otóż to.
A na sam koniec jeszcze Maciej Maleńczuk: „Nigdy z sobą się nie kłócę, nigdy siebie nie porzucę. Całe noce, całe dnie ja po prostu kocham się”.

 

 

 

 

Czy ja lubię siebie?

Z pewnością zauważyłeś/zauważyłaś, że kiedy poszukujesz odpowiedzi na pytania: jak żyć?, jak mieć dobre relacje z innymi?, jak mieć udany związek?, jaki jest przepis na sukces? – gros odpowiedzi sprowadza się do jednej – trzeba siebie polubić. Jeśli nie ma w Tobie miłości czy choćby sympatii do samego/samej siebie – nic z tego nie będzie. Brak akceptacji siebie wyklucza szczęście, spokój, radość, jeśli myślimy o tychże doznaniach nie jako chwilowych porywach serca, które zmieniają się jak chorągiewka pod wpływem okoliczności zewnętrznych, ale o stanach zasadzających się gdzieś w okolicy żołądka, splotu słonecznego czy serca. Wielu moich klientów to wie. Zdaje sobie sprawę z faktu, że lubienie siebie jest podstawą wszystkiego, ale po pierwsze nie wiedzą jak to zrobić (jak polubić siebie), co więcej – niezmiernie często nie są w stanie ocenić czy oni tak naprawdę siebie lubią. Pytają mnie wtedy: „ale co to właściwie znaczy?”, „po czym to można poznać?”.
Bardzo dobre i bardzo ważne pytania.
Mogę się z Wami podzielić tym jak ja to rozumiem.

Lubić siebie to siebie znać

Uważam to za punkt wyjścia, bowiem nie możesz lubić kogoś kogo nie znasz. W moim gabinecie wielokrotnie spotykam się z taką sytuacją, kiedy pacjent deklaruje, że siebie lubi (bądź nie, bądź nie wie jak jest), ale tak naprawdę nic o sobie nie wie. Dla mnie taki rodzaj sympatii do siebie jest ułudą, a jej brak tak naprawdę nie ma podstaw. To tak jakbyś powiedział/a, że lubisz (czy też nie) jakąś osobę publiczną – aktorkę, wokalistę. Oczywiście takie deklaracje często wychodzą z naszych ust i w porządku, o ile mamy świadomość, że mówimy o kimś kogo tak naprawdę nie znamy, że odnosimy się wyłącznie do jakiegoś wąskiego fragmentu rzeczywistości jakim jest wizerunek. Kiedy mówimy o sympatii do siebie siebie tak naprawdę nie znając – również odnosimy się do naszego wizerunku, bądź też bardziej wyobrażeń na swój temat, niż tego jacy jesteśmy naprawdę – z naszymi potrzebami, uczuciami, zasobami, słabościami, tendencjami, kompleksami etc.

Lubić siebie to pozwolić sobie na to, że jesteśmy jacy jesteśmy

Kiedy już staniemy się dla siebie bardziej realni możemy przejść do punktu numer dwa czyli zgody na to, że jesteśmy tacy a nie inni. Ze wszystkim. Czasem kiedy o tym mówię spotykam się z zarzutem, że z akceptacji tego że jesteśmy jacy jesteśmy nic dobrego nie wynika. Słyszałam nie raz: „Gdyby każdy tak myślał – jakim mnie Panie Boże stworzyłeś takim mnie masz – świat stałby w miejscu, a relacje byłyby koszmarem”. Mam takie doświadczenie, że kiedy naprawdę zaakceptujemy siebie i naszą wewnętrzną rzeczywistość – idą za tym dobre rzeczy. Także dla relacji i dla świata. Więcej – obserwuję, że to przez fakt ukrywania przed sobą jakiejś prawdy o nas samych cierpią nasze związki, cierpi świat. Lubić siebie to zgodzić się ze sobą i na siebie takiego jakim jestem. Lubić siebie to być wewnętrznie spójnym.

Lubić siebie to być ze sobą w kontakcie

Poznajemy siebie poprzez rozpoznawanie w sobie różnorodnych myśli, uczuć, przekonań, skłonności, potrzeb etc. Ponieważ one nie są dla nas czymś stałym konieczne jest bycie ze sobą w kontakcie, żeby potrafić je zaobserwować. Bronimy się przed kontaktem ze sobą z lęku, że zobaczymy tam coś co nas przeraża. Bronimy się przed zajrzeniem w głąb siebie, bo może odkryjemy coś czego się wstydzimy. Bronimy się przed wejściem w kontakt ze sobą z obaw, że odkryjemy potrzebę, która nie może zostać zaspokojona. A to budzi trudne emocje. Ale jeśli siebie znasz i lubisz – masz zgodę na to, że nie wszystko jest w Tobie fajne, dobre i szlachetne. Masz też zaufanie do siebie i swojej siły, że poradzisz sobie z tym co zobaczysz.

Lubić siebie to mieć szacunek dla swoich emocji, stanów i potrzeb

Jeśli siebie lubisz – dajesz przestrzeń na to, żeby pojawiały się w Tobie różne stany, emocje i potrzeby. Potrafisz też tych uczuć, stanów czy potrzeb nie oceniać. Zamiast się za nie chłostać – chcesz się dowiedzieć co mają Ci do powiedzenia. Możesz chcieć też w jakiś sposób je wyrazić i zaspokoić. Jeśli lubisz siebie – traktujesz to co się w Tobie pojawia jako ważne.

Lubić siebie to pozwolić sobie na to, że się zmieniamy

Podobno jedyne co w życiu pewne to zmiana. Obserwuję dużą trudność w zaakceptowaniu tego faktu. W deklaracjach jeszcze nie jest tak źle, ale kiedy przychodzi co do czego – zmienia się nasze ciało, jego możliwości, nasza kondycja, poziom energii, zdrowie, nasze potrzeby – z trudem radzimy sobie z pojawiającymi się w nas emocjami (lękiem, rozżaleniem, złością). Oczywiście emocje w sytuacji zmiany są naturalne, pytanie tylko jak długo trwa proces adaptacji do zmian i jak burzliwie on przebiega. Taka sytuacja jest świetnym sprawdzianem czy nasza akceptacja siebie była warunkowa czy też nie.

Lubić siebie to pozwalać sobie na błędy

Już wiesz, że nie jesteś idealny/a. Co za ulga. Już nie musisz udawać, że jesteś nieskazitelny/a. Nikt nie jest. Już nie musisz być sparaliżowany/a strachem przed popełnieniem błędu. Już wiesz, że każdy je popełnia. Potrafisz je sobie wybaczać, uczyć się na nich i wyciągać wnioski.
Lubić siebie to umieć spożytkować swoje zasoby
Oprócz tego, że znasz już swój cień i swoje niedoskonałości – absolutnie wiesz, gdzie jesteś „mocny/a”. Masz rozpoznanie co potrafisz, co Ci wychodzi, w czym jesteś dobry/a. Potrafisz też z tego skorzystać. Doceniasz siebie. Jesteś pozbawiony/a sztucznej kokieterii i fałszywej skromności (nie mówię o pokorze). Wiesz do czego masz dryg czy talent i potrafisz to rozwijać.

Lubić siebie to się o siebie troszczyć

Ostatnio moja pacjentka rozpoczęła sesję takim stwierdzeniem: „Już wiem dlaczego ja o siebie nie dbam i się sobą w ogóle nie opiekuję. Bo ja siebie po prostu potwornie nie lubię. A jeśli kogoś nie lubisz – nie masz ochoty się o niego troszczyć.” Dla mojej klientki to było odkrycie na miarę Kolumba. To prawda. Jeśli lubisz siebie to chcesz objąć siebie troską – chcesz dbać o swoje zdrowie, dać sobie prawo do wypoczynku, zabezpieczyć swoje interesy, postawić jasno granice. Jeśli lubisz siebie – potrafisz też siebie ochronić – przed krzywdą, przemocą, naruszeniem Twojej godności osobistej. Potrafisz być też dla siebie wsparciem. Jesteś dla siebie życzliwy/a, potrafisz stanąć po swojej stronie i kiedy trzeba – dodać sobie otuchy.

Lubić siebie to sprawiać sobie przyjemności

Co sprawia Ci autentyczną, nieskrępowaną przyjemność? Smakowanie dobrego jedzenia? Czytanie kryminałów? Kąpiel w pianie? Szybka jazda na motorze? Jeśli lubisz siebie – znajdujesz na to czas. Sprawiasz sobie prezenty – niekoniecznie zakupowe (choć jak lubisz – dlaczego nie?), ale przede wszystkim zmysłowe. Jeśli lubisz siebie – umilasz sobie życie, nadajesz mu smak.

Lubić siebie to wzbogacać swoje życie

Jeśli lubisz siebie – wzbogacasz swoje życie nie jedynie w przyjemności, ale też w wartość.  Inwestujesz w ważne relacje, hobby, pasje. Rozwijasz się. Jeśli lubisz siebie – potrafisz rozpoznać co Cię odżywia i ożywia i za tym podążać. Jeśli lubisz siebie – wyposażasz swoje życie  w sens.

 Lubić siebie to brać odpowiedzialność

Jeśli lubisz siebie – bierzesz swoje życie w swoje ręce, przyjmując jednocześnie, że są rzeczy, na które nie masz wpływu. Tam jednak gdzie możesz – z tego wpływu chętnie korzystasz. Rezygnujesz z roli ofiary, której inni „coś robią” (krzywdę, ranią, złoszczą etc). Wiesz, że tylko Ty odpowiadasz za swoje uczucia i swoje reakcje. Biorąc odpowiedzialność za swoje życie – dotrzymujesz danych sobie umów lub też nie zganiasz na okoliczności, jeśli ich nie dotrzymałeś. Nie obwiniasz, nie oskarżasz, nie użalasz się nad sobą – to też wyraz dojrzałej sympatii do siebie.

Lubić siebie to mieć przyjemność w przebywaniu samemu ze sobą i się sobą ciekawić
Jedna z moich klientek na pytanie czy ma takie momenty, kiedy jest tylko sama ze sobą odpowiedziała, że nie, ale wcale jej to nie przeszkadza. „Nie lubię swojego towarzystwa. Wydaję się sobie kompletnie nieintersująca. Od lat nie mam też sobie nic nowego do powiedzenia” – dodała. Bardzo mnie to zasmuciło. Przypomniałam sobie wtedy słowa Oscara Wilde’a: „Kochać samego siebie — to początek romansu na całe życie”. Jeśli nie lubisz i nie kochasz siebie – żadna oznaka czyjejś sympatii czy miłości tak naprawdę Cię nie zaspokoi, nie napełni. Natomiast jeśli siebie polubisz i pokochasz – „będziesz mieć poczucie, że kocha Cię cały świat.” Takich słów użyła moja klientka Hania po 4 latach swojej podróży ku sobie. Terapeutycznej podróży, bo inna pewnie nadal przed nią. Ta podróż bowiem nigdy się nie kończy. I to jest fascynujące.

 

 

 

Czy kompromis to przeżytek? – część druga

W poprzedniej odsłonie artykułu rozważaliśmy czy kompromis jest nadal „trendy”? Usiłowaliśmy odpowiedzieć na pytanie czy umiejętność zawierania kompromisu jest wciąż tym co w dużej mierze decyduje o trwałości relacji i satysfakcji partnerów. Przytoczyliśmy kilka sposobów w jaki można rozumieć słowo „kompromis”. Za słynnymi ekspertami w dziedzinie psychologii i psychoterapii zaryzykowaliśmy tezę, że czasem zamiast kompromisu lepiej sprawić komuś prezent. Powiedzieliśmy też jak to zrobić. Pojawia się pytanie – co jeszcze można poczynić w sytuacji, kiedy nasze potrzeby i partnera są tak różne, że wydają się być nie do pogodzenia. Oto kilka praktycznych sposobów:

Kilka pomocnych sposobów w sytuacji, kiedy partnerzy mają różne potrzeby:

Nie bój się różnic

Nie wiem skąd tak powszechne przekonanie, że kiedy jesteśmy w związku powinniśmy być do siebie podobni. Oczywiście podobieństwa w dużej mierze łączą i z reguły wiele ułatwiają, to fakt. Ale pomysł, że dwoje początkowo obcych sobie ludzi, z różnym wyposażeniem genetycznym, z odmiennymi doświadczeniami wychowawczymi będzie miało te same potrzeby, nawyki, temperament, zainteresowania – jest niestety niedorzeczny. Rozumiem z czego może on wynikać. Na przykład z lęku, że różnice stanowią dowód na to, że do siebie nie pasujemy. Jest to prawda o tyle, o ile w taki sposób owe różnice zinterpretujemy. Bo różnice w związku są czymś zupełnie naturalnym, czymś niemożliwym do uniknięcia i w żaden sposób nie muszą temu związkowi zagrażać. O ile oczywiście damy sobie prawo na to, by się od siebie różnić. A jeśli jeszcze będziemy w stanie stać na stanowisku, że „różnimy się pięknie”, że różnice są wzbogacające i rozwijające  – tym dla naszych związków lepiej.

Unikaj strategii walki

Nie lubimy się różnić również z innego powodu. Jeśli mamy różne potrzeby w danej sprawie partner jawi się nam jako ten, który stoi na drodze do naszego celu, jakim jest zaspokojenie naszych potrzeb.  Myśląc w ten sposób zaczynamy traktować go jak przeciwnika.  Zaczynamy uderzać w odmienność partnera – dewaluując jej wartość, ośmieszając ją, krytykując. Jak robi to moja klientka Basia: „Czy pani sobie wyobraża, że on wpadł na pomysł, żebyśmy wyjechali na święta w ciepłe kraje?”. Mówiąc to Basia patrzy na mnie w taki sposób, jakby to było oczywiste, że pomysł jej męża jest kompletnie absurdalny. A moim zdaniem jest absolutnie do przygarnięcia. Ale pytam retorycznie: „Rozumiem, że dla Pani ten pomysł jest nie do przyjęcia?” Basia: „Oczywiście, że nie do przyjęcia, bo to głupi pomysł. Kto to słyszał wyjeżdżać na święta? W święta jest się z rodziną.” Problem oczywiście nie polega na rozstrzygnięciu kto ma rację, ale na tym, że Basia wie kto – ona. Jej opinie, pragnienia, zwyczaje, sposoby radzenia sobie są ok, męża – niestety nie. Bo inne od jej. Taki sposób postrzegania różnic bardzo antagonizuje i oddala od siebie.

Nie unikaj konfrontacji

Moja klientka Ola jest bardzo zadowolona z tego jak funkcjonuje w relacji z mężem. Co prawda jej przyjaciółki są zdania, że „Ola w związku nie istnieje”, a „on w ogóle jej nie szanuje”, ale Ola się tylko uśmiecha. Ola: „Moje przyjaciółki albo są same albo ciągle się w swoich związkach kłócą. A ja od lat jestem z moim mężem i w ogóle się nie kłócimy”. „Może dlatego, że Pani ciągle ustępuje?” – pytam nieśmiało. Ale Ola ma swoje zdanie dotyczące tego jak powinno wyrażać się miłość. Dla Oli, jak dla wielu – miłość to uległość, poświęcenie oraz chronienie partnera. Np. przed okazaniem niezadowolenia czy dyskomfortu. Moje doświadczenie jest jednak takie, że wcześniej czy później taka postawa się dewaluuje. A u ofiarodawcy pojawia się poczucie krzywdy i frustracja. Zgadzam się z psychoterapeutą Andrzejem Wiśniewskim, że konfrontowanie się w związku (niezgadzanie się z partnerem, mówienie rzeczy niezgodnych z oczekiwaniami) jest czymś bardzo potrzebnym, cennym i często jest wyrazem największej troski o partnera i związek. Konfrontować się to również (obok zdrowej ochrony i obdarowywania się prezentami) oznacza o partnera dbać. O partnera i o siebie, a dbanie o siebie w związku jest naszym obowiązkiem zarówno wobec nas samych, jak i naszej relacji. Andrzej Wiśniewski także jest zdania, że nie tylko dla naszego dobra, ale i dobra naszego związku czasem „trzeba się uprzeć”. Dlatego też zadaj sobie pytanie o Twoje granice kompromisu i dbaj o to, żeby nie zostały naruszone.

Dawaj prezenty

W poprzedniej odsłonie artykułu była mowa o prezentach. Podkreśliliśmy jak niezbędna jest to umiejętność: „jak ktoś chce być w związku, to musi posiadać umiejętność zrobienia czegoś dla swojego partnera, nawet jeśli nie ma na to ochoty” – Andrzej Wiśniewski. Podpowiedziałam Wam jak obdarowywać, żeby obdarowywać naprawdę – bez oczekiwania wdzięczności i bez poczucia krzywdy. A co można zrobić, żeby dawanie prezentów było jeszcze łatwiejsze? Pierwszym sposobem jest poszukanie wszystkich, nawet najdrobniejszych korzyści w wyniku wariantu, że godzimy się na pomysł partnera. Jego zadowolenie, uśmiech, większe rozluźnienie, co będzie miało dobroczynny wpływ na atmosferę w relacji albo udany seks? Drugim sposobem jest wspólna zabawa w grę pt. „przekonaj mnie do swojego pomysłu”. Partner ma parę minut na to, aby znaleźć argumenty w jaki sposób jego rozwiązanie będzie dobre dla niego, dla ciebie, dla was. Kto wie – może jest coś o czym nie wiesz i co Cię przekona? Tu pojawia się pytanie – czy jeśli widzimy  korzyści w rozwiązaniu partnera i przystaniemy na jego pomysł możemy nadal mówić o obdarowywaniu się? A dlaczego nie? W końcu istnieją teorie, które mówią, że każda forma altruizmu jest w jakimś kawałku egoistyczna, skoro potem czujemy się lepiej.

Nie kompromis, a współpraca

Typowa sytuacja przedwakacyjna: dokąd wybierzemy się w tym roku? Żona chce nad morze, mąż w góry. I co teraz? Jak mówi Andrzej Wiśniewski – kompromis polegałby na tym, że oboje lądują w Kielcach i nikt z tego zadowolony nie jest. Kenneth Thomas i Ralph Killman – twórcy najpopularniejszych strategii negocjacyjnych (a w końcu czym jest związek jak nie m.in. ciągłym negocjowaniem) są zdania, że zdecydowanie lepszą alternatywą dla kompromisu jest współpraca. Współpraca tym różni się od kompromisu, że jej efektem jest zadowolenie każdego z partnerów. Pojawia się tylko pytanie – jak wypracować takie rozwiązanie, które przyniosłoby obustronną satysfakcję? Dobrze jest zacząć od rozmowy dotyczącej tego jakie nasze ważne potrzeby zaspokaja wyjazd nad morze, tudzież w góry. Podczas takiej rozmowy żona do męża mogłaby powiedzieć, że zależy jej na tym, żeby być nad wodą i się opalić. Z kolei mąż do żony powiedziałby np., że chce spędzić czas aktywnie, a nad morzem nie ma na to zbyt wielu możliwości. Gdyby w ten sposób ze sobą porozmawiali mogłoby się okazać, że jest takie miejsce na mapie, które zaspokajałoby potrzeby obojga. To tak jak w anegdocie o dwóch takich, którzy pragnęli tej samej pomarańczy. Kompromis oznaczałby to, że każdy dostaje połowę. Ale gdy zainteresowani odkryją, że jednemu potrzebna jest skórka do ciasta, a drugiemu sok – każdy może czuć się spełniony. Drugim sposobem na wypracowanie rozwiązania satysfakcjonującego obojga z partnerów jest zastosowanie metody burzy mózgów. Przypomnę tylko, że metoda ta składa się z dwóch etapów. W pierwszym – oboje z partnerów swobodnie zgłaszają pomysły na rozwiązanie konfliktu i zapisują je. Co ważne – na pierwszym etapie zgłaszane pomysły nie są oceniane czy krytykowane. W drugim etapie partnerzy przeglądają zgłoszone pomysły i w sposób twórczy wypracowują rozwiązanie. Być może właśnie takie, które jest w stanie usatysfakcjonować obojga.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Czy kompromis to przeżytek? – część pierwsza

Kiedy trafia do mnie na terapię para lub też osoba indywidualna, ale zgłaszająca jakieś problemy w swoim związku, bardzo często słyszę takie oto hasła: „wszystko przez to, że on/ona nie potrafi chodzić na kompromisy”, „bo za każdym razem musi być tak jak on/ona chce”, „ja się ciągle poświęcam, a on/ona nigdy”. Kiedy wraz z moimi pacjentami przyglądamy się różnym przekazom rodzinnym, jakie otrzymali oni „w spadku” po swoich przodkach, padają m.in.: „bo małżeństwo to sztuka kompromisu”, „czasem trzeba potrafić ulec, a nie ciągle obstawać przy swoim”, „małżeństwo wymaga poświęceń” etc, etc. Po takich „odkryciach” stajemy przed pytaniami: które z tych przekazów są „prawdziwe” w tym sensie, że nam służą, a które nie? Które z nich się nam sprawdzają? Które uważamy za niezgodne z naszym światopoglądem i naszymi wartościami? Z których chcemy zrobić użytek? To ciekawe, że w deklaracjach (bo w praktykowaniu bywa z tym różnie) prawie wszyscy moi klienci zgadzają się, że aby związek był udany kompromisy są koniecznością. Tak myślą np. Laura i Witek. „ To jak wyglądają te Wasze kompromisy?” – pytam. Laura: „No np. ostatnio pojechaliśmy na wakacje tam gdzie ja chciałam. Czyli do ciepłych krajów. Witek nie lubi upałów i leżenia na plaży, ale powiedział, że się poświęci, bo miałam trudny okres w w pracy i wie, że potrzebuję odpoczynku. Na początku bardzo się cieszyłam, że pojadę tam gdzie chcę i że Witek się na to zgodził, ale kiedy widziałam jego minę wszystkiego mi się odechciewało. Ciągle był niezadowolony, ciągle gadał o tym jak mu gorąco i że się nudzi. Dogryzał mi, że kto normalny spędza urlop smażąc się w słońcu. Miałam dość tych wakacji już po dwóch dniach. Chyba lepiej bym wypoczęła w tych jego Sudetach, bo przynajmniej nie musiałabym patrzeć jaką to krzywdę mu wyrządziłam zabierając go do Hiszpanii.”

Skoro kompromisy są podstawą dobrej relacji, to co się takiego dzieje, że wielu moich klientów nie sprawia wrażenia zadowolonych z faktu, że w jakiejś sprawie poszli na kompromis. Czy to oznacza, że może jednak nie do końca opanowali oni to co nazywane jest „sztuką kompromisu”? Że może rozumieją to, co kryje się za słowem „kompromis” opacznie? Czy też może sam kompromis stał się już przeżytkiem?

Takiego zdania są np. znani i cenieni psychoterapeuci – Wojciech Eichelberger i Andrzej Wiśniewski,. Oboje twierdzą, że „kompromis przeważnie jest zgniły” („Żyj wystarczająco dobrze” A. Jucewicz i G. Sroczyński) i przynosi on więcej szkód, niż pożytku, co dla wielu może być poglądem wręcz rewolucyjnym, biorąc pod uwagę to, czego nas do tej pory uczono. Prof. Bogdan Wojciszke (poprzez swoją książkę „Psychologia miłości” nazywany jest specjalistą od miłości) mówi, że „najgorszym rozwiązaniem jest pójście na kompromis”. Dlaczego? Bo kompromis polega na tym, że każdy z czegoś rezygnuje. Czasem z czegoś dla siebie bardzo ważnego. Istotnie, zgodnie z definicją kompromis jest to „porozumienie osiągnięte w wyniku wzajemnych ustępstw”. Z tej perspektywy faktycznie można było by uznać, że kompromis w tym sensie jest zgniły, że nie ma tu wygranych. Każdy przegrywa. Ale jest i inna definicja: „kompromis to odstępstwo od zasad, założeń lub poglądów w imię ważnych celów lub dla praktycznych korzyści”. Ta definicja brzmi lepiej, bowiem mówi nie tylko o tym, że kompromis wymaga jakiegoś odstępstwa czy rezygnacji, ale podkreśla, że jest to czynione z powodu ważnych celów czy widocznych korzyści. Na przykład jakich? A no m.in. chęci, żeby sprawić radość czy przyjemność partnerowi/partnerce. Lub też z potrzeby bycia w satysfakcjonującej relacji, która czasem wymaga odstawienia na bok własnych potrzeb. Czyli gdyby na kompromis spojrzeć w taki sposób, że to nie jedynie rezygnacja z pojechania w Sudety, ale to także realizacja innej potrzeby – chęci ujrzenia na twarzy ukochanej oznak zadowolenia, a przez to też radości w relacji – kompromis nie musi mieć konotacji jednoznacznie negatywnych. Bo przecież w dojrzałej relacji tak jest – mamy swoje ważne potrzeby i pragnienia, jednocześnie naszą ważną potrzebą i pragnieniem jest chęć sprawiania sobie nawzajem przyjemności, tego aby partner był szczęśliwy i zadowolony, a nasza relacja była satysfakcjonująca. W sytuacji rozbieżności potrzeb tak można na to spojrzeć: owszem, z czegoś rezygnujemy, ale w imię czegoś bardziej istotnego. Sam Andrzej Wiśniewski jest zdania, że „jak ktoś chce być w związku, to musi posiadać umiejętność zrobienia czegoś dla swojego partnera, nawet jeśli nie ma na to ochoty”. Nie nazywa tylko tego kompromisem, a umiejętnością dawania prezentów. Wojciech Eichelberger z kolei nazywa tę umiejętność „życzliwym czy też radosnym poświęceniem” (Magazyn Zwierciadło), choć mnie bliższe jest myślenie o tym jako o obdarowywaniu się, niż poświęcaniu, choćby życzliwym czy radosnym. Słowo „poświęcenie” ma dla mnie (jak i dla Andrzeja Wiśniewskiego) zbyt silne skojarzenia z całą tą martyrologią związkową, „pragnieniem aby partner odwdzięczył się tym samym i udowodnił, że kocha”. Sformułowanie „poświęcenie” ma dla mnie jakiś masochistyczny wydźwięk i ciężar, stawia, moim zdaniem, w pozycji ofiary tego, który właśnie „się poświęca”, pozbawia tę osobę odpowiedzialności za wybór i ma niezwykłą moc wzbudzania poczucia winy u odbiorcy aktu „poświęcenia”. Wracając do kompromisu. Niezależnie od tego czy nazwiemy umiejętność robienia czegoś dla kogoś (nawet jeśli wiąże się to z rezygnacją) – kompromisem czy prezentem – tu eksperci są zgodni – związek, aby był udany tej umiejętności wymaga. Jest kilka warunków, których spełnienie jest potrzebne do tego, aby kompromis czy prezent nie okazały się „zgniłe”. Po pierwsze jeśli już dajemy ukochanej/ukochanemu prezent w postaci np. wakacji w Hiszpanii nie okazujmy tego jak bardzo pragnęlibyśmy być w tym momencie na szczycie Śnieżki. Jeśli decydujemy się na prezent nie wypominajmy ile za niego zapłaciliśmy czy ile czasu poświęciliśmy na jego szukanie. Nie czujesz się na siłach, aby dać z radością lub przynajmniej bez złości – nie dawaj. Nie oczekuj też wdzięczności, bo na tym polega idea prezentu – daję nie po to, żeby coś dostać. W innym wypadku traktujemy związek i druga osobę instrumentalnie, a to wyklucza dobrą, miłosną relację. Z drugiej jednak strony, jeśli w związku nie ma wymiany, a role są jasno podzielone na dawców i biorców wcześniej czy później dojdzie do zachwiania równowagi i kryzysu w parze. Dlatego też bądź uważny/a. Nie czujny/a i napięty/a, ciągle szukający/a potwierdzeń czy aby jestem traktowany/a z odpowiednią wdzięcznością, ale uważny/a na sytuację, w której partner nie ma w sobie naturalnej i niewymuszonej potrzeby obdarowywania także nas. Kolejnym ważnym aspektem jest reakcja obdarowywanego. Aby dawanie prezentów się sprawdziło potrzebujemy umieć je nie tylko dawać, ale i przyjmować. Paradoksalnie, niektórzy mają większy kłopot z tym drugim. Zamiast „dziękuję” zdarza nam się słyszeć „bez łaski” czy „obejdzie się”. Jednym słowem to co wpływa na związek niezwykle destrukcyjnie to poczucie krzywdy u ofiarującego i niedocenienie tejże ofiarności przez osobę obdarowaną. W sytuacji idealnej byłoby tak: kochamy, a więc chcemy dawać nie oczekując za to wdzięczności, ale nasz partner/ka nas kocha, więc również obdarowuje nas z radością, nie mamy też problemów z przyjmowaniem tych darów i ich docenieniem. W nieidealnym świecie jest oczywiście inaczej, ale zawsze możemy zmierzać do (zdając sobie jednocześnie sprawę, że ideału osiągnąć się nie da, ale może on wyznaczyć nam odpowiedni kierunek).

A w kolejnym artykule poszukamy praktycznych sposobów na to, jak poradzić sobie w sytuacji, kiedy partnerzy mają różne potrzeby.

 

 

 

 

 

O co się potykamy na drodze do drugiego człowieka?

Warsztat dla osób samotnych, czy też singli – jak kto woli. Powinnam też w tym miejscu dodać, że uczestnikami są osoby niesparowane, którym ten stał zdecydowanie nie odpowiada. Zajęcia dotyczą pogłębienia świadomości dotyczącej przyczyn stanu, w jakim znajdują się osoby biorący udział w warsztacie. Padają różne odpowiedzi. Wszystkie sprowadzają się do kilku podstawowych kłód tarasujących nam drogę do drugiego człowieka.

BRAK CZASU
Wszyscy wiemy, że aby coś osiągnąć potrzebujemy w to zaangażować czas. Uczą nas tego od małego, uczą nas tego w szkołach. Doskonale zdajemy sobie sprawę, że aby mieć „dobrą pracę” trzeba poświęcić czas – najpierw na naukę, potem już na samą pracę, żeby nie stracić jej z powodu braku naszego zaangażowania. Przecież angażowanie czasu jest jednym z przejawów zaangażowania w ogóle. Wiemy, że kiedy na czymś nam zależy – żeby się rozwijać w danej dziedzinie, żeby osiągać jak najlepsze efekty, żeby być w czymś mistrzem – czas jest niezbędny. Dlaczego więc kiedy myślimy o związkach wydaje nam się, że „samo się zrobi”? Że możemy mieć dla związku 5 minut dziennie albo pół godziny w tygodniu i to wystarczy? Dlaczego nie buntujemy się przeciwko temu, że aby mieć wokół domu piękny ogród trzeba poświęcić na niego czas, ale z łatwością rezygnujemy z czasu przeznaczonego na pielęgnowanie relacji z drugim człowiekiem? Zastanów się – ile czasu poświęcasz na swój związek? Każdego dnia, każdego tygodnia? Jeśli niewiele – nie dziw się, że Twoje relacje usychają.

WYGODA I KONCENTRACJA NA SOBIE
Jesteśmy z natury wygodni, ekonomiczni i leniwi. Nie lubimy się męczyć. Są dziedziny, w których jeszcze jakoś potrafimy to lenistwo przełamać, bowiem „bez pracy nie ma kołaczy”, a „pieniądze nie spadają z nieba”. Wiemy, że pracować trzeba, ale tam gdzie (pozornie!) możemy sobie odpuścić – robimy to z ochotą. Związek jest tą dziedziną, w którą wysiłek wkładamy niechętnie. Po pierwsze dlatego, że nikt nas nie nauczył, że relacje tegoż wysiłku wymagają. Dlaczego tak twierdzę? Oczywiście, są zapewne domy, w których relacje z ludźmi są priorytetem, ale ze smutkiem obserwuję, że jest tak coraz rzadziej. Po drugie – czy znacie przysłowia, które wskazywałyby, że nie tylko praca ale i relacje są tą inwestycją, która się opłaca? Ja nie. A czy przypominacie sobie, żeby któryś z naszych nauczycieli powiedział: „zamiast siedzieć tyle nad matematyką – leć na podwórko do dzieciaków, bo ostatnio chyba trochę zaniedbałeś kolegów, co?”. W porządku, jeśli nawet nie jest to rola akurat nauczyciela, to czy ktoś z Was słyszał to od swoich rodziców? Pewnie niewielu. I tak idziemy przez życie wkładając wysiłek w pracę i inne ważkie dziedziny, ale nie starcza nam już siły i ochoty na to, aby włożyć jakąś energię w nasze związki z ludźmi. A relacje niewątpliwie takiego zaangażowania energii i wysiłku wymagają. Relacja z drugim człowiekiem w pewien sposób zakłóca nasz spokój i naszą wygodę. Ten ktoś czegoś od nas chce; ma jakieś potrzeby, oczekiwania i wymagania; stawia nam jakieś pytania. Kontakt z drugim człowiekiem wymaga wyjścia z naszego świata i wejścia w kawałku w świat tego kogoś, wymaga przekraczania różnych stref naszego komfortu. Będąc w relacji z drugą osobą konieczne jest (jeśli mówimy o dobrej relacji) uwzględnianie tej osoby i jej uczuć w różnych naszych decyzjach. Jeśli jesteśmy z kimś w związku pewne sprawy wymagają odstawienia, a nawet porzucenia. A nam się nie chce. Nie chce się nam z czegokolwiek rezygnować, bo właściwie dlaczego? Nie chce się nam brać odpowiedzialności za fakt że (jak to mówił lis z „Małego księcia”) kogoś oswoiliśmy”. Nie chce się nam czegokolwiek tłumaczyć i wyjaśniać. Nie chce się nam słuchać – słuchać tak naprawdę, z pełnym zaangażowaniem, uważnością i zaciekawieniem. Tego wszystkiego nam się nie chce. A z tego lenistwa biorą się kolejne przeszkody na drodze do drugiego człowieka. Po pierwsze łatwo nadajemy etykiety. Dlaczego? Bo tak jest prościej. Po co wkładać wysiłek w poznanie sytuacji czy stanowiska drugiej strony, kiedy można szybko i właśnie bez wysiłku wydać osąd w sprawie. Wraz za tym idą kolejne balasty na drodze – nie odpuszczamy i nie wybaczamy. W ogóle ostatnio obserwuję coraz większą koncentrację na sobie i bardzo roszczeniową postawę wobec i życia i innych ludzi. Oczekujemy i żądamy. Nie ma w nas wdzięczności za to co mamy i co dostajemy. Wszystko traktujemy osobiście, ale mamy mały wgląd w to co my robimy i co od siebie dajemy. Taka postawa nie sprzyja tworzeniu głębokich więzi z ludźmi.

LĘK
Jedna z uczestniczek warsztatu Basia od wielu lat jest sama. Otwarcie przyznaje, że boi się wejścia w związek. „Czego się obawiasz?” – pytam. „Że mi nie wyjdzie, a wtedy zamknę się w sobie już na zawsze. Że ktoś mnie zrani, porzuci. Pewnie niepotrzebnie?” – bardziej twierdzi, niż pyta. „Nie wiem czy niepotrzebnie” – odpowiadam. Basia jest zaskoczona. „Związek to spore ryzyko” – mówię. Basia przygląda mi się wielkimi oczyma. „Jak to? Myślałam, że powiesz, że nie ma się czego bać”. No to jest czy nie ma? Wielu moich samotnych pacjentów uważa, że będą mogli wejść w związek dopiero wtedy, kiedy będą gotowi. Jednym z tych wymiarów gotowości ma być brak lęku. I tak zbierają się latami, aż poczują, że wreszcie się nie boją. Tylko im więcej czasu upływa, tym boją się coraz bardziej. Po pierwsze dlatego, że nie trenują. Nie ćwiczą umiejętności komunikowania się, nawiązywania relacji, podtrzymywania relacji, bycia w codzienności z drugim człowiekiem. Nie rozwijają swojej seksualności, przynajmniej w kontakcie z kimś innym, niż oni sami. Tracąc pewne zdolności powoli zatracają też to, co w relacjach z ludźmi jest kluczowe – poczucie własnej wartości. Osoby od wielu lat samotne w pewnym momencie przestają wierzyć, że zasługują na miłość i bliskość. Zaczynają wątpić w to, że „ktoś ich w ogóle zechce”. „Za co można mnie kochać/lubić?”, „co ja właściwie mogę drugiej osobie zaoferować?” – słyszę w gabinecie. No a myśląc o sobie w ten sposób trudno jest zbudować satysfakcjonującą relację. I tak koło się zamyka. Basia boi się zranienia, ponieważ ma za sobą sporo bolesnych doświadczeń. I ja to oczywiście rozumiem. Tylko doświadczenia to jedno, a ich interpretacja czy nauka z nich płynąca to drugie. Np. Thomas Edison (wynalazca żarówki)
przeprowadził ponad 11 000 prób, zanim żarówka zaczęła działać. Gdy zapytano go potem jak to się stało, że się nie zniechęcił po tylu porażkach, odpowiedział: „To nie porażki. Ja ponad 10000 razy dowiedziałem się jak nie robi się żarówki. Dzięki temu z każdym takim doświadczeniem byłem bliżej rozwiązania”. Co chcę przez to wszystko powiedzieć? Otóż. Uważam, ze relacja z drugim człowiekiem, istotnie –  jest ryzykowna i wymaga odwagi. Wielu moich pacjentów, tak jak i Basia nierzadko łudzą się, że ktoś (np. ja) powie im – „Ależ nie ma się czego bać. Nie zostaniesz zraniona/y, odrzucona/y, porzucona/y. Nie martw się!”. No nie, nie, nie. Oczywiście, że istnieje ryzyko zranienia, odrzucenia, porzucenia. I pewnie jeszcze kilka innych możliwości, których boimy się jak ognia. I nie ma co się mamić, że jest inaczej. Uważam, że drogą donikąd jest próba zaprzeczania. Jeśli wchodzimy w związek z absolutną pewnością, że tam nic złego nas nie spotka to odkleiliśmy się od rzeczywistości. Poza tym uważam, że nawet jeśli próbujemy sobie wmówić, że związek jest ryzyka pozbawiony nasze serca i ciała nie dadzą się oszukać i w pewnym momencie dadzą nam znać, że  halucynujemy. Skoro nie tędy droga, to którędy? Nie w kierunku iluzji, a w kierunku po pierwsze – uznania ryzyka. Po drugie – odważenia się na to ryzyko. Po trzecie – zaufania do siebie i swoich zasobów, że sobie z tym (co może nas spotkać) poradzimy. Kiedy mówię o odwadze nie mam na myśli wyczekaniu na moment, kiedy nie będziemy się bać. Odwaga to nie brak lęku. Odwaga to wyjście poza lęk. To działanie pomimo jego obecności. Kiedy się czegoś obawiamy wydaje nam się, że obawiamy się tylko my. Wszyscy inni wchodzą w związki i wychodzą swobodnie, tylko my jesteśmy sparaliżowani strachem. To błędne założenie. Boimy się WSZYSCY. Lub znaczna większość z nas. W mniejszym lub większym stopniu, radząc sobie z tym lepiej lub gorzej, ale lęk jest naszym wspólnym doświadczeniem. W przełamaniu strachu może pomóc wspomniane przeze mnie zaufanie do swoich możliwości w poradzeniu sobie z sytuacją. Czy to zranienia czy to odrzucenia, czy jeszcze innej. Takie doświadczenia są niewątpliwie trudne i bolesne. Wymagają czasu, aby się z nimi uporać. Ale same w sobie „nie zabijają”. O ile my im na to nie pozwolimy.

 

 

Wojna na milczenie – rzecz o cichych dniach w związku

Pracuję obecnie z kilkoma parami. U większości z nich pojawia się problem tzw. cichych dni czyli wielogodzinnego, a nawet wielodniowego milczenia. Najczęściej po kłótni, ale niejednokrotnie też zamiast. Zastanawiałam się czy rzeczywiście tak niewielu z nas potrafi radzić sobie z trudnościami w sposób najbardziej konstruktywny czyli rozmawiając? Oczywiście grupa osób czy też par trafiająca do gabinetu psychoterapeuty nie jest grupą reprezentatywną. Prawdopodobnie przychodzą oni po pomoc właśnie dlatego, że nie radzą sobie w sposób, który jest efektywny i zadowalający. Do stosowania strategii milczenia przyznaje się 1 osoba na 4. Tak jest w Polsce. W badaniach amerykańskich 7 na 10 osób od czasu do czasu korzysta z powyższej metody. Moim zdaniem to sporo, biorąc pod uwagę jak bardzo negatywne skutki potrafi mieć sięganie po ten sposób rozwiązywania konfliktów.
Oczywiście strategii cichych dni, która ma znamiona ostracyzmu społecznego (celowe i drastyczne ograniczenie kontaktów i bliskości) nie należy mylić z chwilową słowną wstrzemięźliwością, kiedy partnerzy lub jedno z partnerów np. po kłótni potrzebuje czasu na ochłonięcie i poukładanie i w tym celu na jakiś czas wychodzi z kontaktu. Taki proces jest zupełnie naturalny i w żaden sposób nie musi zagrażać związkowi. Po pierwsze służy on regeneracji po doświadczeniu nadmiaru bodźców emocjonalnych. Jest dość powszechną reakcją na wyczerpanie emocjonalne. Jest to czas, który może być potrzebny na odreagowanie i wyciszenie emocji, przemyślenie tego co się zdarzyło, zanalizowanie swojego i partnera zachowania, uświadomienie sobie swoich potrzeb, a także znalezienie rozwiązania. Bywa, że jest niezbędny, aby skontrolować i zatrzymać coś, czego powiedzenie lub zrobienie byłoby dla drugiej strony raniące i nieodwracalne. Są osoby, które podczas tego czasu potrzebują z kimś niezaangażowanym emocjonalnie omówić to co się zdarzyło. Jednym słowem czas milczenia po kłótni wielu osobom służy do tego, aby poradzić sobie  z tym co usłyszeli i powiedzieli. Ale nie może on przerodzić się w zapiekłą wojnę na milczenie. Warunkiem tego, aby tak się nie stało jest stosunkowo niezbyt długi czas trwania oraz zainicjowanie ponownego kontaktu przez osobę, która potrzebowała tegoż czasu. Oczywiście niezbyt długi czas trwania jest pojęciem względnym. Jeśli okresowe momenty wstrzemięźliwości w kontakcie trwają nie dłużej, niż minuty czy godziny byłabym jeszcze spokojna. Jeśli przeradzają się w dni – postawiłabym sobie znak zapytania czy naturalny proces nie przeradza się już w niebezpieczny – ucieczki w milczenie potrafiącej trwać wiele dni, tygodni, a nawet miesięcy. Rekordziście jakich znam nie odzywali się do siebie kilka lat. Porozumiewali się poprzez dzieci, co jest niedopuszczalne z punktu widzenia roli rodzica i konsekwencji dla małych i większych mediatorów. Oczywiście po latach zupełnie nie pamiętali od czego to się wszystko zaczęło, o co poszło i o co im teraz chodzi.
Bo właściwie o co chodzi w tym zacietrzewieniu? Ciche dni mogą spełniać kilka funkcji.
Po pierwsze możemy w ten sposób chcieć przeżywać swój ból i smutek po tym, co usłyszeliśmy. Jeśli trwa to chwilę to w porządku. Natomiast jeśli zaczyna trwać uporczywie długo możemy przypuszczać, że proces naturalnego odreagowywania i oczyszczania przerodził się w niezdrowe użalanie się nad sobą. Przedłużające się milczenie może być też komunikatem pt. „bardzo mnie zraniłeś”. W skrajnej postaci może służyć wzbudzeniu poczucia winy u partnera, wymuszaniu przeprosin czy zmiany stanowiska. Może być wyrazem bezsilności pt „nie mam już pomysłu jak z tobą rozmawiać”, „tyle razy rozmawialiśmy, nie wiem jak mam mówić, żebyś mnie zrozumiał” lub też służyć zwróceniu na siebie uwagi. Ciche dni wielokrotnie też służą pielęgnowaniu w sobie złości i urazy. Potrafią być wyrazem naszego stanowiska w sprawie podziału władzy w związku („będzie tak jak ja chcę”). Niezależnie od funkcji jaką ciche dni pełnią – są one formą, świadomej lub nie, kary dla partnera i noszą znamiona przemocy – chłodnej, biernej, ale jednak. Milcząc odcinamy partnera od kontaktu i bliskości oraz od poczucia wpływu na sytuację i jej zmianę. W takiej sytuacji partner nie ma możliwości na realizację swoich podstawowych potrzeb: przynależności, szacunku, kontroli. Dodatkowym „atutem” cichych dni jest ich nieprzewidywalność, co potęguje odczuwanie przedłużającego się milczenia jako tortury. Co więcej, nasza świadoma lub nieświadoma intencja jest taka, żeby zranić. Chcemy, żeby nasz chłód dotknął partnera i zabolał. Przypuszczam, że wiele osób czytających ten tekst, a mających tendencję do stosowania strategii milczenia może się wzburzyć. Tak jak moja klientka Ania, która zapierała się, że to nie kara, ponieważ ona też się okrutnie męczy i że ona po prostu nie potrafi inaczej rozwiązywać problemów. Absolutnie wierzę Ani, że dla niej sytuacja przedłużającego się milczenia mogła być również trudna oraz w to, że nie na tamten moment nie była w stanie zachować się inaczej. Natomiast na poziomie nieświadomym mogła jednak chcieć wziąć odwet na partnerze, choć uznanie tego nie jest procesem łatwym. A też już niezależnie od intencji sama forma cichych dni jest karząca i  agresywna i z tym trudno się spierać.
Ciche dni niczego nie załatwiają. Przeciwnie – tylko nasilają napięcie, wzmagają złość i żal, powodują narastanie uraz i krzywd, pogłębiają frustrację wzajemnych potrzeb, potęgują oddalenie, dewastują poczucie bliskości. Dla dzieci, jeśli je mamy, są prawdziwą męką. Jeśli jeszcze dodatkowo chcąc uspokoić dzieci, mówimy że wszystko jest w porządku, kiedy domową atmosferę można kroić – dzieci uczą się ograniczać zaufanie do swoich odczuć. „Skoro czuję, że coś się dzieje, ale moi mądrzy rodzice temu zaprzeczają, pewnie to ja się mylę” – tak przebiegają procesy wnioskowania u dzieci. A jeśli dodatkowo wikłamy dzieci w bycie posłańcami między nami a partnerem – konsekwencje dla nich w ich dorosłym życiu mogą być naprawdę dotkliwe.

Jak możemy sobie pomóc, jeśli mamy tendencję do używania strategii cichych dni w naszych relacjach?

* Powiedz, że potrzebujesz czasu
Taka informacja naprawdę wiele zmienia. Uspokaja. Dzięki niej rozmówca nie zostaje pozostawiony w poczuciu, że nie wie co się dzieje.
* Wysłuchaj
Jeśli nie jesteś w stanie się przełamać i zacząć mówić – chociaż partnera wysłuchaj. Ten fakt sprawi, że partner nie będzie czuł się ignorowany (przynajmniej może to w tym pomóc). Pozwoli to też partnerowi rozładować napięcie z powodu nagromadzonych myśli i emocji. Jeśli dasz partnerowi możliwość na ich wypowiedzenie – zadeklarujesz dobre intencje i szacunek do uczuć i potrzeb partnera. Tylko warunek jest jeden – nie siedzisz z założonymi rękami i „łaskawie” godzisz się na wysłuchanie, pytając jeszcze na koniec „uprzejmie”: „skończyłeś?”. Chodzi o postawę względnej otwartości i naprawdę dania przestrzeni na to, żeby Twój partner mógł wyrazić to co przeżywa.
* Podejmij neutralny temat
Najłatwiej zacząć od nawiązania do codziennych obowiązków: „kto odbiera dzieci  z przedszkola?”, „co potrzebujesz ze sklepu?” itp. Cokolwiek, co przerwie ciszę jest krokiem w kierunku zażegnania kryzysu.
* Wykonaj gest
Jeśli trudno Ci powiedzieć cokolwiek – wykonaj jakiś gest będący po części oznaką, że Ci przechodzi, po części sygnałem, że chcesz się „pojednać”. Ugotuj coś, zrób partnerowi kanapki do pracy, nakryj stół do wspólnej kolacji, kup ulubiony jogurt partnera, umyj partnerowi samochód, wyjdź z psem jeśli wiesz że to partnera odciąży. Gest bywa prostszy, niż przełamanie milczenia słowami
* Zmniejsz dystans fizyczny
Dotknij partnera za rękę, pogłaszcz po głowie, połóż nogi na jego/jej kolanach, przytul się. Znowu – pokażesz w ten sposób, że stajesz się gotowy/a na przerwanie uporczywej ciszy. Kontakt fizyczny potrafi w takiej sytuacji zdziałać cuda. Dotykasz, a potem jakoś idzie.
* Napisz
Jeśli na ten moment nie jesteś w stanie przerwać ciszy słowem, gestem czy poprzez kontakt fizyczny – możesz napisać. O tym co się aktualnie z Tobą dzieje, o tym jak widzisz całą sytuację, o tym czego Ci aktualnie potrzeba. List, mail, sms – możliwości jest co najmniej kilka. Jeśli i to jest zbyt trudne, możesz napisać po prostu coś przyjemnego: „mimo wszystko miłego dnia”, „nie lubię się sprzeczać” lub chociaż neutralnego np. dotyczącego spraw techniczno-logistycznych: „czy możesz po pracy zrobić zakupy?”. Pamiętaj – cokolwiek co przełamie ciszę jest dobrym punktem wyjścia.
* Zgłoś się po pomoc do fachowca
Gdy Twoja skłonność do korzystania ze strategii cichych dni zaczyna przybierać na sile i w żaden sposób nie potrafisz poradzić sobie z tym szkodliwym nawykiem – zawsze możesz udać się do kogoś (psycholog, psychoterapeuta) kto pomoże Ci zbadać przyczyny tego co się dzieje i poszukać sposobów na zmianę. Zmianę, która posłuży zarówno Tobie jak i Twojej relacji z partnerem/partnerka.

 

 

Sekretne zmowy małżonków, tajne pakty partnerów

czyli rzecz o koluzjach w związku
Wiktoria (29) i Leon (50) są parą od 4 lat. Leon (pracuje w bankowości) udzielał Wiktorii kredytu, kiedy ta była w trudnej sytuacji finansowej. Leon miał wtedy żartem powiedzieć do Wiktorii, że „gdyby oprócz dodatkowej gotówki potrzebowała troskliwego opiekuna to on służy swoją osobą”.
Leon jest duży, sporo mówi, zadaje wiele pytań i często prosi o wyjaśnienia. Wiktoria jest drobna, cicha, mówi mało, o nic nie pyta, wszystko zawsze jest dla niej zrozumiałe.
Leon spodobał się Wiktorii, ponieważ był „silny, męski, odważny”. Wiktoria spodobała się Leonowi, bo była „kobieca, tajemnicza, skromna”.
Przyszli na terapię, ponieważ „nie mogą się porozumieć”. Głównym zarzutem Wiktorii wobec Leona jest to, że jest agresywny. Leon ma pretensje do Wiktorii, że jest niezaradna i że ciągle prosi go o pomoc. Odkąd Leon z powodu złej atmosfery w pracy się z niej zwolnił konflikt między partnerami jeszcze wzrósł.

Większość z nas sądzi, że doskonale wie dlaczego chce być z tą a nie inną osobą. Myślimy też, że zdajemy sobie w pełni sprawę o co się kłócimy czy co stanowi problematyczny aspekt bycia razem.  Wiktoria i Leon – podobnie. Ale kiedy okazuje się, że mimo wprowadzenia określonych zmian (Leon pracuje nad tym, żeby swoje opinie wyrażać ciszej; Wiktoria stara się radzić sobie ze swoimi sprawami samodzielnie) zarzuty partnerów do siebie utrzymują się lub też przenoszą się na inny obszar – pojawia się pytanie o co chodzi? Co jest tak właściwie zasadniczym źródłem nieporozumienia?

Żeby odpowiedzieć na powyższe pytania potrzebujemy zdać sobie sprawę z faktu, że istnieją takie emocje, potrzeby i mechanizmy postępowania, których nie jesteśmy świadomi. Najsilniejsze nieświadome potrzeby i emocje pochodzą z naszych związków z rodzicami. Kiedy spotykamy na swej drodze kogoś, kogo rozpoznamy:
a/ albo jako osobę mogącą zaspokoić nasze głębokie i nieświadome potrzeby, które nie zostały zaspokojone przez rodziców
b/ albo jako kogoś kto pasuje do okoliczności, w jakich dorastaliśmy
c/ albo jako osobę, która przeżywa dokładanie taki sam konflikt wewnętrzny co my, ale reprezentuje drugi biegun tego konfliktu
– zakochujemy się. Jeśli i ta osoba rozpozna nas jako kogoś, kto może odpowiedzieć na jej niezaspokojone potrzeby, bądź kogoś kto wpisuje się się w okoliczności jej dorastania, ewentualnie kogoś kto wyraża ten aspekt jej konfliktu wewnętrznego, z którym nie chce się ona utożsamić – uczucie zostaje odwzajemnione.
Zgodnie z tą koncepcją każdy miłosny wybór zawiera w sobie pragnienie zaspokojenia naszych nieświadomych potrzeb oraz chęć odnalezienia w partnerze jakiejś naszej zagubionej części. W celu realizacji tych potrzeb partnerzy zawierają ze sobą pewnego rodzaju nieświadomą tajną umowę tzw. koluzję.

Przyjrzyjmy się jak to było u Wiktorii i Leona. Wiktoria była i jest osobą mającą silną potrzebę bycia zaopiekowaną. Ma to związek z jej domem rodzinnym, w którym brakowało miłości, ciepła i uwagi. Leon z kolei zawsze miał potrzebę dawania i troszczenia się. Jako najstarszy z czwórki rodzeństwa odnajdywał się w tej roli doskonale. Zgodnie z koncepcją koluzji Wiktoria i Leon pociągali się wzajemnie, bo mogli dać sobie coś czego bardzo potrzebowali: Leon potrzebował się kimś zaopiekować, Wiktoria potrzebowała, by ktoś się nią zaopiekował. Możliwość odtworzenia przez Leona charakterystycznej dla siebie roli (opiekuna) była dla niego dodatkową „atrakcją”. Kolejnym dodatkowym atutem parterów w swoich oczach były różnice między nimi. Leon – zaradny, przebojowy, niczego się nie bał. Wiktoria z kolei lękowa i bezbronna. Według teorii koluzji oboje partnerzy dostrzegli w drugim jakiś aspekt, który u nich samych był ukryty. Partner z kolei reprezentował go w sposób tylko jawny. Co mam na myśli? Przyjmijmy, że każda z cech osobowości ma formę kontinuum (uległość-agresja, dawanie opieki-przyjmowanie opieki, samodzielność-wspieranie się na innych, niepokój – stabilność) oraz że każdy człowiek nosi w sobie oba te bieguny. Upraszczając – nikt z nas nie jest tylko dobry lub tylko zły – bywamy czasem tacy, czasem tacy. Im chętniej i częściej utożsamiamy się tylko z jednym z biegunów (np. z uległością, przyjmowaniem opieki, wspieraniem się na innych – Wiktoria) pojawia się pytanie o drugi biegun. Co z nim? Najczęściej z wielu psychologicznych powodów wypieramy się jednego bieguna w nas oceniając go jako „nie ok”. Ukrywamy go przed sobą spychając tym samym do tzw. „cienia”. W „cieniu” znajdują się wszystkie nasze niechciane, wyparte i wstydliwe impulsy, potrzeby, cechy. Według koncepcji koluzji atrakcyjność partnera jest związana m.in. z tym, że reprezentuje on przeciwległy biegun jakieś ukrytej w nas tendencji w sposób jawny. To fascynuje, ponieważ dzięki temu możemy połączyć się z tym psychicznym aspektem, który jest częścią nas, a który żyje w „cieniu”. Wiktoria prezentowała postawę uległości. Właściwie nigdy się nie złościła. Z kolei Leon bywał agresywny. Dzięki temu, że byli tak różni oboje mogli dotknąć awersu i rewersu określonych tendencji. Wiktoria mogła skontaktować się ze złością w sobie dzięki temu, że Leon robił to w sposób jawny i skrajny (im bardziej wypieramy jakiś aspekt w nas, tym druga strona przejawia go w sposób bardziej skrajny). Z kolei Leon będąc z Wiktorią mógł zacząć oswajać np. tę część w sobie, która potrzebuje brać, przyjmować (troskę, opiekę).
No dobrze. Ale co się takiego stało, że niejawne porozumienie przestało działać? No, nastąpiło coś przed czym żadna para nie ucieknie – kryzys. Kryzys czyli sytuacja, w której z powodu jakieś sytuacji wewnątrz związku lub na zewnątrz dochodzi do ujawnienia się wypartych potrzeb i biegunów. Leon zwolnił się z pracy i zaczęło mu przeszkadzać, że wiele spraw jest na jego głowie. Niezaradność Wiktorii stała się dla Leona irytująca. To w jaki sposób to komunikował był z kolei dla Wiktorii trudny do przyjęcie – mówiła, że Leon krzyczy i nie pozwala jej dojść do głosu.
Wiktoria i Leon są na etapie odpowiadania sobie na pytanie czy sobie z kryzysem poradzą. Od czego to zależy? Nie tylko od chęci, wiary w powodzenie, determinacji czy pracy jaką w to włożą. Zależy to także od tego jak bardzo ich związek jest koluzyjny. Każdy bowiem związek zawiera w sobie jakiś procent koluzji. Pytanie tylko ile jest w związku zdrowych obszarów poza koluzją. Jeśli dużo – spora szansa, że para sobie poradzi. Jeśli niewiele lub też jeśli koluzja obejmuje większość obszarów – będzie trudno. Bowiem każda koluzja wcześniej czy później musi się załamać. Natomiast jeśli para sobie poradzi (rozwiąże zagadkę pt. „jaki wspólny taniec tańczymy?”, „jak wygląda ten klucz, którym partner otwiera moje zamki i odwrotnie”, „co potrzebuje każdy z nas dać sobie indywidualnie, żeby nie musieć w sposób rozpaczliwy szukać tego u partnera”, „jaka zagubiona część w nas domaga się odszukania”, „jakie niezaspokojone potrzeby domagają się odżałowania”, „jak możemy być ze sobą w sposób bardziej elastyczny”, „czego możemy się od siebie nauczyć”) – relacja ulegnie prawdziwej i głębokiej transformacji.
 

 

 

Czego nie robić, gdy randkujesz w sieci

czyli parę słów o mechanizmach psychologicznych, które mogą ci zaszkodzić

Niedawno była u mnie klientka. Nazwijmy ją Martą (lat 30). Ponieważ Marta od roku jest sama postanowiła założyć sobie konto na jednym z portali randkowych. Poznała tam kilka lat starszego od siebie mężczyznę. Zaczęli się spotykać, choć Marta twierdzi, że nie do końca miała na to ochotę. Pytam dlaczego. Marta: „Było kilka rzeczy, które mnie zaniepokoiły. Nie miał zdjęcia, funkcjonował pod nickiem, ale opis miał fantastyczny! Tym mnie zaintrygował. Potem kilkakrotnie zdarzało mu się nie odpisywać, choć był zalogowany, bywało, że mieszał się w zeznaniach..” Zapytałam Martę co się takiego stało, że jednak zmieniła zdanie i zdecydowała się umówić. Marta: „Nie do końca zmieniłam zdanie. Gdzieś w środku czułam, że ta znajomość to nic dobrego. Ale zignorowałam te sygnały. Uznałam, że to po prostu lęk przed spotkaniem kogoś kogo właściwie nie znam. Że to taki naturalny stres. Poza tym w którejś rozmowie powiedziałam mu, że się spotkamy jak tylko uporam się z pracą. Skoro już mu obiecałam? Nie lubię rzucać słów na wiatr.” Poznany mężczyzna Martę oszukał. Nie tylko okazało się, że jest szczęśliwie żonaty, ale wykorzystał Marty umiejętności (Marta jest architektem) i nigdy nie rozliczył się za Marty pracę (Marta zaprojektowała poznanemu mężczyźnie nowe miejsce pracy). „Dałam się podejść jak jakaś nastolatka” – mówi. Rozmawiamy o tym jak to się mogło stać. Marta: „Po pierwsze chyba uznałam, że skoro ja jestem uczciwa, to inni też. Trochę na zasadzie przyciągania ludzi podobnych do siebie. Po drugie znów zignorowałam to co powinno być dla mnie sygnałem do wycofania się – niechętnie mówił o sobie, za to dużo mówił o trudnej sytuacji finansowej. Ale ja tak bardzo potrzebowałam być kochana. Od roku jestem sama, a wcześniejsze relacje i związki okazały się kompletną porażką. Chyba moja potrzeba miłości przysłoniła mi realny ogląd rzeczywistości.”

Obie z Martą doszłyśmy do wspólnego wniosku, że Marta mogła uniknąć kolejnego zawodu gdyby nie popełniła kilku bardzo podstawowych błędów. Oczywiście powyższa konstatacja nie służy samobiczowaniu, ale konstruktywnej analizie tego jaki wkład mamy w sytuację wejścia w coś co w konsekwencji okazuje się być mrzonką czy wręcz oszustwem. Po to, by uniknąć podobnych błędów w przyszłości. Na szczęście konsekwencje dla Marty nie są szczególnie dotkliwe. Poza poczuciem bycia wykorzystaną (z czym można się uporać i co więcej – nauczyć się chronić siebie w przyszłości) oraz kilkunastoma godzinami pracy (to ważne, ale są gorsze nieszczęścia) nie wydarzyło się nic, z czym poradzić sobie byłoby jeszcze trudniej.
Dlatego warto wiedzieć czego się wystrzegać, kiedy się randkuje. Także w sieci.

Nie ignoruj sygnałów z ciała

Marta powiedziała, że „w środku czuła, że ta znajomość to nic dobrego”. Ale to zignorowała. Wytłumaczyła sobie, że to naturalny niepokój przed spotkaniem z kimś, kogo się nie zna. To prawda, że sytuacja poznawania kogoś czy wyjścia na randkę jest sytuacją stresogenną i że odczuwanie napięcia czy podenerwowania jest powszechną normą.  Ale jeśli mamy dobry kontakt ze sobą, ze swoim ciałem, z emocjami i z naszą intuicją potrafimy odróżnić sygnały stresu związanego z wyzwaniem od stresu, który winien być dla nas ostrzeżeniem. Co nam to utrudnia:
Dysocjacja – zgodnie z definicją to rozłączenie funkcji, które normalnie są zintegrowane.  W tym przypadku mówimy o funkcji percepcji (umiejętność zarejestrowania określonych sygnałów w ciele) i świadomości (odczytanie ich znaczenia). Marta mówiąc, że „czuła coś w środku” miała na myśli (jak się okazało podczas naszych spotkań) określone doznania: ścisk w żołądku, kołatanie serca, które to doznania słusznie połączyła z niepokojem. Osoba zdysocjowana czyli inaczej odłączona od siebie (od doznań z ciała, od emocji) lub bez kontaktu ze sobą albo nie poczułaby ucisku w żołądku albo nie połączyłaby go z niepokojem. Marta to akurat potrafiła. Wielu jednak nie potrafi. Jesteśmy odłączeni od naszych zmysłów, ciał, emocji, a przecież to obok zdrowego rozsądku jest naszym barometrem na życiowe wybory.  Wracając do Marty – Marta uchwyciła przekaz nadany przez ciało ale mu zaprzeczyła.
Zaprzeczanie – to fałszowanie obrazu rzeczywistości poprzez nieprzyjmowanie do wiadomości realnych faktów, w celu odsunięcia negatywnych myśli, uczuć czy konsekwencji, które mogłyby się z tym wiązać.

Nie rób czegoś, co jest niezgodne z Tobą

Marta poszła na spotkanie, mimo że nie miała na nie ochoty. Dlaczego? Bo obiecała. Można powiedzieć, że poddała się pewnemu mechanizmowi wywierania wpływu jakim jest reguła konsekwencji.

Reguła konsekwencji  czy też zaangażowania – mówiąca o tym, że jeżeli zaangażowałem się w coś, to będę kontynuował to działanie, ponieważ chcę być postrzegany jako osoba konsekwentna.

Ok. Ale jeśli stawką jest Twój czas, wydatek, wysiłek, komfort psychiczny, nie wspominając już np. o zdrowiu?
Reguł, które (jeśli nie jesteś ich świadomy a randkujesz w sieci) mogą działać przeciwko Tobie jest więcej. M.in.:

Reguła wzajemności – mówiąca o tym, że powinniśmy odwdzięczyć się osobie, która dostarczyła nam jakieś dobro lub też dała nam coś od siebie.

W trakcie naszych rozmów z Martą moja klientka przyznała, że powiedziała nowo poznanemu mężczyźnie gdzie dokładnie mieszka, choć nie chciała tego robić. Czuła jednak powinność, ponieważ on zrobił to jako pierwszy i bez specjalnego problemu. Też dopiero później okazało się, że podany przez niego adres nie jest prawdziwy, ale to już inna rzecz. Chodzi o to, że Marta zrobiła coś czego nie chciała, ale z powodu poddania się regule wzajemności uległa własnej presji.
Nie rób czegoś do czego nie jesteś przekonana/y. To prawda, że przekraczanie granicy własnego komfortu jest rozwojowe, ale wymaga ono świadomości własnej motywacji. Czy robisz coś, bo chcesz się czegoś nauczyć, doświadczyć czegoś nowego? Czy robisz tak, bo wypada, bo on Cię tak prosi, bo inni tak robią, bo Ci głupio/niezręcznie/wstyd odmówić?

Nie bądź naiwny/a

Marta dostrzegła wiele sygnałów, które powinny ją zastanowić: brak zdjęcia, brak danych, brak odpowiedzi, mieszanie się w zeznaniach, niechęć do mówienia o sobie, rozprawianie o sytuacji finansowej, a także unikanie bardzo popularnych miejsc, niechęć do przedstawienia Marty swoim znajomym, brak konkretnych działań przy całej masie deklaracji – to wszystko udało się Marcie przypomnieć w trakcie naszych dalszych spotkań. Mimo to Marta nie wycofała się. Przeciwnie – angażowała się dalej. Dlaczego? Po co? No oczywiście z powodu od lat niezaspokojonych potrzeb. Natomiast to co „pomogło” Marcie pewnych niepokojących symptomów nie zobaczyć (paradoksalnie – mimo, iż je dostrzegała) czy też nie potraktować ich poważnie były głównie trzy popularne mechanizmy psychologiczne: zaprzeczanie (o którym była mowa wcześniej), projekcja i racjonalizacja.

Projekcja – to mechanizm polegający na przypisywaniu innym własnych poglądów, zachowań, emocji lub cech (najczęściej negatywnych, ale nie jedynie i najczęściej tych, których jesteśmy nieświadomi, ale też nie tylko). Np. Marta uznała, że skoro ona jest uczciwa, to inni ludzie też. Można sobie wyobrazić, że mechanizm projekcji w sytuacji randkowania w sieci może być szkodliwy np. gdy przypisujemy innym własne zaangażowanie w daną relację, potrzebę bliskości itp. To że Ty tak masz nie musi oznaczać, że inni mają podobnie.

Racjonalizacja – użycie samooszukujących się usprawiedliwień nieakceptowanego zachowania lub niepowodzenia, czy też nieadekwatne wyjaśnianie przyczyn zachowania swojego lub cudzego. Oprócz tego, że Marta starała się pewnych niepokojących oznak nie widzieć (zaprzeczenie), to kiedy mechanizm zaprzeczania nie dawał już rady tak zafałszować rzeczywistości, żeby mogło być to wiarygodne – moja klientka zaczęła sobie pewne kwestie „tłumaczyć” i usprawiedliwiać działania zarówno swoje, jak i znajomego z portalu. Marta: „Kiedy na pierwszym spotkaniu czułam się źle, ponieważ on ciągle mnie o coś wypytywał, a sam niewiele mówił uznałam, że może to całkiem fajnie, że jest mnie ciekawy. W końcu nie ma nic gorszego, niż facet mówiący tylko o sobie. A kiedy obiecał mi któregoś dnia, że zabierze mnie do swoich znajomych, a jednak to odwołał i było mi przykro – pomyślałam sobie, że właściwie to zaoszczędził mi masę stresu.” Pierwszy mechanizm racjonalizacji, którego przykładem była randka w realu to tzw. „słodkie cytryny”. Polega on na „wmówieniu” sobie, że sytuacja, w której się znaleźliśmy, wcale nie jest taka zła, jak się nam na początku wydawało. Innymi słowy ta cytryna wcale nie jest taka kwaśna. A może z pewnego punktu widzenia jest wręcz słodka. Z kolei sytuacja odwołania zaproszenia u znajomych ilustruje drugi podstawowy mechanizm racjonalizacji tzw. „kwaśne winogrona”. Polega na umniejszeniu wagi celu, którego nie udało nam się osiągnąć. Chcieliśmy zjeść winogrona, ale niestety nie udało się. Myślimy sobie wtedy, że te winogrona wcale nie są takie dobre i słodkie. Właściwie są wręcz kwaśne.

Mechanizmom psychologicznym poddaje się każdy z nas. Im większą mamy wiedzę na temat ich działania oraz im bardziej jesteśmy świadomi tego jak manifestują się one w naszym życiu – tym mniejsze prawdopodobieństwo, że zadziałają na naszą niekorzyść. Np. podczas randkowania w sieci. Masz wpływ na to, aby było ono bezpieczne. Pewnie nawet większy, niż myślisz. Kluczem jest wiedza i znajomość siebie.

 

Mówimy różnymi językami

Na terapię zgłasza się coraz więcej par. Z różnymi trudnościami  – odmiennymi potrzebami i nieumiejętnością poradzenia sobie z tą odmiennością, zalegającymi emocjami wobec siebie, nieprzepracowanym kryzysem, wygasającymi uczuciami, kłopotami w życiu intymnym i wieloma innymi. Trudności części takich par wymagają terapii długoterminowej i pracy na pogłębionym poziomie. Natomiast spotykam w gabinecie i takie pary, których źródłem kłopotów w relacji jest brak podstawowej wiedzy na temat odmienności wynikających np. z płci i w związku m.in. z tym – nieumiejętnością odpowiedniego komunikowania się. Trudno się też temu dziwić. W naszych domach rzadko mamy okazję obserwować przykłady dobrego porozumiewania się, nie uczą nas tego w szkołach. Szkoda. Może gdyby nasi rodzice lub nauczyciele dostarczyli nam wiedzy na temat tego, że a/ kobiety i mężczyźni różnią się między sobą m.in. inaczej się porozumiewają,
b/ wspomniane różnice są oczywiście pewną generalizacją, która nie musi dotyczyć absolutnie każdej kobiety i każdego mężczyzny, chodzi jedynie o zaobserwowanie pewnej tendencji
c/ mówienie o różnicach między kobietami a mężczyznami nie ma na celu ich antagonizowania, przeciwnie – służy wzajemnemu poznaniu, zrozumieniu i ułatwieniu uzyskania porozumienia
d/ różnice wzbogacają nasz świat i nasze relacje, dzięki nim możemy się od siebie uczyć i rozwijać; może wtedy byłoby nam w relacjach łatwiej i przyjemniej. Do nikogo nie mam pretensji. Nasi rodzice nas tego nie uczą, bo wielokrotnie sami tego nie wiedzą, bo też nikt ich tego nie nauczył. Nasi nauczyciele podobnie – nie zawsze mają wiedzę, a nawet jeśli to zwykle nie mają czasu, by się nią podzielić. Tak po prostu jest. To co dziś możemy zrobić to zdobywać i poszerzać tę wiedzę na własną rękę. Mam nadzieję, że dzisiejszy artykuł się do tego przyczyni.

Jednym z propagatorów mówienia o tym, że kobiety i mężczyźni w pewnych aspektach różnią się od siebie jest John Gray – autor słynnego światowego bestselleru o moim zdaniem nie do końca jednak fortunnym tytule „Mężczyźni są z Marsa, Kobiety z Wenus”. Kiedy mówię, bądź piszę o Grayu zawsze mam potrzebę dopowiedzenia, że nie podpisałabym się pod wszystkim o czym mówi. A już na pewno daleka jestem od tego, by traktować to o czym Gray pisze jako oblig czy jedynie słuszny opis damsko-męskiej rzeczywistości. Świat jest tak fantastycznie złożony, że na szczęście nie da się go opisać w jeden sposób. Są różni mężczyźni i różne kobiety. Niektórzy wpiszą się w teorie Graya niemalże w całości, inni jedynie w części albo wcale. A jeszcze inaczej może to wyglądać, gdy związek miłosny tworzy nie kobieta z mężczyzną, a kobieta z kobietą czy też mężczyzna z mężczyzną. Natomiast wiem jedno – jeśli nie traktuje się koncepcji Graya w sposób nieprzytomnie bezkrytyczny mogą powiedzieć nam dużo o nas samych i naszych partnerach. Obserwuję w swojej pracy zawodowej, że znaczna część wiedzy, jakiej dostarcza John Gray jest dla par niezwykle przydatna. Na przykład ta dotycząca różnic w używaniu języka. Gray jest zdania, że kobiety i mężczyźni używają tych samych słów, jednakże sposób w jaki ich używają nadaje im różne znaczenia. Dodatkowo jest zdania, że te same słowa budzą u kobiet i mężczyzn różne uczucia.

Jakim językiem mówią kobiety

Kobiety używają wielu wyolbrzymień, metafor, uogólnień („ty zawsze, ty nigdy, nikt mnie nie kocha, to było straszne, wbijasz mi nóż w serce, czuję że rozpadam się na kawałki”). Robią to, by wyrazić jak najpełniej swoje uczucia. Mężczyźni słowa wypowiadane przez kobiety traktują w sposób dosłowny i odpowiadają na to co mówi kobieta odwołując się bezpośrednio do samej treści. Np:

K: „Nigdy nie wychodzimy z domu”
M: „Nieprawda. Przecież wychodziliśmy w zeszłym miesiącu.”
K: „Nikt na mnie nie zwraca uwagi”
M: „Przesadzasz, że nikt. Ja np. zwracam.”

K: „Nikt mi w domu nie pomaga. Ze wszystkim jestem sama.”
M: „Przecież ci pomagam. W zeszłym tygodniu odkurzyłem cały dom.”

K: „Już mam dość tej roboty. Wszyscy mnie wykorzystują.”
M: „To odejdź. Albo nie daj się wykorzystywać.”

K: „Nic mi ostatnio nie wychodzi”
M: „Nie dramatyzuj. Jak ci nie wychodzi to zostaw.”

K: „Ty już mnie chyba nie kochasz”
M: „Gdybym cię nie kochał już dawno by mnie tu nie było”

Lub też traktują wypowiadane przez kobietę słowa bardzo osobiście. Np.:

K: „Zaraz umrę ze zmęczenia. Tylko obowiązki i obowiązki.”
M: „Wiecznie jesteś niezadowolona. Czy to moja wina, że tyle na siebie bierzesz?”

K: „Ten facet z tego filmu to był dopiero romantyczny, co?”
M: „Też byłbym romantyczny, gdybym miał 20 lat mniej albo nie miał na głowie kredytu.”

Takie reakcje mężczyzn, mimo najlepszych intencji panów tylko potęgują podłe samopoczucie kobiet. Po takiej wymianie kobieta czuje się „niesłuchana, nierozumiana, niewspierana, oceniana” – to właśnie słyszę od moich pacjentek. Dlaczego? Dla kobiety jej emocjonalne wypowiedzi są wołaniem o współczucie. Treść jest absolutnie drugorzędna. Najważniejsze są emocje, które kobieta poprzez wypowiadane słowa może uzewnętrznić. Mężczyzna tego nie wie. A ponieważ w męskim świecie raczej nie daje się do zrozumienia, tylko mówi wprost, tym bardziej mężczyźnie trudno jest odczytać tak zakamuflowany przekaz. U mężczyzny okoliczniki czasowe czy kwantyfikatory ogólne (zawsze, nigdy, nikt) znaczą dokładnie tyle ile znaczą, stąd mężczyzna polemizuje z określonymi słowami w wypowiedzi kobiety. Czasem, żeby siebie obronić („jak to nikt ci nie pomaga jak ja ci pomagam”), a czasem, żeby autentycznie kobiecie pomóc („jak to nikt cię w pracy nie lubi, jak mówiłaś, że Marysia cię lubi”). Gdyby mężczyzna miał wiedzę jaka potrzeba kobiety kryje się za wszystkimi: „nikt”, „nigdy” i „zawsze”, tudzież innymi hiperbolami i przenośniami – byłby w stanie zareagować odpowiednio. Odpowiednio – czyli jak? Z akceptacją, zrozumieniem i współczuciem. Odpowiednia reakcja mężczyzny powoduje, że kobieta czuje się słuchana (nie słyszana – dla kobiet to potężna różnica), rozumiana, akceptowana, wspierana i kochana. Żeby mężczyzna mógł zareagować właściwie (czyli tak jak potrzebuje tego jego partnerka, żeby poczuć się dobrze) konieczne jest zdobycie przez mężczyznę umiejętności odpowiedniej interpretacji komunikatów nadawanych przez kobietę. Inaczej stale będzie reagował „ze swojego” (np. z obawy, że kobiety nie zadowala, że jest przyczyną jej frustracji itp.).
Np:
Kiedy kobieta mówi „nigdy nie wychodzimy z domu” nie ma na myśli tego, że naprawdę „nigdy”. Zupełnie też nie musi kryć się za tym oskarżenie mężczyzny, choć ten bardzo często tak to właśnie czyta. Za takim komunikatem zwykle kryje się po prostu: „Mam ochotę na wspólne wyjście. Już od kilku dni/tygodni nie wychodziliśmy, a ja tak lubię spędzać z Tobą czas tylko we dwoje. Może zabierzesz mnie na kolację?”.
Kiedy kobieta mówi „nikt na mnie nie zwraca uwagi” może mieć na myśli „ Dziś mam uczucie, że nie jestem zauważana i doceniana. Wydaje mi się, że nikt mnie nie dostrzega. Ostatnio też jesteś taki zajęty. Boję się, że praca jest dla ciebie ważniejsza. Przytul mnie i powiedz, że jestem niezwykła i że mnie kochasz”.
Wypowiadane przez kobietę słowa: „nikt mnie nie słucha” można by przetłumaczyć następująco: „Boję się, że cię nudzę i już się mną nie interesujesz. Bardzo bym się ucieszyła, gdybyś zwrócił na mnie szczególną uwagę. Miałam ciężki dzień i wydaje mi się, że nikt nie chce wysłuchać co mam do powiedzenia. Chciałabym, żebyś mnie posłuchał i zadał mi parę pytań np. jak ci minął dzień?, jak się czujesz? Wtedy poczuję się lepiej.”
Gdyby przetłumaczyć kobiece słowa „nic mi się nie udaje” mogłyby brzmieć następująco: „Mam dziś tyle kłopotów i ma wrażenie, że nic mi dzisiaj nie wychodzi. Poczuję się lepiej jak ci wszystko opowiem. Staram się ze wszystkich sił i tyle jeszcze do zrobienia przede mną. Przytul mnie i pochwal, doceń. To z pewnością pomoże.”
Właściwa interpretacja słów kobiety lub przynajmniej poszerzenie perspektywy o inne możliwości interpretacji poza tą, która pojawia się w głowach mężczyzn automatycznie („to mija wina”) pomaga mężczyznom zareagować odpowiednio. Czyli ze zrozumieniem, współczuciem i akceptacją uczuć kobiety. Panowie – odsuńcie dosłowne znaczenie poszczególnych słów. „Nigdy” zazwyczaj oznacza „od pewnego czasu” albo nawet „dzisiaj”. „Nikt” to przeważnie „dzisiaj tylko takich zauważam”. To nie ma specjalnego znaczenia. Kluczem jest odczytanie przekazu emocjonalnego (kobiecego rozdrażnienia, zmęczenia, zniechęcenia) oraz potrzeb jakie się za tym kryją (potrzeba odpoczynku, odmiany, uwagi, szacunku). Potem pozostaje już tylko właściwa reakcja. Jaka? Zamiast radzić („to odejdź z tej pracy”), stawać w swojej obronie („ja też mam dużo pracy”) czy też podważać kobiece uczucia („nie masz powodu, żeby się tak czuć”, „przesadzasz”) – usiądź, posłuchaj, pobądź, pogłaszcz, przytul, zapytaj o emocje, zapytaj co możesz zrobić żeby Twoja partnerka mogła poczuć się lepiej, kiwnij głową lub wydaj dźwięk świadczący o Twoim zaangażowaniu w rozmowę np. „aha”, „rozumiem” (o ile jest to autentyczne i zgodne z prawdą), powtórz to co usłyszałeś (to technika tzw. parafrazowanie: „mówisz kochanie, że jest ci ostatnio ciężko”). Gdy mężczyźni słyszą, że taka reakcja jest reakcją pożądaną zwykle są zaskoczeni. „To mam nic nie robić?” – pytają. Wtedy odpowiadam, że takie nic to dla kobiety wszystko. Wszystko czego ona potrzebuje. Kobietę zasila kontakt i zrozumienie. Tylko tyle. I aż tyle. Panowie?..

Jakim językiem mówią mężczyźni

Tak jak podstawowym zadaniem mężczyzn w komunikacji z kobietami jest zdobycie umiejętności odpowiedniej interpretacji (mniej dosłownej i mniej osobistej) oraz właściwej odpowiedzi (akceptującej, rozumiejącej i wspierającej) na wypowiadanie uczuć przez kobiety, tak podstawowym zadaniem kobiet w komunikacji z mężczyznami jest zdobycie umiejętności odpowiedniej interpretacji i właściwej odpowiedzi na męskie milczenie.
Kobiety myślą głośno – dzielą się tym co wewnątrz, pozwalają myślom płynąć swobodnie, a słowom padać niemalże bez ograniczeń. Bardzo często kobieta odkrywa o co jej chodzi właśnie dopiero, gdy mówi. Według Graya mężczyźni mają inaczej. Mężczyzna zanim zacznie mówić lub reagować najpierw w milczeniu przeżywa to co usłyszał lub czego doświadczył, następnie w ciszy kształtuje właściwą odpowiedź. Można powiedzieć, że w pierwszej kolejności formuje ją w środku i dopiero ją wypowiada. Do momentu aż mężczyzna nie dysponuje wystarczającą ilością danych może wcale nie odpowiedzieć. Bywa, że trwa to minuty, bywa że godziny albo dłużej. To dla kobiet jest nie do zniesienia. Kobieta interpretuje męskie milczenie tak jak zinterpretowałaby własne. Kobieta bowiem milknie kiedy nie chce rozmawiać, nie ufa rozmówcy lub gdy ma do powiedzenia coś bolesnego. Dlatego też gdy mężczyzna przestaje mówić kobieta czuje się ignorowana, nieważna, niekochana. Słyszy taki oto przekaz: „Nie reaguję, bo nie zależy mi na Tobie. To co mówisz jest nieważne. Nie kocham Cię. Chcę odejść.” Oczywiście słyszy zbyt wiele. Męskie milczenie oznacza według Graya jedno: „Jeszcze nie wiem co odpowiedzieć. Muszę to przemyśleć.” Żeby odpowiednio zinterpretować milczenie mężczyzny kobieta potrzebuje wiedzieć, że kobiety mówią zarówno wtedy gdy chcą przekazać i uzyskać jakąś informację, ale także aby poeksplorować i odkryć co właściwie chcą powiedzieć, również po to aby rozładować emocje, stres, napięcie, aby poczuć się pewniej oraz aby zbudować zażyłość. Gray jest zdania, że mężczyźni mówią tylko wtedy, gdy chodzi o pozyskanie czy przekazanie informacji. W pozostałych sytuacjach – milczą i potrzebują się oddalić. O swojej potrzebie mówią zazwyczaj nie wprost wysyłając w kierunku kobiety określone sygnały. Kobiety jednak odpowiadają na nie w sposób, który mężczyźni odczytują jako zdecydowanie mało pomocny.
Np.

M: „Wszystko ok.”
K: „Przecież widzę, że nie jest ok. Powiedz mi natychmiast o co chodzi.”

M: „ Nic się nie stało.”
K: „Wiem, że coś cię trapi. Wyrzuć to z siebie.”

M: „Poradzę sobie.”
K: „Ale ja mogłabym Ci pomóc. Nie musisz być z tym sam.”

Mężczyzna wypowiadając którąś z powyższych uwag oczekuje od kobiety zwykle milczącej akceptacji i przyzwolenia na to, żeby się oddalić. Można powiedzieć, że męskie „wszystko ok” jest skróconą wersją: „Wszystko ok, bo umiem sobie sam poradzić z problemami. Pomoc nie jest mi potrzebna. Jeśli chcesz mnie jakoś wesprzeć – nie martw się o mnie i zaufaj mi. Jestem zdolny sprostać temu o własnych siłach.” Pozyskując tę wiedzę na temat potrzeb mężczyzn kobieta może przestać się obawiać, że partner albo coś przed nią ukrywa albo nie czuje się przy niej bezpiecznie lub też że jej nie kocha. Nie mówimy tu o sytuacji, w której milczenie mężczyzny właśnie to oznacza, bo pewnie zdarza się i tak. Mówimy o tym, że kobiety interpretują tak zachowanie mężczyzn znacznie częściej, niż potrzeba. Nie mówimy też o tym, że czasem dobre i rozwojowe byłoby, gdyby mężczyźni nieco odpuścili z działania w pojedynkę i wsparli się na swoich kobietach np. opowiadając im choćby o tym, że mają trudny czy wymagający czas. Mówimy o tym, że dla wielu mężczyzn w wielu sytuacjach wsparciem jest okazanie mu zaufania, że da sobie radę. Nie mówimy również o tym jak reagować w sytuacji, gdy z mężczyzną dzieje się coś naprawdę niepokojącego (np. objawy depresyjne), a ten nie chce sobie pomóc w myśl zasady „dam sobie radę”. Mówimy o tym, że kobiety czasem opacznie rozumieją męskie milczenie, tendencję do wycofywania się i skrytość. Aby tych opacznie interpretowanych treści i zachowań było jak najmniej – poniżej kilka przykładów jak można odczytać je inaczej.
Np.
Kiedy mężczyzna mówi „nic się nie stało” może mieć na myśli: „Nie stało się nic z czym nie mógłbym poradzić sobie samodzielnie. Nie zadawaj mi więcej pytań na ten temat proszę.”
A gdy używa sformułowania „ wszystko w porządku” chce powiedzieć: „ Mam pewien problem, ale niech on ciebie nie obciąża. Mogę tę sprawę rozwiązać sam, tylko proszę nie zakłócaj mi spokoju sugerując co mam robić i co w tej sytuacji byłoby najlepsze. Zachowuj się normalnie, a ja sobie to wszystko poukładam.”
Mężczyzna, który mówi „to nic wielkiego” może chcieć przekazać Ci komunikat: „To nic wielkiego, bo mogę sam to załatwić. Proszę, nie zaprzątaj sobie tym głowy. I nie mówmy o tym, bo to mnie dodatkowo drażni. Chcę to wziąć na siebie. Lubię dawać sobie radę z problemami.”
Z kolei słowa „nie ma problemu” mogą oznaczać: „Nie będę miał żadnych trudności z załatwieniem tej sprawy. Z przyjemnością zrobię to dla ciebie.”
Jak widać – to co mężczyzna odbiera jako wspierające i pokrzepiające to sygnał  pt.: „Dopóki sam nie poprosisz mnie o pomoc ufam, że dajesz sobie radę”. Z kolei nierozumiany i oceniany czuje się w sytuacji, gdy kobieta:
– krytykuje jego potrzebę wyłączenia się (werbalnie – słowem, niewerbalnie – gestem, spojrzeniem, wprost i nie wprost)
– próbuje mu pomagać w rozwikłaniu problemu sugerując swoje rozwiązania
– zalewa go pytaniami dotyczącymi jego uczuć
– siedzi pod drzwiami jego „jaskini” (czyli miejsca lub czynności oddalenia) oczekując na jego wyjście
– niepokoi się o niego
– żałuje go
– współczuje mu
– lituje się nad nim
– po powrocie z „jaskini” karze go za oddalenie
W tym momencie kobiety pytają mnie (bardzo z resztą słusznie) – jak się zachowywać? W jaki sposób dać mężczyźnie przekaz pt: „ufam Ci”. Wiedzą już czego unikać. A co robić?
Coś dla siebie Drogie Panie. Coś co Was cieszy. Możecie poczytać książkę, pójść na spacer, wziąć kąpiel z pianką – możliwości jest bez liku. To właśnie daje mężczyźnie tak potrzebną przestrzeń i czas. A nam jak się przyda?! Drogie Panie?..

 

 

 

Po co nam emocje? Czyli kilka powodów, dla których warto czuć.

Hania (lat 35): „ Moim problemem jest to, że ja nic nie czuję.” – to było pierwsze zdanie, które wypowiedziała. „Mam wrażenie, że nic nie wzbudza we mnie emocji. Ostatnio moja znajoma powiedziała, że jest mi wszystko obojętne. To chyba też nie do końca prawda. Ja doświadczam po prostu  jakiejś wszechogarniającej pustki. Mam poczucie, że jestem pusta w środku. I wszystko wydaje mi się bez sensu.”

Melania (lat 33) podjęła decyzję o rozpoczęciu terapii ze względu na to, że nie wie czego w życiu chce. „Wszystko co się w moim życiu dzieje jest wynikiem okoliczności, a nie moich samodzielnych decyzji. Pracuję tu gdzie pracuję, bo koleżanka potrzebowała asystentki, no to się zgodziłam. Jestem od 6 lat w związku, ale czy jestem szczęśliwa? Za 3 miesiące biorę ślub, bo chce tego mój partner. I tak jest ze wszystkim. Mam wrażenie, że nie kieruję swoim życiem. W sylwestra przyjaciółka zapytała mnie jakie mam plany na najbliższy rok, jakie cele i postanowienia, gdzie chciałabym być za rok o tej porze. To pytanie mnie zabiło, bo uświadomiłam sobie, że ja sobie takiego nigdy nie zadaję. Skąd ludzie wierzą czego pragną?”

Odpowiedź na pytanie „czego chcemy, pragniemy, o czym marzymy i co jest dla nas ważne” kryje się w naszych sercach. A konkretniej – w naszych uczuciach. To emocje podpowiadają nam, w którym iść kierunku. Nie jest  to oczywiście jedyny obszar (albo przynajmniej nie musi, a czasem nawet nie powinien być tym jedynym), w którym szukamy odpowiedzi na najważniejsze pytania, ale zdecydowanie bez kontaktu z uczuciami tracimy podstawowy barometr na życie. Melanii trudno jest dowiedzieć się od samej siebie „co dalej” lub też „co teraz”, ponieważ nie ma dostępu do swoich uczuć. Ale Melania jeszcze tego nie wie.
Braku kontaktu z emocjami jest świadoma z kolei Hania. Hania doświadcza tego, co jest konsekwencją ograniczonego dostępu do wrażeń i przeżyć – poczucia bezsensu. I na szczęście zaczyna jej to doskwierać. Pracujemy z Hanią od kilku miesięcy. W trakcie trwania terapii moja klientka uświadomiła sobie, że z różnych – dla mnie zrozumiałych – powodów dawno temu podjęła nieświadomą decyzję, że nie będzie czuć. Oczywiście po to, żeby nie czuć bólu. Tylko, że z emocjami to jest tak, że nie da się odciąć od jednych np. lęku lub cierpienia, a w pełni odczuwać inne np. radość czy miłość. Albo otwieramy się na przeżywanie i doświadczanie albo się na to zamykamy. Na ostatnim spotkaniu Hania zapytała mnie w żartobliwy sposób – „a co ja będę z tego miała?”. Chodziło oczywiście o odczuwanie. To zainspirowało mnie do napisania paru słów o tym po co w ogóle nam uczucia.

Umożliwiają nam przetrwanie

Wyobraź sobie, że idziesz ulicą. Słyszysz za sobą nadjeżdżający z piskiem opon samochód. Odwracasz się i widzisz, że jedzie prosto na Ciebie. Co robisz? Oczywiście odsuwasz się, uciekasz. Po co? Żeby ochronić swoje życie i zdrowie. Skąd wiesz, że to sytuacja niebezpieczna i skąd wiesz co zrobić? Odczułeś atawistyczny strach. To on uchronił cię przed tragedią. Gdybyś zaczął analizować fakty pt. czy on jedzie dokładnie w moim kierunku, a może jednak mnie ominie – mogłoby być za późno. Emocje mają to do siebie, że wyprzedzają rozsądek. Po prostu umysł emocjonalny działa szybciej, niż racjonalny. Strach przed utratą życia lub zdrowia , gniew w sytuacji naruszania naszych granic, pożądanie, zakochanie i miłość, w wyniku których płodzą i rodzą się dzieci – wszystko to pozwoliło i pozwala nam przetrwać. I nam indywidualnie i nam jako gatunkowi.
Są ważnymi sygnałami

Taka sytuacja: jesteś na randce. Twój współtowarzysz odprowadza cię do domu i zaczyna całować. Odsuwasz się – dla ciebie to jeszcze za wcześnie. Ale on napiera. Czujesz narastającą wściekłość – odpychasz go, mówisz kilka niecenzuralnych słów i idziesz do domu. Wiesz, że już się z nim nie spotkasz. Gdyby nie twoja złość nic byś nie wiedziała. To dzięki niej poczułaś, że ktoś narusza twoje granice. Inny przykład – zaczynasz się z kimś spotykać. Nowo poznany partner sporo pije, zdarza mu się powiedzieć coś w taki sposób, że zaczynasz się go bać. Odczytujesz przekaz ze strony swojego ciała i już wiesz, że od tego kogoś trzeba się trzymać z daleka. Boimy się emocji, a przecież one tak wiele nam mówią – do czegoś zapraszają, przed czymś ostrzegają. To dar, z którego tak rzadko chcemy korzystać.

Mówią o naszych potrzebach, preferencjach, wartościach

Być może jesteś osobą, która gdy ma dużo na głowie – czuje się spięta i podenerwowana. A być może przeciwnie – gdy masz sporo zajęć i permanentną presję czasu przyrasta ci energii, jesteś lepiej zorganizowana i czujesz, że żyjesz. Być może jesteś osobą, która gdy ma spędzić urlop na Malediwach albo w SPA wraca z niego jeszcze bardziej zmęczona. A być może po takim urlopie czujesz się tak zregenerowana jak nigdy. Być może jesteś osobą, która wyraźnie ładuje baterie, gdy czyta/chodzi z psami na spacery/pływa/pieli ogródek etc, a być może zasila cię przyjmowanie gości/gotowanie/spędzanie czasu z dziećmi. Nasze emocje – to czy jesteśmy spokojni, rozluźnieni, doenergetyzowani, wypoczęci czy też spięci albo bez życia – sygnalizują nam jacy jesteśmy, co lubimy, czego potrzebujemy, czego chcemy, co ma dla nas wartość. Bez dostępu do emocji  jak mielibyśmy się tego dowiedzieć?
Wyznaczają nam cele i kierunek

Jeśli już znasz odpowiedź na pytania:  kim jestem?, jaki jestem?, czego chcę?, czego potrzebuję?, co lubię?, kiedy mi dobrze?, co jest dla mnie ważne? – wiesz jaki obrać kierunek na życie. Czy żyć samemu czy z kimś; czy mieć dużą rodzinę – dzieci, zwierzęta; gdzie pracować i ile; jak mieszkać; w jaki sposób spędzać weekendy i wakacje; z kim wchodzić w relacje; jak w nich funkcjonować; o co się spierać a co odpuszczać; o co walczyć a czym nie zawracać sobie głowy; jak wychowywać dzieci itp. Emocje wskażą ci drogę.
Ułatwiają a czasem wręcz umożliwiają podejmowanie decyzji

Wyobraź sobie, że masz podjąć życiową decyzję bez udziału emocji. Np. za kogo wyjść za mąż lub też którą ofertę pracy wybrać (zakładając wariant, że masz do wyboru więcej opcji, niż jedna). Analiza wszystkich nie emocjonalnych danych mogłaby pochłonąć masę czasu. Poza tym decyzja podejmowana jedynie na podstawie suchych faktów nierzadko nie sprawia nam satysfakcji, nie przynosi radości. Co z tego, że wybraliśmy ofertę najbardziej intratną, jeśli nie lubimy tego co robimy lub nie kochamy człowieka,  z którym żyjemy?
Motywują nas do działania

Gdyby nie emocje, które skłaniają nas do podjęcia, bądź utrzymania jakiegoś działania prawdopodobnie pewnych działań nigdy byśmy nie podjęli. Załóżmy: palisz papierosy, a twoje zdrowie i kondycja wołają do ciebie o wsparcie. Robisz badania, rozmawiasz z lekarzem, który z posępną miną mówi, że ”niestety nie jest najlepiej”. Zaczynasz odczuwać strach przed dalszymi konsekwencjami. Albo złość, że twój 5 letni syn biega szybciej, niż ty. Albo smutek z powodu tego co sobie zrobiłeś. Postanawiasz wziąć się za siebie – rzucić palenie i zacząć ćwiczyć. Impulsem do zmiany była emocja. Ona też będzie podtrzymywać motywację do jej utrzymania (np. nadzieja na zmianę, radość z efektów).
Budują więzi i łączą

Kiedy odczuwasz większą bliskość z ludźmi – kiedy wymieniasz się informacjami lub podajesz fakty ze swojego życia czy kiedy dzielisz się z kimś swoimi przeżyciami? Jeśli ktoś był na jakichkolwiek warsztatach lub treningach psychologicznych (które to obfitują w znaczną ilość emocji) doskonale wie jaką bliskość i więź odczuwa się z innymi uczestnikami takich doświadczeń. To właśnie emocje jakie dzielisz z innymi ludźmi wpływają na to czy nazywasz kogoś swoim przyjacielem czy po prostu znajomym. Bowiem to emocje tworzą więź i budują bliskość.
Nadają życiu smak i sens

Gdybym zapytała cię co zapamiętałeś/łaś z dzieciństwa lub ze szkoły średniej ciekawa jestem co byś odpowiedział/ła? Założę się, że wspomnienia te będą związane z emocjami: kojące wszelkie troski drożdżowe ciasto babci, entuzjastyczne wyprawy nad rzekę, przyjemnie przerażające wieczory z wywoływaniem duchów, ekscytujący pocałunek, wygrane zawody, złamane serce.. Nie pamiętamy tego, co nie wywoływało w nas emocji, bo tak naprawdę nie miało to dla nas znaczenia. Podłączenie uczuć pod określone zdarzenia czy czynności sprawia, że stają się one niezwykłe. W innym wypadku zjedzenie ciasta byłoby po prostu zaspokojeniem głodu, zawody byłyby jedynie ćwiczeniem kondycyjnym, a pocałunek mało higieniczną wymianą płynów ustrojowych. Bez emocji życie traci smak, zapach i sens. Staje się puste, płaskie i jałowe.

 

Kobiety są jak fale, mężczyźni jak sprężynki czyli słów kilka na temat potrzeb

Warsztaty dla par. Uczestnicy mają podzielić się tym jakie zachowania partnera/partnerki są dla nich szczególnie trudne.

Panie:

Alicja: „Dla mnie trudne jest to, że Wojtek nic mi nie mówi. Przychodzi z pracy, pytam go jak było, a on, że normalnie. Do szału mnie to doprowadza!”

Nastka: „Ja trudno znoszę wyjścia Bartka z kolegami. Albo jego męskie wyjazdy. Wtedy mało do mnie pisze, ja się martwię i wyobrażam sobie najgorsze scenariusze.”

Lucyna: „Mnie drażni to, że mój Iwo czasem jest taki daleki. Jakby bez kontaktu. I wtedy w nic się nie angażuje. A jak pytam czy wszystko w porządku złości się. Odpowiada pytaniem na pytanie – dlaczego miałoby być nie w porządku?..”

Marianna: „Uważam za raniące to, że moja troska jest odbierana przez Witka jak jakaś kontrola czy ingerencja. Albo jeszcze lepiej – litość. Do mnie naprawdę dotyka do żywego.”

Panowie:

Wojtek: „Trudne są dla mnie „dołki” mojej żony. Czasem wpada w nie niespodziewanie i zupełnie bez powodu. Wtedy nie wiem jak jej pomóc. Bo każda moja pomoc spotyka się z jeszcze silniejszą eskalacją emocji.”

Bartek: „To, że Nastka nie ma do mnie zaufania. Że każdy moje wyjście na piwo kończy się jej pretensjami, histeriami albo chłodem w sypialni.”

Iwo: „Ja nie znoszę, kiedy Lucyna za mną chodzi. Może to wydaje się śmieszne, ale jak tylko coś się ze mną dzieje jest jak mój cień. I pyta i drąży. Nienawidzę tego.”

Witek: „Zgadzam się z Wojtkiem. Moja narzeczona też tak ma. Jednego dnia wszystko jest ok, a innego – zmiana stanowiska o 180%. Wszystko potrafi być nie tak. Próbuję ją pocieszać, ale to nic nie daje. Ona uważa, ze jej nie rozumiem. Chyba faktycznie.”

O podobnych trudnościach, obawach czy zarzutach słyszę w gabinecie. Kobiety z reguły źle znoszą męskie milczenie, nieobecność, brak zainteresowania i uwagi z ich strony, wycofywanie się. Z kolei mężczyźni z trudem radzą sobie z kobiecymi spadkami nastrojów, ich labilnością, brakiem zaufania do mężczyzn i próbami przytrzymywania ich przy sobie czy karaniem ich, kiedy Ci potrzebują się na chwilę oddalić.

Wszystko jednak staje się prostsze, kiedy kobiety dowiadują się o mężczyznach tego, że są oni jak sprężynki. A z kolei mężczyźni zyskują wiedzę na temat kobiet, że są one jak fale. I że zachowanie ich obojga jest zupełnie naturalne. I że w żaden sposób nie ma to związku z nimi samymi i z tym, że oni lub one robią coś nie tak. A kiedy już to wiedzą mogą być spokojniejsze i spokojniejsi.

Skąd to się wzięło?

Dawno, dawno temu jedna ze starszych wiekiem i stażem terapeutek zapytała mnie czy czytałam słynny światowy bestseller pt. „Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus” Johna Graya. „Ależ skąd” – odpowiedziałam będąc przekonaną (a może powinnam powiedzieć raczej – uprzedzoną), że to amerykański poradnik w stylu – ”dam Ci receptę na to jak żyć” czy też – „przepis na szczęście w 24 punktach”. Do tego sam tytuł sugerował coś, z czym do tej pory starałam się polemizować. Mianowicie z tym, że mężczyźni i kobiety to dwa różne światy oraz że można opisać zachowania, sposób odczuwania i myślenia związanych z płcią jako pewien algorytm. Nie lubię uproszczeń i stereotypów. Uważam, że potrafią mieć bardzo bolesne konsekwencje. Obawiałam się, że książka Johna Graya je powiela. „Przeczytaj” – powiedziała znajoma terapeutka. „Zobaczysz, że pozwoli Ci ona lepiej zrozumieć i siebie i partnera oraz kobiety i mężczyzn w ogóle. I będzie Ci bardzo przydatna w pracy. Sprawdź.” – dodała. Sprawdziłam. I mimo, że nie pod wszystkim bym się podpisała i że zawsze staram się rozpoznawać w rozmówcach ich indywidualną historię i indywidualne potrzeby (a nie „podpinać” ich pod definicje czy opisy) to z niektórych Greyowskich obserwacji bardzo korzystam.
Między innymi z tego dotyczącego fal i sprężynek.

Mężczyźni są jak sprężynki:

Mężczyzna w pewnej dziedzinie żywo przypomina sprężynkę. Oddala się od partnerki na pewną odległość, a potem jednym sprężystym krokiem znów się przybliża. Kobiety często mylnie interpretują odsuwanie się mężczyzn, ponieważ gdy same tak się zachowują, czynią to z zupełnie innych przyczyn. Kobieta oddala się od partnera, jeśli przestaje mu ufać, czuje że on nie liczy się z jej uczuciami, zranił ją lub gdy zrobił coś, co ją boleśnie rozczarowało. Oczywiście mężczyzna może się odsunąć z tych samych powodów, jednak najczęściej oddala się, mimo iż partnerka nie uczyniła nic „złego”, a on nadal ją kocha i obdarza zaufaniem. Mężczyzna oddala się, aby zaspokoić swoją potrzebę niezależności, usamodzielnienia się czy zatroszczenia się o siebie. Mężczyźni oscylują bowiem pomiędzy pragnieniem głębokiego wejścia w związek i wyrwania się z niego.  Ta potrzeba jest instynktowna. Można powiedzieć, że mężczyzna będąc przez dłuższy czas blisko partnerki zatraca poniekąd swoją tożsamość. Z kolei kiedy jest w oddaleniu zaczyna odczuwać potrzebę uczucia i intymności. Jeżeli mężczyzna nie ma możliwości odsunięcia się na pewną odległość nie będzie w stanie odczuć jak silna jest jego potrzeba bliskości. Sprawą więc szczególnej wagi jest zrozumienie przez kobiety podstawowego faktu: jeżeli będą upierały się przy tym, by partner ciągle był blisko, narzucały mu się, gdy stara się odsunąć, to on ciągle będzie uciekał i unikał ich i nie nawiąże kontaktu z prawdziwą tęsknotą ani głęboką potrzebą miłości. Jednym słowem to co kobiety mogą zrobić najlepszego (dla swoich mężczyzn i swoich związków) jest „pozwolić” swojemu mężczyźnie czasem się oddalić. Po jakimś czasie sam powróci. Jest to coś, z czym kobiety mają trudność. „Ściągają” partnerów, gdy oni próbują się oddalić: chodzą za nimi, rezygnują ze wszystkich przyjemności byle tylko stale być w pobliżu swojego partnera, starają się polepszyć jego nastrój, krytykują jego potrzebę samotności, „odgrywają” rolę osoby samotnej i zranionej, zadają im pytania wzbudzające poczucie winy („jak możesz tak mnie traktować?”), proszą o zreperowanie zepsutego gniazdka etc. Lub też karzą ich za to, że się oddalili: są chłodne, odmawiają dotyku, czułości, zbliżeń, są smutne, obwiniają partnerów o swój stan, nie pozwalają się „pocieszyć” czy „udobruchać” – swoje niezadowolenie wyrażają słowem, tonem głosu, spojrzeniem. Innym pomysłem kobiet na „przytrzymanie” mężczyzny jest usilne staranie się, żeby być kobietą idealną i zadowolić partnera tak, żeby nie miał powodów, żeby się odsunąć. Tym sposobem kobieta rezygnuje całkowicie z siebie, co ma negatywne konsekwencje nie tylko dla niej samej, ale i dla związku. A co się dzieje z mężczyzną, który jest przywoływany lub karany za oddalenie? Jego naturalny cykl uczuciowy zostaje zakłócony. Mężczyzna staje się bierny, drażliwy i defensywny, niezdolny do decydowania o sobie, traci też pasje i pożądanie. Tak naprawdę mężczyzna, który nie może, bądź nie umie się oddalić nie będzie tak naprawdę blisko. Co mogą zrobić kobiety, żeby „umożliwić” mężczyźnie oddalenie? Przede wszystkim unikać wszelkich prób „ściągania” go, zaprzestać karania swojego mężczyzny oraz zrobić w tym czasie coś dla siebie. A jeśli kobieta będzie jeszcze w stanie przywitać swojego ukochanego pogodnym uśmiechem prawdopodobieństwo, że mężczyzna szybciej i chętniej będzie do nie j wracał – wzrośnie.

Kobiety są jak fale:

Kiedy kobieta wie, że jest kochana jej samopoczucie wznosi się i opada ruchem fali. Kobieta czuje się wspaniale, osiąga wierzchołek fali, lecz w chwilę potem (godzina, dzień, tydzień) jej nastrój  zmienia się i fala ulega załamaniu. Upadek jest przejściowy co oznacza, że krótko po osiągnięciu najniższego punktu humor znowu się polepsza i fala zaczyna się wznosić. Na szczycie fali kobieta czuje się przepełniona miłością. Jest szczęśliwa, radosna, wdzięczna partnerowi za to co od niego dostaje. Czuje się piękna i silna. I nagle wpada w ciemną studnię. Zaczyna poddawać się niezrozumiałym (dla innych i dla niej samej) emocjom, wsiąka w ciemność wszystkich swoich niepokojów. Czuje się niekochana, samotna i opuszczona. Przykład? Kobieta wychodzi rano do pracy. Jest w dobrym nastroju, wszystko wydaje się w porządku. Umawia się z partnerem na wspólną kolację po pracy. Przyjeżdża do umówionej restauracji. Jej samopoczucie od rana uległo drastycznej zmianie. Płacze. Wyrzuca z siebie emocje. Pojawiają się zarzuty wobec partnera. Używa słów: „nikt”, „nigdy”, „zawsze”. Sygnałami ostrzegawczymi, że kobieta „przechodzi na ciemną stronę” mogą być sformułowania typu: „nikt mnie nie rozumie”, „jest jeszcze tyle do zrobienia”, „powinieneś więcej..”, „jest mi wszystko jedno”, „rób co uważasz”, „nie wiem co robić”. Wtedy zazwyczaj partner jakoś reaguje. Od jego reakcji w dużej mierze zależy to czy kobieta poczuje się rozumiana, wsparta i kochana czy też nie. Jeśli nie – kobieta zazwyczaj zamyka się w sobie, a jej „dołek” przedłuża się. Jeśli otrzyma wsparcie – równie nieoczekiwanie jak spadek nastroju pojawi się jego wzniesienie. Jak zazwyczaj reagują mężczyźni? Przede wszystkim czują się winni temu, że kobieta źle się czuje. Mężczyźni myślą, że zmiany nastroju partnerki zależą wyłącznie od jego zachowania. Kiedy kobieta jest szczęśliwa mężczyzna czuje się dumny. Kiedy widzi jej przygnębienie sądzi, że to z jego powodu. Wtedy może zacząć bronić się i odpierać „ataki” („przecież Cię kocham”, „przecież Ci pomagam”), co w żaden sposób nie pomaga rozwiązać sytuacji. Bywa, że reaguje agresją, ponieważ wiemy, że to jedna z form obrony siebie („ty też nie zawsze tak postępujesz”, „zastanawiałaś się nad sobą?”). Innym razem mężczyzna mając najlepsze intencje stara się partnerce pomóc. Np. próbuje jej udowodnić, że nie ma żadnych powodów do tego, żeby czuła się w ten sposób („zobacz, masz szczęśliwą rodzinę, pracę, ciesz się”). Albo próbuje zbijać partnerki argumenty („nie no czasem ten twój szef cię jednak docenia”). Lub też doradza jej rozsądne rozwiązanie („może powinnaś zmienić pracę”). Zdarza się też, że ocenia partnerkę za to, że ta przeżywa gorszy moment. Bywa, że ją krytykuje czy ośmiesza („kiedy ci to przejdzie?”, „znowu chyba masz okres”). Kiedy pytam mężczyzn o to jak się czują w takiej sytuacji często wspominają o zakłopotaniu, dezorientacji i bezradności. Nie rozumieją reakcji kobiety i nie wiedzą jak jej pomóc. Otóż – ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje kobieta, której fala opada jest tłumaczenie, że jej gorszy nastrój nie ma żadnego uzasadnienia. Równie nieskuteczne jest podejmowanie przez mężczyznę prób poprawiania jej nastroju. Mechanizm działania fali jest taki, że kobieta potrzebuje osiągnąć „dno”, zanim poczuje się lepiej. Czy wręcz – żeby w ogóle mogła się poczuć lepiej. To co mężczyzna może zrobić najlepszego to okazać jej miłość, uwagę i otoczyć opieką. Mężczyzna nie musi w pełni rozumieć co się takiego stało, że partnerka tak reaguje. Nie wiem czy same kobiety to potrafią. Chodzi o to, żeby mężczyzna był i potrafił wykazać się wyrozumiałością i cierpliwością. Co może mężczyznom w tym pomóc? Po pierwsze świadomość, że fakt, iż kobieta ląduje w „dołku” nie jest w żadnym przypadku winą czy przegraną mężczyzny. Jest to związane z naturalnym cyklem uczuciowym kobiet. Po drugie dobrze aby mężczyzna zrozumiał, że jego wysiłki nie są w stanie zmienić „falowania” uczuć partnerki. Mogą jej natomiast pomóc przebrnąć przez ten trudny okres. To naprawdę dużo. Po trzecie – warto aby mężczyzna pamiętał, że niczego nie może tu przyspieszyć. Jeśli okaże partnerce miłość, cierpliwość i zrozumienie – prawdopodobnie dołki będą płytsze i krótsze, ale zupełnie kobieta się ich nie pozbędzie. Należy liczyć się z tym, że jej niepokoje będą co jakiś czas powracać. A co oznacza wykazanie się przez mężczyzn miłością, cierpliwością i zrozumieniem w praktyce? Przede wszystkim należy unikać tego, o czym była mowa wcześniej. Zdania typu „dlaczego ty się tak przejmujesz?”, „znowu przez to przechodzimy”, „ile razy będziemy się tym zajmować”, „to zrób coś, a nie tylko narzekasz”, „przecież już to ustaliliśmy”, „widzisz wszystko w czarnych barwach” etc – to gwóźdź do przysłowiowej trumny. Kobieta oczekuje od mężczyzny tego, aby ten nie komentował czy doradzał, ale po prostu był. Był i słuchał. I trzymał ją za rękę lub przytulił. Wykazał zrozumienie dla jej emocji poprzez obecność i uważność. Wielokrotnie byłam świadkiem tego, że taka postawa potrafi działać cuda. Nie zawsze natychmiast, ale mimo wszystko. Jaką korzyść może przynieść taka zmiana w zachowaniu mężczyzn? Przede wszystkim sprawi, że kobieta poczuje się bezpiecznie przechodząc przez kolejne fazy cyklu, w przeciwnym bowiem razie zacznie udawać, że jest ze wszystkiego zadowolona i będzie tłumić swoje „negatywne” uczucia. Kiedy kobieta nie może bezpiecznie pogrążyć się „w dołku” jedynym rozwiązaniem staje się dla niej unikanie intymności, bliskości, zbliżenia, seksu. Zdarza się także, że stara się stłumić swoje negatywne emocje wpadając w przeróżne kompulsje i nałogi: picie, nadmierne jedzenie, szaleńczą pracę, przesadną troskę o siebie, itp. Jednym słowem – kiedy kobieta tłumi swoje uczucia, czy to negatywne czy pozytywne – przestaje być zdolna do miłości.

Jak skorzystać z powyższej wiedzy?

Według obserwacji i doświadczeń Johna Graya mężczyźni walczą o prawo do wolności. Kobiety – prawo do niepokoju. Mężczyznom potrzeba przestrzeni, kobietom – zrozumienia. I jeśli tylko nie zafiksujecie się na tym, że każdy mężczyzna ma tak jak ci opisani przez autora czy że każda kobieta przeżywa swoje „czarne studnie” identycznie jak bohaterki książki – wiedza dotycząca kobiecych i męskich wzorców zachowań może Wam tylko pomóc. Jeśli nie potraktujecie powyższego opisu jako pewnik czy receptę na „rozgryzienie” zachowania partnerki czy partnera – skorzystacie. Kobiety w jakiś obszarach są do siebie podobne, w innych – kompletnie się różnią. Podobnie jak mężczyźni. Oprócz samej płci znaczenie dla tego kim i jacy jesteśmy mają geny, relacja z rodzicami, wszelkie doświadczenia i pewnie jeszcze wiele innych czynników w zależności od „wyznawania” określonych wartości czy koncepcji (dzień urodzenia, dieta, poprzednie wcielenia?).
Przestrzegam przed bezkrytycznym przyjmowaniem czegokolwiek – wszelkich teorii, również tych zawartych w książce Johna Graya czy tym artykule. Zachęcam do poszerzania horyzontów, pogłębiania świadomości, pełniejszego zrozumienia. A każda nowa wiedza jest w tym pomocna.

 

Ogień i woda. Introwertyk z ekstrawertykiem – czy to ma szansę się udać?

Nina (36) i Adam (39) są małżeństwem od 8 lat. Na spotkanie przychodzą w dużym kryzysie. Proszą o pierwszą konsultację oddzielnie ( z każdym z nich z osobna), choć docelowo chcą rozpocząć terapię wspólnie.

Nina: „Naszym problemem jest to, że się potwornie różnimy. Nie łączy nas chyba nic za wyjątkiem naszego dziecka. I też gdyby nie on – pewnie już byśmy się rozstali. Adam mówi, że nie chce rozstania, ale wiem, że chodzi głównie o syna. On jest świetnym ojcem i pewnie nie zniósłby rozłąki z nim. Ja się nie liczę. Różni nas naprawdę wszystko. To jak lubimy spędzać czas, gdzie lubimy jeździć na wakacje, jak wypoczywać. Dla mojego męża najlepszym wypoczynkiem jest wieczór przy dobrym filmie, kiedy jesteśmy tylko ja i on. Dla mnie to szczyt nudy. Ja bym poszła do znajomych albo chociaż do restauracji. Wakacje? Adam uwielbia wyprawy w góry, ja pojechałabym w gronie przyjaciół na jakąś wyspę. Mnie roznosi energia, ciągle bym coś robiła, gadała, zmieniała. On wiecznie milczy, a każda zmiana to dla niego koniec świata. Nie wiem czy to jest do pogodzenia. Mam wrażenie, że zupełnie się rozjechaliśmy.”

Adam: „Myślę, że kłopot leży w tym, że jesteśmy tak różni. Nina to istny ogień. Ma niespożytą energię, wszędzie jej pełno, robi 10 rzeczy naraz, ciągle o czymś mówi, coś chce zmieniać. Moja mama mówi na nią z czułością – ta Twoja włoska żona. Ja jestem inny, co moja żona często mi zarzuca. O co ma najczęściej pretensje? Że jestem gburem, że nigdy jej o nic nie zapytam, że sam nic od siebie nie powiem, że ona o mnie nic nie wie, że ciągle siedziałbym sam, że mi nie zależy, że jej nie kocham. To nieprawda. Ona po prostu nie rozumie, że tak mam. I tak miałem zawsze. Dlaczego miałbym robić coś na siłę czy wbrew sobie? Tylko pytanie czy nam się uda jakoś to poskładać?”

To prawda, że Nina i Adam różnią się między sobą. Nina to przykład typowej ekstrawertyczki. Z kolei Adam to introwertyk. Co to właściwie znaczy? Ojcem pojęć ekstra i introwersji jest Carl Gustaw Jung – szwajcarski naukowiec, psychiatra i psycholog żyjący na przełomie XIX i XX w. Jung zauważył, że ludzie różnią się między sobą w sposobie kierowania swojej uwagi (a co za tym idzie także postrzegania oraz aktywności). Ci, którzy chętniej kierują uwagę do siebie nazwał introwertykami (intro – wewnątrz, vertere – zwracać się). Tych, którzy czerpali energię z zewnątrz – ekstrawertykami (extra – zewnątrz, vertere – zwracać się).

I tak oto introwertyk:

* ładuje akumulatory w samotności
* lubi spędzać czas sam ze sobą
* wypoczywa i regeneruje się głównie w swoim towarzystwie
* preferuje spotkania jeden na jeden lub w małej grupie najbliższych przyjaciół
* nie ma dużego grona przyjaciół, za to starannie wybranych, wiernych i sprawdzonych
* nie czuje się dobrze w sytuacji nawiązywania nowych kontaktów
* częste, intensywne i powierzchowne kontakty go męczą
* przyjęcia, imprezy, bankiety i small talki to zdecydowanie nie jego bajka
* w towarzystwie stoi raczej na uboczu, przygląda się i obserwuje
* lubi spokój i ciszę
* dość szybko czuje się „przebodźcowany”
* potrzebuje czasu i przestrzeni, żeby dopuścić do siebie uczucia
* woli słuchać, niż mówić
* zadaje niewiele pytań
* jest postrzegany przez innych jako skryty, wycofany, nieśmiały
* chętnie zagłębia się w swoim świecie wewnętrznym
* jego uczucia, myśli i wrażenia są źródłem jego analiz i natchnień
* potrzebuje dystansu, by móc ponownie się zbliżyć
* preferuje bezpieczeństwo i stałość
* nie lubi zmian
* lubi planować, wszystko dokładnie przemyśleć i analizować
* nie działa impulsywnie czy pochopnie
* jest ostrożny w podejmowaniu decyzji
* nie jest mistrzem w radzeniu sobie ze stresem
* w sytuacji stresu – niewiele mówi, zamyka się w sobie, to co się dzieje analizuje w samotności (stres = „muszę stąd uciekać)
* może mieć tendencję do zamartwiania się bez wyraźnego powodu
* często bywa pesymistą
* z reguły bywa samodzielny i niezależny
* asertywność nie jest jego mocną stroną
* nie ma bardzo rozbudowanej ilości zainteresowań, ale jeśli coś go interesuje – zostaje w tej dziedzinie ekspertem
* lubi pracować sam
* dobrze czuje się w pracy spokojnej, stabilnej i przewidywalnej
* monotonne czynności go nie męczą

Z kolei ekstrawertyk:

* jest pełen energii
* ma potrzebę bycia w ciągłym ruchu
* jest aktywny
* lubi działać
* nie lubi stałości, rutyny i monotonii
* potrzebuje zróżnicowania i ciągłych zmian
* ma duże zapotrzebowanie na bodźce
* lubi, gdy wokół niego dużo się dzieje – wtedy czuje, że żyje
* brak działań i zmniejszenie tempa meczą go
* jego postawa wyraża się w sformułowaniu – jak najwięcej jak najczęściej
* ma potrzebę bycia z ludźmi – tak się regeneruje, to go napędza
* innych ludzi potrzebuje do wspólnego przeżywania
* jest postrzegany jako otwarty, towarzyski, śmiały
* ma łatwość w nawiązywaniu kontaktów
* mówi dużo i szybko
* zamaszyście gestykuluje
* lubi być w centrum uwagi
* chętnie mówi o sobie
* zadaje dużo pytań
* emocje okazuje z łatwością i w sposób entuzjastyczny
* doświadczenie i emocje przeżywa natychmiast
* ma sto pomysłów na minutę
* ma wiele zainteresowań
* szybko podejmuje decyzje
* z reguły jest urodzonym optymistą
* jest beztroski
* presja czasu i wyniku działają na niego mobilizująco
* podczas wystąpień publicznych czuje się jak ryba w wodzie
* posiada cechy przywódcze
* z reguły dobrze radzi sobie ze stresem
* w sytuacjach trudnych frustracje rozładowuje poprzez rozmawianie (stres = „muszę kogoś znaleźć)
* lubi pracę w zespole

Oczywiście tzw. „czystych typów” jest mniej, niż tzw. „typów mieszanych” czy inaczej ambiwertyków. Większość z nas stanowi jednak mieszankę cech zarówno intro, jak i ekstrawertyka, ewentualnie z przewagą któregoś z nich. Wyobraźmy sobie, że skrajna introwersja mieści się na jednym krańcu określonego wymiaru, a skrajna ekstrawersja – na drugim. Pomiędzy nimi jest cała masa możliwości. Przykład Niny i Adama jest dość skrajny. Nina rzeczywiście wykazuje znaczącą większość cech ekstrawertyczki, a Adam introwertyka. A Ty jak myślisz – gdzie na takiej wyobrażonej skali, będącą powiedzmy linią ciągłą mieścisz się Ty? A gdzie Twój partner, jeśli jesteś aktualnie w związku? Z tą introwersją i ekstrawersją jest z reguły tak, że albo dobieramy się na zasadzie podobieństw (ekstrawertyk łączy się z ekstrawertykiem) lub, co nietrudno przewidzieć – na podstawie różnic. Dodatkowo w relacjach często uaktywniają się jeszcze bardziej biegunowe tendencje. Tak jak właśnie Nina z Adamem. W kwestii podobieństw chodzi oczywiście o to, że to co podobne zbliża i jest bezpieczne. Z kolei różnice bywają dla wielu atrakcyjne, fascynujące. Już na wspólnym spotkaniu zarówno Nina, jak i Adam przyznali, że początkowo zainteresowali się sobą właśnie ze względu na to jak różnili się między sobą. Nina: „W Adamie zaintrygowała mnie jego niedostępność i jakaś taka tajemnica. Mówił niewiele, tylko tak wymownie na mnie patrzył. Strasznie mnie to kręciło. No i jak w końcu coś powiedział – to było coś. Nie jakieś tam peplanie. A potem okazało się, że Adam jest też po prostu dobrym i porządnym człowiekiem, w którym mogę znaleźć oparcie i bezpieczeństwo, któremu mogę zaufać, z którym mogę założyć rodzinę. No i to się akurat sprawdziło.” Adam: „Mnie zafascynowała Niny energia. Niespożyta! Było i jest w niej tyle życia, radości, pasji. Zadurzyłem się w niej bez pamięci.” Nasuwa się pytanie – to co się takiego stało, że po tych prawie 10 latach razem Nina i Adam znaleźli się w tym miejscu? Tak to już z tymi różnicami bywa. To co inspirujące na początku, po latach staje się źródłem nieporozumień. Szczególnie, jeśli ma się do owych różnic stosunek nieodpowiedni – czyli wartościujący. Widać to u Niny i Adama. Podczas spotkań Nina wielokrotnie używała wobec Adama określeń, że jest „nudny, nieprzebojowy, niedzisiejszy, apatyczny, gburowaty, nieprzystępny”. Adam nie pozostawał Ninie dłużny. Mówił, że „nie umie usiedzieć na miejscu, musi przeglądać się w oczach innych”, nazywał ją „latawicą, histeryczką, a nawet wariatką”, twierdził, że jest „zachłanna i nienasycona” i z „wiecznymi pretensjami”. Trudno budować w taki sposób bliskość. A co można zrobić, żeby różnice – ewidentne i z pewnością wymagające nie musiały stanowić kości niezgody?

Kilka sugestii dla ekstrawertyka:

* Nazwij różnice
Ważna jest świadomość różnic. Wiele par bojąc się tego jak wiele ich różni uciekają przed ich dostrzeżeniem. Ale to bardzo krótkowzroczna strategia. Jeśli o czymś nie mówicie wcale nie oznacza, że to nie istnieje. Staw różnicom czoła. Najpierw poprzez ich nazwanie.
* Nie oceniaj. Przewartościuj.
Różnice same w sobie nie są ani dobre ani złe. One po prostu są. To Wy nadajecie im określoną interpretację pt. „dobrze, że się różnimy” czy „źle, że się różnimy”. Wszystko ma swoje plusy i minusy – różnice między ludźmi także. Różnicie się i to jest trudne. Jednocześnie to jest ciekawe. Zobacz obie strony tego medalu. Nie wartościuj też różnic pt. „on ma inaczej to znaczy gorzej”. A kto powiedział, że regenerowanie się wśród ludzi jest lepsze od tego w samotności?
* Różnice – cecha wrodzona
Pamiętaj, że temperament czy niektóre z cech osobowości są wrodzone i niezmienne. Nie zakładaj więc złych intencji partnera („on nie chce się zmienić”, „on mi robi na złość”, „jemu nie zależy”) i uznaj, że masz ograniczone możliwości wpływu na zmianę.
* Akceptacja
Nie możesz zmienić drugiego człowieka tylko dlatego, że tego chcesz. Pozostaje pytanie – czy jesteś w stanie zaakceptować to, że jest inny?
* Ucz się
Różnice stanowią dla związku wyzwanie, jednocześnie są fenomenalną okazją do rozwoju. Gdybyście byli bardzo podobni niewiele moglibyście się od siebie nauczyć. A tak? Może Twój partner zainspiruje Cię np. do tego, żeby częściej zwalniać? Może w jakiś sposób ochroni Cie przed „zatraceniem” w relacjach? Czego jeszcze możesz nauczyć się żyjąc u boku introwertyka? Cierpliwości, wyłapywania subtelnych sygnałów, zaufania, reagowania z wyczuciem.. Mimo, iż ekstrawertyzm jest w dużej mierze cechą wrodzoną nie oznacza to, że żadna zmiana nie jest możliwa.
* Kompromisy
Tak jak Ty oczekujesz od partnera, że on raz na jakiś czas wyjdzie z Tobą potańczyć, tak on też ma pewne potrzeby. Np. że kiedyś mu odpuścisz i nie będziesz miała pretensji, że z Tobą nie idzie. Albo wyjdziesz z nim bez zbędnej złości z przyjęcia o 22, bo wiesz, że dla niego to żadna frajda być tam dłużej. Kompromisy? Raczej życzliwe poświęcenie albo lepiej – podarunek.
* Unikaj interpretacji
Nie oceniaj zachowań partnera stosując własne kryteria. To, że on siedzi cicho wcale nie oznacza, że się nudzi, czymś martwi lub już Cię nie kocha. Tak lubi. To, że nie jest specjalnie rozmowny przez telefon nie musi świadczyć, że nie chce rozmawiać Z TOBĄ. On po prostu nie przepada za rozmowami przy pomocy telefonu. Jeśli chce pobyć sam ze sobą nie oznacza, że mu przy Tobie źle. On to robi nie z Twojego powodu, ale ze swojego – tego potrzebuje, to mu zapewnia poczucie bezpieczeństwa, to pozwala mu ponownie się zbliżyć. Akceptacja jego potrzeby dystansu z pewnością zostanie doceniona.
* Zalety
Kiedy jesteśmy już różnicami zmęczeni oceniamy je tylko negatywnie – jako wady partnera. Zapominasz już, że kiedyś fakt że był małomówny oznaczało, że jest tajemniczy? Lub też, że obok tego co stanowi źródło nieporozumień Twój introwertywny partner jest godny zaufania, wierny, oddany, delikatny, akceptujący, mało krytyczny, stanowi dla Ciebie oparcie, daje Ci swobodę działania, nie rzuca słów na wiatr, traktuje swoje wybory (w tym wybór Ciebie) poważnie. Na pewno nie wspomniałam o wszystkim.

Kilka sugestii dla introwertyka:

* Nazwij różnice
Ważna jest świadomość różnic. Wiele par bojąc się tego jak wiele ich różni uciekają przed ich dostrzeżeniem. Ale to bardzo krótkowzroczna strategia. Jeśli o czymś nie mówicie wcale nie oznacza, że to nie istnieje. Staw różnicom czoła. Najpierw poprzez ich nazwanie.
* Nie oceniaj. Przewartościuj.
Różnice same w sobie nie są ani dobre ani złe. One po prostu są. To Wy nadajecie im określoną interpretację pt. „dobrze, że się różnimy” czy „źle, że się różnimy”. Wszystko ma swoje plusy i minusy – różnice między ludźmi także. Różnicie się i to jest trudne. Jednocześnie to jest ciekawe. Zobacz obie strony tego medalu. Nie wartościuj też różnic pt. „on ma inaczej to znaczy gorzej”. A kto powiedział, że regenerowanie się w samotności jest lepsze od tego wśród ludzi?
* Różnice – cecha wrodzona
Pamiętaj, że temperament czy niektóre z cech osobowości są wrodzone i niezmienne. Nie zakładaj więc złych intencji partnera („on nie chce się zmienić”, „on mi robi na złość”, „jemu nie zależy”) i uznaj, że masz ograniczone możliwości wpływu na zmianę.
* Akceptacja
Nie możesz zmienić drugiego człowieka tylko dlatego, że tego chcesz. Pozostaje pytanie – czy jesteś w stanie zaakceptować to, że jest inny?
* Ucz się
Różnice stanowią dla związku wyzwanie, jednocześnie są fenomenalną okazją do rozwoju. Gdybyście byli bardzo podobni niewiele moglibyście się od siebie nauczyć. A tak? Może Twój partner zainspiruje Cię np. do tego, żeby bardziej się otworzyć? Może w jakiś sposób ochroni Cię przed izolacją? Czego jeszcze możesz nauczyć się żyjąc u boku ekstrawertyka? Mówienia wprost, wyrażania emocji, sztuki rozmawiania, konfrontowania się, wspierania się poprzez rozmowę?.. Mimo, iż introwertyzm jest w dużej mierze cechą wrodzoną nie oznacza to, że żadna zmiana nie jest możliwa.
* Kompromisy
Tak jak Ty oczekujesz od partnera, że zaakceptuje to, że raz na jakiś czas potrzebujesz pobyć tylko sam ze sobą, tak on też ma pewne potrzeby. Np. że zabierzesz go czasem do restauracji. Kompromisy? Raczej życzliwe poświęcenie albo lepiej – podarunek.
* Unikaj interpretacji
Nie oceniaj zachowań partnera stosując własne kryteria. To, że Twój partner dość wylewnie okazuje emocje nie tylko Tobie, ale i innym nie musi oznaczać, że inni są dla niego tak samo ważni. A jego pytania wprost nie muszą być wyrazem ingerencji czy nadzoru.
* Zalety
Kiedy jesteśmy już różnicami zmęczeni oceniamy je tylko negatywnie – jako wady partnera. Zapominasz już, że kiedyś fakt że ona tańczyła do rana był podniecający? Lub też, że obok tego co stanowi źródło nieporozumień Twój ekstrawertywny partner wnosi do Twojego domu życie, emocje, że jest autentyczny, naturalny, swobodny, spontaniczny? Na pewno nie wspomniałam o wszystkim.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

O uważności. Także w święta.

Święta Bożego Narodzenia zbliżają się wielkimi krokami. To siłą rzeczy zaprasza moich pacjentów do wspominania i rozważania – jak było kiedyś, gdy byli dziećmi, jak jest teraz, kiedy są już dorośli.

Anna: „Teraz nie ma już tej magii. Niby we wszystkich witrynach sklepów choinki, bombki; we wszystkich rozgłośniach radiowych świąteczna muzyka; ale jakoś nie czuje się tych świąt. Może przez ten dobrobyt, że pomarańcze i czekoladę możemy jeść codziennie; może przez ten pośpiech; może po prostu dlatego, że nie jest się już dzieckiem. Dzieci wszystko przeżywają inaczej.”

Marta: „Nie lubię świąt. Wszyscy naokoło składają sobie życzenia wesołych i spokojnych świąt, a dla mnie one ani wesołe ani spokojne. Dla mnie to czas pośpiechu, stresu i wytężonej pracy, której nie znoszę – sprzątania i gotowania. Co roku organizuję Wigilię ja, bo mam najlepsze warunki. Nie twierdzę, że jestem ze wszystkim sama, ale przy tak licznej rodzinie naprawdę jest co robić. Po takich świętach jestem spragniona urlopu, którego już nie mam, bo wykorzystuję go na przygotowania do świąt. Mogłoby być już po świętach..”

Kamil: „Święta kojarzą mi się z napięciem. Kiedyś mojej matki, dziś mojej żony. Obie wpadają wtedy w jakiś szał przygotowań. To co moim zdaniem mogłoby być miłe staje się jakimś koszmarem.”

Pośpiech, stres, napięcie – tak większość z nas żyje na co dzień. W ciągłym biegu, od zadania do zadania, bez  chwili na zatrzymanie i oddech – w ten sposób przepływamy przez życie tak naprawdę nieprzytomnie i niechlujnie, nie doświadczając i nie będąc w pełni obecni. Wydawałoby się, że okres świąt może być tym czasem, kiedy zwalniamy i możemy ze sobą pobyć. Ze sobą samym i z innymi bliskimi. Ale kiedy rozglądam się wokół niewiele jest osób, które z tej okazji korzystają. Wiem jaka jest rzeczywistość i czego od nas wymaga, w końcu nie żyję na księżycu i też się z nią zmagam. Ale jestem przekonana, że największe oczekiwania mamy wobec siebie my sami. A gdyby tak tegoroczne święta uczynić naprawdę świątecznymi? I to nie przez choinkę do nieba, ociekające światełkami okna, stosy prezentów czy kilogramy potraw, ale przez prawdziwe, głębokie doświadczenie świąt. Jest ono możliwe tylko wtedy, kiedy pozwolimy sobie się zatrzymać. Nie chodzi tu o zatrzymanie dosłowne, choć też. Zatrzymanie ciała pomaga zatrzymać też umysł, który ciągle skacze, wraca do przeszłości i wybiega w przyszłość, zamiast po prostu być – być „tu i teraz”. Zatrzymanie na chwilę ciała i umysłu jest warunkiem koniecznym do tego, żeby umożliwić sobie głębokie przeżycie jakiegoś doświadczenia. Drugim niezbędnym warunkiem jest umiejętność obejmowania uwagą tego co się dzieje – w naszym świecie wewnętrznym (czyli ciele, myślach, emocjach) oraz naokoło nas. Chodzi o bycie w chwili obecnej z pełnym zaangażowaniem, o objęcie tego momentu pełną świadomością, o zanurzenie w danym doświadczeniu. Najlepiej bez oceniania („to wszystko przebiega nie tak”), porównywania („kiedyś to były święta..”), analizowania („czy gdybym miała swoja rodzinę byłoby inaczej?”), modyfikowania („trzeba to zorganizować inaczej”), korzystania ze schematów („na święta powinno być ciasto własnej roboty”), bez obaw, bez oczekiwań, bez nakładania projekcji, itp. Pozostawanie w danym momencie z ciekawością – tylko i aż tyle. Gdyby zechcieć w taki sposób wejść w tegoroczne święta mogłoby się okazać, że nabiorą one absolutnie nowego znaczenia i smaku. I to tylko dzięki Twojej uwadze. Bycie uważnym można i warto trenować. Święta są do tego fantastyczną okazją, bo niosą ze sobą całą masę doznań zmysłowych. Ale tak naprawdę każdy moment jest odpowiedni.

Jak praktykować uważność na co dzień i w święta:

* Zwalniaj, zatrzymuj się, bądź
Od czasu do czasu pozwól sobie na bycie, po prostu. Bez pośpiechu, bez celu, bez presji, bez oczekiwań, beż dążeń.
* Obejmij świadomością swój oddech
Oddech jest najlepszym pomostem łączącym Cię z chwilą obecną. Jeśli masz trudność z „wychodzeniem ze swojej głowy” i byciem „tu i teraz”, gdy jesteś rozporoszony/a – oddech może być pomocnym narzędziem do zakotwiczenia Cię w chwili, która trwa.
* Zmysłuj
Daj sobie naprawdę poczuć i przeżyć – to co jesz, co słyszysz, na co patrzysz.
* Jedz uważnie
Czyli przede wszystkim wolniej. Zamiast połykać jedzenie bez świadomości nie tylko co jesz, ale że w ogóle jesz – powąchaj to co masz na talerzu, przypatrz się, delektuj się każdym kęsem. Zrób ze zwykłego obiadu małe święto.
* Uważnie słuchaj muzyki
Usiądź. Nie słuchaj muzyki tylko przy okazji innych czynności. Wsłuchaj się w niuanse. Rozsmakuj się.
* Obejmij świadomością swoje ciało
Zwracaj uwagę na doznania płynące z ciała. Gdzie czujesz napięcie? Gdzie jest rozluźnione? Co czujesz w ciele podczas radości, lęku, smutku? Czego ciału potrzeba?
* Poruszaj się uważnie
Chodzisz na spacery, pływasz, biegasz? Rób to z najwyższą uwagą. Bądź świadomy każdego stąpnięcia czy wymachu. Poczuj pracę swoich mięśni. Przyjrzyj się oddechowi. Praktykujący uważność nazywają tę technikę medytacją w ruchu.
* Skoncentruj się na jednej czynności
Każda najdrobniejsza czynność może być treningiem uważności. Z każdego, nawet banalnego działania możesz uczynić coś wyjątkowego. Jeśli tylko zechcesz objąć je uwagą – zmywanie naczyń, obieranie ziemniaków, poranne mycie zębów może przerodzić się w spektakl rozgrywający się przed twoimi oczami.
* Bądź świadomie obecny/a w relacjach
Spójrz na swojego rozmówcę, jakbyś patrzył na niego po raz pierwszy. Przyjrzyj się mu dokładnie. Usłysz co mówi. Zaciekaw się tym. Wsłuchaj się w to z pełnym zaangażowaniem. Nie oceniaj, nie interpretuj. Bądź skupiony i rozluźniony jednocześnie. Przyglądaj się temu co się wydarza.
*  Celebruj momenty
Łap chwile. Jak? Zauważ, doceń, uciesz się, zachwyć. Zaangażuj uwagę tam, co do tej pory pomijałeś/łaś, co wydawało Ci się oczywiste lub bez znaczenia – bawiące się dzieci, kształt chmur na niebie czy kropel deszczu na szybie, wspólne śniadanie z rodziną. Obejrzyj zwykłą codzienność świeżym okiem i umysłem.
* Wyłącz autopilota
Zrób coś inaczej, niż zwykle – idź do pracy inną drogą, wykonuj poranne rytuały w odmiennej kolejności. W ten sposób będąc niejako „zmuszonym” do podłączenia uwagi odzyskasz chwilę obecną.

* Umów się ze sobą na hasło, które przypomni Ci o uważności
Powiedzmy za każdym razem, gdy napotkasz kolor zielony włączysz bycie uważnym, o ile akurat byłeś gdzieś rozproszony i nieobecny w tym co „tu i teraz”. Albo, gdy usłyszysz określone słowo. Ty wiesz najlepiej co wybrać.
* Trenuj uważność w niesprzyjających warunkach
W korkach, kolejkach, gdy jest głośno. Pozornie to warunki niekorzystne, tak naprawdę każda chwila jest odpowiednia, a im dla Ciebie trudniejsza, tym lepsza na praktykę.
* Przeczytaj książki: „Życie piękna katastrofa” i „Gdziekolwiek jesteś bądź”, „Praktyka uważności dla początkujących” Jon Kabat Zinna oraz „Każdy krok niesie pokój” i „Cud uważności” Thich Nhat Hanha.
* Możesz wziąć udział w treningu uważności na specjalistycznych kursach prowadzonych przez wykwalifikowanych nauczycieli metody Mindfulness (uważność, uważna obecność).

Korzyści z praktykowania uważności:

Wzrasta nasza świadomość siebie
Zyskujemy głęboki kontakt ze sobą
Zyskujemy wgląd w nasze emocje, pragnienia, potrzeby
Wzrasta nasza umiejętność radzenia sobie z emocjami (lękiem, złością)
Mamy lepszy kontakt z naszym ciałem
Wzrasta akceptacja siebie i innych
Mamy lepszy kontakt z innymi
Zyskujemy dobroczynną perspektywę drugiego człowieka
Pogłębia się nasza empatia, współczucie, życzliwość wobec drugiego człowieka
Wzrasta w nas poczucie przyjemności i radości czerpanych z kontaktu  drugim człowiekiem
Poprawia się jakość naszych relacji – pojawia się efekt świeżości, a także otwartość, zaufanie, wzajemność, autentyzm, partner czuje się widziany i akceptowany w swej różnorodności
Wzrasta umiejętność radzenia sobie z trudnościami
Wzrasta umiejętność reagowania mniej emocjonalnie
Zyskujemy inną perspektywę różnych spraw np. mamy mniej osobisty stosunek do błahostek
Umożliwia wyjście z rożnych (czasem szkodliwych) automatyzmów i rutyny (także w relacjach)
Pogłębia się nasza elastyczność
Redukuje stres
Sprzyja relaksacji
Wzrasta umiejętność radzenia sobie z chorobą
Redukuje ból

Uogólniając – wzrasta nasza jakość życia. Można powiedzieć, że bycie uważnym sprawia, że my się do tego życia tak naprawdę budzimy. To tak jakbyśmy nagle otworzyli oczy, uszy, dłonie, serca i … dzieją się cuda..

Życzę Wam i Sobie Świąt w pełni uważnych. I pełnych cudów.

 

 

Czy mój partner ma już problem? O nowoczesnych uzależnieniach.

Maja i Staszek. Przyczyna nieporozumień? Według Staszka to sposób życia, a dokładniej mówiąc –  jedzenia Mai. Staszek: „Maja zdrowo się odżywia. No i fajnie, gdyby nie to, że poza zdrowym odżywianiem nic dla niej nie istnieje. Ona spędza na przygotowywaniu posiłków kilka godzin w ciągu dnia. Najpierw rozpisuje sobie dietę. Potem robi zakupy co trwa wieczność, bo każdą rzecz kupuje w innym miejscu. Jajka na ryneczku od prawdziwego chłopa, warzywa w ekologicznym sklepie, itd. Potem gotuje. Nic nie możemy razem zrobić. Do restauracji nie wychodzimy, bo w końcu nie wiadomo co tam podają. Jak idziemy na kolację do znajomych Majka wyjmuje swoje pudełka z jedzeniem. Czasem mam ochotę ze wstydu zapaść się po ziemię. Nie uważa Pani, że to chore?” Majka jest zaskoczona, że można mieć do niej pretensje o to, że zdrowo się odżywia i zdrowo żyje. „Mieć o to zarzuty to jest dopiero chore!” – mówi. „Rozwiedli się, bo ona zdrowo jadła!” – ironizuje.

Marianna i Oskar. Przyczyna nieporozumień? Według Marianny to „kochanka męża”, jak zwykła nazywać siłownię. Marianna: „Cieszę się, że Oskar dba o swój wygląd. Imponuje mi też, że mój chłopak jest silny i dobrze zbudowany. Ale moim zdaniem Oskar przesadza. Po pierwsze spędza w siłowni długie godziny każdego dnia. W tygodniu nie mamy dla siebie czasu w ogóle. Rzadko gdzieś jeździmy, bo tam nie ma takiego sprzętu lub nie daj Boże – w ogóle nie ma siłowni. No ale do tego już przywykłam. Zaniepokoiłam się na dobre ostatnio. Kilka miesięcy temu Oskar leżał tydzień w szpitalu. Zachowywał się tam jak lew w klatce, bo nie mógł ćwiczyć. Raz był spanikowany, raz agresywny. Ciągle patrzył w lustro i wrzeszczał, że chudnie. Po wyjściu, mimo że lekarz zabronił mu intensywnych treningów jeszcze przez dwa tygodnie on chciał nadrobić zaległości, więc ćwiczył dwa razy tyle. Boję się o niego. Chcę mieć dziecko, ale po pierwsze nie wiem czy on czegoś nie bierze, a po drugie – nie chcę go wychowywać sama. A tak by to wyglądało, biorąc pod uwagę styl życia Oskara.” Oskar: „Chcę się podobać sobie i swojej kobiecie. Uważam, że to podstawa. Nie wiem w czym jest problem.”

Monika i Aleks: Przyczyna nieporozumień? Według Moniki, to fakt, że Aleks się jej czepia i nastawia innych przeciwko niej. Monika: „Cały czas marudzi. Chodzi o solarium. Aleks uważa, że przesadzam z opalenizną. Że chodzenie do solarium codziennie to choroba. Już się do tego gadania przyzwyczaiłam, ale ostatnio rozmawiał na ten temat z rodzicami i moją przyjaciółką. Ona to się specjalnie nie przejęła, bo sama lubi się opalać. Ale rodzice zrobili aferę, szczególnie matka. Zaczęła szaleć, że dostanę raka, że to jest niezdrowe i że źle wygląda. Z tym, że to źle wygląda absolutnie się nie zgodzę, bo to blada skóra wygląda okropnie – mizernie, nijak i grubo. A w kwestii zdrowia  uważam, że niewiele rzeczy jest zdrowe. Życie jest niezdrowe. Nic nie można jeść, nic pić, bo wszystko szkodzi. To co to za życie? Wolę żyć krócej, ale ładnie wyglądać, niż przeżyć całe życie nie mogąc patrzeć się na siebie w lustrze.”

Czy sposób życia Mai, Oskara i Moniki to już problem? Dla ich partnerów tak. Ale dla nich samych, przynajmniej w deklaracjach – nie. A jednak. Obsesyjna dbałość o zdrowie, muskulaturę czy opaleniznę nosi znamiona uzależnienia. W dbałości nie ma nic złego – przeciwnie. Ale obsesja niesie ze sobą poważne konsekwencje. Ona nie tylko wyznacza kierunek naszych myśli i działań, ale wpływa także na nasze zdrowie, emocje i relacje. Wpływa często niekorzystnie. Jeśli dostrzegając negatywne konsekwencje naszych działań potrafimy ich bez większego żalu zaprzestać – wszystko w porządku. Jeśli mimo strat jakie przynosi nam nasz sposób funkcjonowania nie potrafimy z niego zrezygnować lub to uruchamia w nas silne emocje – możemy już mówić o uzależnieniu. Uzależnić potrafi niemalże wszystko, nie tylko narkotyki, papierosy, alkohol czy leki. Do istnienia uzależnień typu: hazard, zakupy, pornografia, seks też już zdążyliśmy się przyzwyczaić. Mamy świadomość, że istnieją i mniej więcej wiemy na czym polegają. Nie zdajemy sobie jednak sprawy, że wraz z rozwojem technologii czy panującymi aktualnie trendami modowymi – przyrasta kolejnych uzależnień. Jednym z nich jest ortoreksja (Majka), bigoreksja (Oskar), czy tanorekasja (Monika).

Ortoreksja

Nazwa pochodzi od słów orto (łac) – prawidłowy i oreksis – apetyt. W skrócie można powiedzieć, że ortoreksja to obsesyjna dbałość o zdrowe odżywianie. Ktoś mógłby zapytać „a cóż złego jest w zdrowym odżywianiu?”. Zupełnie nic o ile nie przybiera ono znamion obsesji. Wyobraźmy sobie kogoś, dla kogo zdrowe odżywianie jest centrum wszystkiego – dnia, działań, myślenia, emocji. Ortorektyk całe dnie potrafi spędzić na przygotowywaniu jedzenia. Najpierw poświęca czas na skrupulatne zakupy w sklepach ekologicznych. Pobliski market nie wchodzi w grę. Następnie kilka godzin gotuje. Jeśli akurat nie je czy też nie kucharzy – zaczytuje się w nowych dietach czy wartościach odżywczych określonych produktów, przegrzebuje internet w poszukiwaniu bionowości lub myśli o tym co przyrządzi jutro. Spożywanie posiłków jest celebracją, które wymaga określonej oprawy i warunków. Ortorektyk każdy kęs potrafi przeżuwać kilkadziesiąt razy. W końcu to zdrowo. Ortorektycy tak bardzo obawiają się jedzenia, które mogłoby im zaszkodzić, że nie zjedzą niczego czego sami nie przyrządzili. W wersji lżejszej wypytują w restauracji czy też gospodarzy o zawarte w sałatce składniki.  W postaci zaawansowanej ortorektyk nie jada poza domem, unika wszelkich spotkań czy wyjazdów (również zawodowych), gdzie nie mógłby jeść tego, co sam przyrządzi. W ten sposób nie naraża się też na komentarze niezrozumienia czy naciski na zmianę przyzwyczajeń. W skrajnej postaci ortorektyk jada sam. Zdrowe odżywianie powinno zapewniać nam zdrowie, dodawać energii i witalności, służyć dobremu samopoczuciu, pozytywnie wpływać na jakość naszego życia i naszych relacji. Ortorektykowi często wiele brakuje do miana bycia okazem zdrowia. Ortorektyk bywa niedożywiony i osłabiony. Miewa bóle i zawroty głowy, bóle brzucha, nudności. Nierzadko dopada go spadek odporności, anemia, osteoporoza, choroby serca, uszkodzenia pracy narządów. Ortorektycy narzekają na huśtawki nastrojów, objawy depresyjne, kłopoty z pamięcią czy koncentracją uwagi. Gdybyśmy nie mieli do czynienia z uzależnieniem – osoba chcąca się zdrowo odżywiać wprowadziłaby do diety takie zmiany, które pomogłyby jej przywrócić zdrowie. Ortorektyk mimo kosztów zdrowotnych nie chce niczego zmieniać. Wręcz reaguje niepokojem na myśl, że miałby zrezygnować z tego jak funkcjonuje obecnie. Obok strat zdrowotnych są i inne: cierpi na na tym praca, życie rodzinne i towarzyskie, finanse. Tak naprawdę ortorektycy pod przykrywką poczucia dumy i wyższości, że tak zdrowo żyją bardzo często czują się samotni, wyobcowany, dziwni. I gdzieś bardzo w głębi serca zazdroszczą tym, którzy mogą żyć „normalnie”.

Bigoreksja

Big – czyli duży. Duże i idealnie uformowane mają być przede wszystkim bicepsy, a także pozostałe mięśnie (brzucha, nóg). Tak jak anorektyczka dąży do bycia coraz chudszą, tak bigorektyk do tego, by być jeszcze bardziej umięśnionym. Oboje są obsesyjnie skoncentrowani na swoim wyglądzie. To bardzo podobne zaburzenia. Anorektyczka sterczy całe dnie przed lustrem, żeby porównać siebie sprzed tygodnia i sprawdzić czy aby nie przytyła. Bigorektyk to samo, tyle że jego analiza dotyczy wielkości muskulatury. Anorektyczka dąży do osiągnięcia ideału sylwetki, bigorektyk podobnie, tyle że ideał (dodajmy że nie do osiągnięcia, bo oboje nie potrafią wytyczyć granicy, do której chcieliby dojść) jest inaczej postrzegany. I anorektyczka i bigorektyk nie akceptują swojego wyglądu (szerzej i głębiej – siebie). Oboje wprowadzają działania, które mają służyć osiągnięciu wybranego celu, a działania te są często bardzo wyniszczające (restrykcyjne diety, korzystanie z niebezpiecznych suplementów czy sterydów, wielogodzinne ćwiczenia). Oboje mimo wielu wyrzeczeń są bardzo krytyczni wobec efektów. Gdy te ich nie satysfakcjonują – przeżywają silne emocje (niepokój, złość) i biją w siebie. U osób uzależnionych zaburzone są procesy poznawcze i realny ogląd rzeczywistości. Stąd anorektyczka naprawdę widzi w lustrze grubasa, a bigorektyk chuderlaka. Dla bigorektyka siłownia i budowanie muskulatury to nie jedynie zamiłowanie – to konieczność, bez której nie może się obejść. Gdyby było inaczej bigorektyk zrezygnowałby z czegoś co mu szkodzi, przynajmniej w takiej ilości. Nie robi tego, mimo licznych strat. m.in zdrowotnych, finansowych, zawodowych, emocjonalnych, relacyjnych, o duchowych nie wspominając. Bigorektycy mają kłopoty z potencją i płodnością (konsekwencja zażywania sterydów), niedoborem witamin (dieta wysokobiałkowa), uszkodzeniem organów (nerek, wątroby, serca). Dieta i intensywne ćwiczenia doprowadzają do obciążenia układu pokarmowego, zmian miażdżycowych, zawałów serca, udarów mózgu, nowotworów. Tak jak anoreksja – zaawansowana bigoreksja może być chorobą śmiertelną. Bigorektycy są nadpobudliwi, agresywni, mają kłopoty z koncentracją uwagi i kontrolą emocji. Często czują się wyizolowani, ponieważ tyle czasu poświęcają na dietę i ćwiczenia, że nie mają już czasu na cokolwiek innego np. relacje. Tematem tabu wśród bigorektyków jest depresja, a nawet śmierć samobójcza.

Tanoreksja

Wszystkie zaburzenia z grupy uzależnień są do siebie podobne. Do anoreksji podobna jest nie tylko bigoreksja, ale także tanoreksja. Nazwa tego uzależnienia pochodzi od angielskiego słowa tan (opalenizna). Tak jak anorektyczka chce być jak najchudsza, a bigorektyk jak najbardziej umięśniony – tanorektyczka dąży do tego, aby jej skóra była jak najbardziej brązowa. W związku z powyższym codziennie chodzi do solarium i wie wszystko o przyspieszaczach opalania. Myślenie tanorektyka koncentruje się wokół własnego wyglądu i zatracane są po kolei inne zainteresowania i wartości. Miałam kiedyś pacjenta, którego partnerka podczas wspólnych wakacji nie była w stanie zajmować się ich dzieckiem, ponieważ to odciągało ją od opalania. Doszło nawet do tego, że przesiadywała z dzieckiem godzinami na słońcu, byle tylko nie tracić cennych promieni. Nie miało znaczenia to, że dla dziecka było to bardzo szkodliwe. Oprócz kosztów osobistych (ingerencje bliskich, pretensje, rozstania) i duchowych (utrata dawnych zainteresowań i wartości) zaczynają pojawiać się i inne: finansowe (przeznaczanie każdej złotówki na opalanie, balsamy, etc), estetyczne (znamiona, przebarwienia, wysuszenie, przedwczesne starzenie się skóry) i zdrowotne (nowotwory skóry). Tanorektyczka jednak nadal nie dostrzega wagi problemu. To wydaje się dla osób bliskich i postronnych nie do zrozumienia. Jak można być tak chudym/dużym/ciemnobrązowym i chcieć więcej i jeszcze? Problem polega na tym, że to dążenie do idealnej opalenizny (chudości czy muskulatury) to jedynie objaw, pod którym kryje się poważne zaburzenie osobowości wynikające z kultu własnego ciała. Tanorektyczka tylko wtedy czuje się atrakcyjna, wyrazista i wartościowa, gdy jest opalona. Gdy blednie – jej samoocena i nastrój spadają na łeb na szyję. Tanorektyczka nie zna innego sposobu na poprawę samopoczucia i podniesienie poczucia własnej wartości jak popracowanie nad opalenizną. Dodajmy, że tu podobnie jak w przypadku innych uzależnień działa mechanizm iluzji i zaprzeczeń (w skrócie – polegający na zaprzeczaniu informacjom o szkodach) oraz zaburzona percepcja własnego ciała (gdy otoczenie widzi przed sobą kobietę spaloną na skwarkę – tanorektyczka postrzega siebie jako bladą). Tanorektyczka, podobnie jak anorektyczka, ortorektyczka czy bigorektyk w głębi duszy i na dnie serca czuje się osobą bez wartości.

Jeśli uzależnić może niemalże wszystko, a my mamy coraz więcej – ryzyko powstawania nowych różnych uzależnień stale rośnie. Kiedyś uzależnieni byliśmy głównie od papierosów, alkoholu, narkotyków, ewentualnie leków uspokajających lub przeciwbólowych. Dziś mamy: dopalacze, leki przeczyszczające, moczopędne, suplementy diety, napoje energetyczne, cukier, kofeinę, etc. Szczególnie niebezpiecznymi uzależnieniami są te z grupy uzależnień behawioralnych, (czyli od określonych czynności, zachowań, a nie substancji), którego przykładami są właśnie ortoreksja, bigoreksja, tanoreksja, a także: praca, hazard, pornografia, seks, zakupy. Są one groźne dlatego, że dostęp do nich jest niezmiernie łatwy i cieszą się one większym przyzwoleniem społecznym. Nałogi nowego typu mają tę właściwość, że bardzo często prowadzą do kolejnych uzależnień i lubią łączyć się w „pakiety”. Wśród dodatkowych uzależnień nowego typu specjaliści wymieniają: uzależnienie od telewizji, fonoholizm (uzależnienie od telefou komórkowego), internetoholizm (uzaleznienie od internetu), uzależnienie od gier komputerowych czy na konsoli, uzależnienie od korzystania z portali społecznościowych, uzależnienie od seksu wirtualnego (cyberseksu), uzależnienie od operacji plastycznych, BM (bodmod) od ang. body modificationa (uzależnienie od modyfikacji ciała), astroholizm (uzależnienie od wróżek i horoskopów), uzależnienie od adrenaliny, syllogomania (patologiczne zbieractwo) i inne. Kto wie co jeszcze przyniesie przyszłość? Jeśli do tego od czego możemy się uzależnić dołożymy naszą  naturalną potrzebę dążenia do przyjemności, która jednak aktualnie przybiera znamiona potrzeby wręcz patologicznej (hedonizm, dążenie do przyjemności za wszelką cenę, brak akceptacji i przyzwolenia na jej okresowy brak), a także nasze wiodące dziś prym lenistwo (lubimy chodzić na skróty, nie lubimy się przemęczać, lubimy czuć się dobrze natychmiast) – ryzyko jest niemałe. A jeśli jeszcze na to wszystko nałoży się nasza niska samoocena i nieumiejętność radzenia sobie z emocjami plus to co promuje się w mediach – no cóż. Każde uzależnienie zaczyna się stosunkowo niewinnie. Przejściem na zdrową dietę, chęcią opalenia się przed weselem koleżanki, pójściem z kolegą dla towarzystwa na siłownię, etc. I też w powyższych czynnościach nie ma absolutnie nic złego, o ile „uprawiane są” z umiarem. Tylko, żeby wiedzieć kiedy się w porę zatrzymać.. Pytanie jak to robić? O złote recepty trudno, bowiem na uzależnienie wpływ ma wiele czynników: nasze predyspozycje genetyczne, biochemiczne, emocjonalne, sytuacja życiowa, doświadczenia itp. To co nas może ochronić (choć nie jest to gwarancją na uchronienie się) to: uważność na samych siebie, czujność, selektywność w wyborze tego co robimy, oglądamy, czemu poświęcamy czas, dobre relacje z innymi, zdrowa samodyscyplina, nauka radzenia sobie ze stresem i emocjami, życzliwość wobec samych siebie.

* Mimo, iż dla ułatwienia w opisach konkretnych uzależnień pojawiają się nazwy: ortorektyk, anorektyczka, bigorektyk, tanorektyczka – oczywiście każde z tych zaburzeń może dotyczyć obu płci.

 

 

O neurotycznej potrzebie miłości

Przeczytaj poniższe zdania. Które z nich dotyczy Ciebie?

* Nie potrafię być sam/a
* Gdy kończy się mój związek natychmiast szukam następnego
* Gdy jestem w związku czuję się bezpiecznie
* Gdy kocham – mniej się boję
* Od partnera oczekuję troskliwości i opiekuńczości
* Miłość to bezwarunkowa akceptacja
* Głównymi powodami rozpadu moich dotychczasowych związków było odrzucenie
* Moi byli partnerzy nie byli gotowi na to, żeby stworzyć prawdziwą bliskość, więc uciekali
* Moi partnerzy uważali, że jestem przewrażliwiona/y
* Jestem osobą wrażliwą i niepewną
* Podstawową emocją, którą odczuwam to lęk
* Dużo myślę i analizuję
* Moi przyjaciele uważają, że jestem katastrofistką/katastrofikiem
* Przyznaję, że czasem zadręczam się myślami
* Najbardziej na świecie boję się odrzucenia
* Czasem czuję się kompletnie bezwartościowa/y
* Źle znoszę krytykę
* Słyszałam/łem od byłych partnerów, że jestem zazdrosna/y
* Potrafię się łatwo zakochać
* Często boli mnie głowa
* Często boli mnie żołądek
* Często miewam noce, kiedy nie mogę zasnąć
* Uważam, że jestem osobą dobrą, pomocną, ciepłą i dużo dającą od siebie
* Mam niską samoocenę
* Moim największym marzeniem jest szczęśliwy związek, w którym wreszcie nie będę musiał/a się bać, że partner znów mnie zostawi

Im więcej zdań, pod którymi możesz podpisać się obiema rękami, tym większe prawdopodobieństwo, że Twoje związki mają charakter neurotyczny. Jak związek Danuty.
Danuta ma 31 lat, za sobą kilka związków. Pół roku temu poznała Michała (35). Mówi, że zakochała się najpierw w jego spojrzeniu – dobrym, ciepłym, troskliwym, pełnym zrozumienia i akceptacji. Kiedy pomagał jej w remoncie, jak sama mówi – „wpadła po uszy”. „Właśnie kogoś takiego szukałam. Mężczyzny, przy którym mogę poczuć się kobietą – małą, słabą, bezbronną. Mężczyzny silnego i zaradnego, przy którym czuję się bezpiecznie. Podobało mi się to, że Michał był taki wyrozumiały dla moich błędów – uważał, że są rozczulające.” Przez pierwsze tygodnie Danuta czuła się wyśmienicie. Wyraźnie się uspokoiła, minęły jej bóle głowy i bezsenność. To jak opowiadała przyjaciołom o Michale mogło sprawiać wrażenie, że naprawdę spotkała ideał. Do czasu. Najpierw zaniepokoiło Danutę to, że Michał sporo czasu poświęca siostrze. Gdy Michał tylko wspomniał, że jedzie z siostrą pomóc jej w dużych zakupach Danuta obrażała się lub wpadała w szał. „Robi z siebie małe dziecko, którym już nie jest!” – krzyczała. „To, że nie umie ułożyć sobie życia, nie znaczy, że ma je rujnować Tobie!”. Danuta uważała, że Michał jest zbyt uległy wobec swojej rodziny i za dobry. „Jesteś na każde ich zawołanie, a ja muszę ze wszystkim radzić sobie sama!” – powtarzała. „To ja tu na Ciebie czekam z obiadem, a Ty masz to gdzieś!” Wyjaśnienia i zapewnienia Michała potrafiły ukoić ukochaną, ale nie na długo. Danuta miała też pretensje, że Michał za bardzo poświęca się pracy. „Po prostu nie czuję się dla Ciebie najważniejsza” – mówiła. „Kiedy kobieta nie czuje się dla swojego mężczyzny ważna – usycha. I tak się właśnie czuję” – powtarzała. Kiedy zapytałam Danutę co czuje w sytuacji, kiedy Michał zostaje dłużej w pracy powiedziała o złości i lęku: „Boję się, że to chodzi o mnie. O to, co zrobiłam lub powiedziałam. „Boję się, że Michał mógłby przestać mnie kochać. Nie wiem co bym wtedy zrobiła. Powiedziałam mu ostatnio, że jest odpowiedzialny za to co oswoił. To z Małego Księcia, zna to Pani? Michał się wkurzył i powiedział, że go szantażuję. Emocjonalnie. Ja? Ja chcę być tylko kochana. Jak każdy człowiek. Czy to tak wiele?”

Perspektywa Michała: „Kocham Danusię, choć związek z nią nie należy do łatwych. Ona zapewne by się z tym nie zgodziła. Co więcej – śmiertelnie by się na mnie obraziła. O Danusi nie można bowiem powiedzieć nic złego czy krytycznego. Obraża się wtedy, płacze. Zaczyna wygadywać jakieś brednie, że pewnie mi się znudziła, że już jej nie kocham, że jest do niczego. Można ją udobruchać tylko w jeden sposób – zapewniać, że absolutnie nie ma racji. Bo nie ma, ale zaczynam mieć dość grać w grę pt. „nie kochasz-kocham”. Danusia jest dobrym człowiekiem. Muchy by nie skrzywdziła. Choć czasem wstępuje w nią jakiś demon. Wtedy potrafi powiedzieć coś, co idzie w pięty. Z czym mi najtrudniej? Czasem mam wrażenie, że jej nie rozumiem, że nie wiem o co jej chodzi i czego ode mnie chce. No i to, że Danusia byłaby najszczęśliwsza, gdybyśmy byli tylko ze sobą i to niemalże cały czas. A ja mam pracę, którą lubię, swoje sprawy. Bywa, że czuję się podle, choć właściwie nie wiem z jakiego powodu. Ostatnio też coś gorzej się czuję fizycznie. Coś mnie ciśnie w klatce i mam kłopoty z kręgosłupem. No ale to pewnie odrębny temat, nie ma związku z Danusią..”

Oj ma, ma.  Michał już to wie. Ciało Michała doskonale oddaje to co Michał czuje, a mianowicie – obciążenie. Obciążenie oczekiwaniami, które po pierwsze nie są realne, a po drugie – one tak naprawdę nie są do niego. Stąd – są one nie do udźwignięcia.

Danusia jest neurotyczką. Charakteryzuje ją niskie poczucie własnej wartości. Jednocześnie jej podstawowym pragnieniem jest bycie lubianą, kochaną i akceptowaną. Jest w stanie zrobić wiele, aby na to zasłużyć – np. spełniać potrzeby i oczekiwania innych, nierzadko kosztem siebie (zdrowia, czasu, wolności, godności). Neurotyk nosi w sobie masę lęku – głównie przed odrzuceniem. Dlatego tak trudno znieść mu krytykę, autonomię bliskich, a nawet ich odmienność. Neurotycy są nadwrażliwi na swoim punkcie (wszystko traktują osobiście i przeciwko sobie), podejrzliwi (co wynika z lęku) i zazdrośni. Są wiecznie niepewni, stale się czymś martwią, o czymś myślą, coś analizują. Potrafią zadręczać się drobnostkami, ich wizje są często fatalistyczne. Dla neurotyka lekarstwem na poczucie nieustannego zagrożenia, bezwartościowości i bezsilności jest miłość. Ta jest rozumiana jako bezpieczeństwo. Neurotyk gdy kocha i czuje się kochany – mniej się boi. Miłosna relacja wypełnia pustkę jaką odczuwa neurotyk. Partner z kolei jest tym, kto podbudowuje samoocenę neurotyka. Dając neurotycznemu partnerowi uwagę, troskę, opiekę, akceptację – sprawia, że ten na chwilę może poczuć się lepiej. Dlaczego jedynie na chwilę? Bowiem oczekiwania neurotyka są nie do zrealizowania. Neurotyk przede wszystkim oczekuje, że partner swoją postawą ukoi jego lęk. Oczekuje, że partner będzie doskonały, że będzie kochał i akceptował bezwarunkowo. Każde rozczarowanie neurotyka niedoskonałością partnera lub nierealizowaniem przez partnera przypisanych mu powinności – spotyka się z bardzo silną reakcją emocjonalną neurotyka. Neurotyk w swych żądaniach jest niezwykle zachłanny, nienasycony, nawet roszczeniowy. Oczekuje od partnera czasu, pomocy, rad, poświęcenia, rezygnacji, zapewnień, adoracji, dowodów miłości. Wynika to z faktu, że neurotyk tak jak pragnie miłości, tak w głębi czuje się jej niegodny. Neurotyk marzy, by być kochanym, ważnym, lubianym, akceptowanym; jednocześnie nie wierzy, że jest to możliwe. Partnerzy neurotyków często mówią o napięciu i zmęczeniu w relacji. Wynika to z: nadmiarowych oczekiwań formułowanych pod ich adresem (niekończąca się lista wyobrażeń jak powinien zachowywać się partner), braku wzajemności (od partnerów oczekują bezwarunkowej akceptacji, choć sami chcą ich zmieniać), silnych i skrajnych reakcji emocjonalnych (chwiejność, nieprzewidywalność, eksponowanie reakcji), poczucia bycia używanym i wykorzystywanym (partner służący do zaspakajania neurotycznych potrzeb, przynoszenia ulgi), pojawiającej się zazdrości i zaborczości, a także szantaży emocjonalnych (wzbudzanie poczucia winy – wprost np. „jesteś odpowiedzialny za to co oswoiłeś” lub nie wprost – objawy somatyczne np. bóle głowy, zawroty; ataki paniki; stany depresyjne), braku krytycyzmu (neurotycy przed terapią zazwyczaj mają ograniczony wgląd we własne postępowanie, emocje i przyczyny takiego zachowania; zwykle myślą o sobie jako o dobrych i nieszkodliwych; zaprzeczają jakimkolwiek uczuciom wrogości wobec innych; mają kłopot z przyjęciem odpowiedzialności za swoje zachowanie; przyjmują rolę ofiary), wysyłania podwójnych sygnałów (neurotyk często zachowuje się w sposób mający przynieść mu oczekiwaną akceptację np. ulega, robi coś kosztem siebie, po czym oskarża partnera o zniewolenie), nieumiejętności przyjmowania miłości (neurotyk stale podważa to, co dostaje, ponieważ wątpi w szczerość uczuć i zapewnienia o jego atrakcyjności). Niektórzy są zdania, że neurotyk nie tylko ma trudności z przyjmowaniem miłości, ale także jej dawaniem. Jeśli bowiem miłość neurotyka wyraża się słowami (wg. psychoanalityczki Karen Horney); „kocham cię, bo cie potrzebuję”, zamiast „potrzebuję cię, bo cie kocham” – istotnie można zastanawiać się nad zdolnością neurotyka do miłości. Związki neurotyka są trudne, burzliwe i skomplikowane. Bywają też nietrwałe. To oczywiście dodatkowo pogłębia zarówno potrzebę bycia w związku, jak i paniczną obawę przed samotnością i trwałością relacji.

Skąd się biorą neurotycy?

Przede wszystkim zacznijmy od tego, że neurotyzm trzeba potraktować jako wymiar czy też kontinuum. Wyobraźmy sobie ciągłą linię z podziałką, na której każdy z nas może oszacować swój poziom neurotyczności. Ci, którzy podpisali się pod większością stwierdzeń z początku artykułu znajdą się gdzieś u góry skali (może 7, może 8, może 9?). Ktoś, kogo dotyczy zaledwie kilka z nich oszacuje swój poziom neurotyzmu niżej (2, 3, 4?). Neurotyzm to nie cecha, którą się ma albo nie na zasadzie 0-1. Większość z nas jest trochę neurotyczna. Jest to zupełnie naturalne. Jeśli jednak nasilenie tej cechy jest skrajne wtedy obraz rzeczywistości i siebie jest na tyle zaburzony, że mogą pojawić się trudności, jakich doświadcza Danusia w relacji z Michałem.

Neurotyzm częściowo dziedziczy się w genach (według badań 30-40 % wpływu). Jeśli któryś z naszych rodziców był mocno neurotyczny (lub oboje) istnieje większe prawdopodobieństwo, że i my w jakiejś mierze będziemy. Neurotyzm jest także wspierany przez określone wychowanie, relacje z rodzicami czy zdarzenia z dzieciństwa. Według naukowców na wysoki poziom neurotyczności wpływa: brak poczucia bezpieczeństwa w dzieciństwie, brak bezwarunkowej miłości i akceptacji rodziców, nadmierne wymagania rodziców, nieadekwatne oczekiwania, niedocenienie w dzieciństwie, brak przyzwolenia na okazywanie uczuć, nadopiekuńczość. Niedokochanie z pierwszych lat naszego życia wnosimy do życia dorosłego. Potrzeby, które pozostały niezaspokojone przez opiekunów kierujemy w stronę partnerów. Problem polega jednak na tym, że po pierwsze – skoro to nie do nich, to znaczy, że to dla nich zdecydowanie za dużo. Po drugie – partner nigdy nie zaspokoi naszych potrzeb kierowanych do rodziców, ponieważ nie jest naszym rodzicem i ma w naszym życiu zupełnie inną rolę i funkcję. Po trzecie – skoro to nie do partnera to oznacza, że nawet jeśli coś dostaniesz to się tym nie nasycisz. Bo Ty tak naprawdę nie od niego chcesz to dostać.

Miłość mniej neurotyczna

Co może zrobić Danusia, żeby sobie pomóc i poczuć się lepiej? Co ma zmienić, żeby jej związek z Michałem był spokojniejszy, żeby było w nim mniej napięcia i szarpania? Co może zrobić Michał, żeby w relacji z Danusią poczuć się bardziej swobodnie? Jak może pomóc Danusi, o ile to w ogóle jego rola?

Propozycja dla neurotyka:

Po pierwsze
Przyjmij, że to czego szukasz na zewnątrz jest w Tobie. Poczucie bezpieczeństwa, miłość, akceptacja, poczucie własnej wartości – jeśli tego nie masz, nikt Ci tego nie da. Jak to możliwe? Przyjrzyj się swoim doświadczeniom. Czy jak czujesz się bezwartościowa/y i do niczego, a Twój ukochany/a ma zupełnie inne zdanie na Twój temat – wierzysz mu/jej? Potrafisz to przyjąć bez żadnego ale? Czy zaczynasz w ten sposób myśleć o sobie? Nie. Albo na bardzo krótko i jest to strasznie chwiejne. Instaluj poczucie bezpieczeństwa i akceptacji w sobie, a wtedy nikt i nic Ci go nie naruszy. W tym niełatwym i czasochłonnym procesie może być konieczna, a na pewno przydatna pomoc fachowca. To co możesz robić samodzielnie to budowanie życzliwego stosunku do siebie i pozytywnego obrazu siebie.
Po drugie
Stale pogłębiaj świadomość siebie – swoich różnorodnych uczuć (bez oceniania ich) i tego co robisz (nawet jeśli nie jest to łatwe i przyjemne). Przyjrzyj się sobie uważnie. Bądź ze sobą szczera/y. Wyprowadź na światło dzienne te Twoje skłonności, którym do tej pory zaprzeczałaś/łeś – wszelkie manipulacje, szantaże, skłonność do kontrolowania innych, ustawianie się w pozycji ofiary. Pamiętaj o szczerości, ale i życzliwości wobec siebie. Nie chodzi tu o poczucie winy. Chodzi o wzięcie odpowiedzialności za swoje uczucia i postępowanie. Zrób użytek z wiedzy, jaką zdobyłaś/łeś na swój temat. Zrezygnuj z tego, co nie służy Tobie i Twoim relacjom. Uwolnij innych od odpowiedzialności za Twoje szczęście, bo tylko Ty za nie odpowiadasz. Siebie uwolnij od samej/samego siebie, a dokładniej od traktowania siebie tak serio. Postaraj się o zdrowy dystans do siebie, daj sobie prawo do błędu, śmiej się (również z siebie), wprowadź do swojego sposobu postrzegania rzeczywistości różnorodność barw, zamiast stosować wobec świata  myślenie w kategoriach czarne-białe.
Po trzecie
Pamiętaj, że jak to ktoś mądry powiedział: „bezpiecznym jest się tylko w grobie, im bardziej żyję, tym mniej bezpieczny jestem” oraz o tym, że nie można dać komuś serca, jeśli boimy się, że zostanie zranione.

Propozycja dla partnera neurotyka:

Dawaj partnerowi dużo uwagi, akceptacji i miłości. On tego bardzo potrzebuje, on się w tym grzeje, on się tym napełnia. Pamiętaj, że jego wrażliwość na brak jest znaczna. Jednocześnie cały czas badaj u siebie czy nie dajesz zbyt wiele, czy nie robisz tego kosztem siebie. Pamiętaj, że Ty i Twoje potrzeby są równie ważne. Masz prawo czasem nie mieć siły czy nie chcieć czegoś dać. Masz prawo do tego, by chcieć coś od partnera dostać. Nie zapominaj o sobie w tej relacji. Dbaj o siebie. Pamiętaj też, że nie jesteś odpowiedzialny za uczucia czy szczęście partnera. Jesteś odpowiedzialny za swoje zachowanie, ale za czyjeś reakcje już nie. Tak jak i nikt nie odpowiada za Twoje. Nie wchodź w rolę wszystko rozumiejącego rodzica czy terapeuty. Możesz chcieć ukochanemu/ukochanej pomóc, ale tylko jako jego/jej partner.

 

 

„Trzymaj się z daleka trochę bliżej” – czyli trudny związek z „border”*

Jakub (36) poznał Małgorzatę (30) w klubie na koncercie. Od razu mu się spodobała. Piękna, czarnowłosa, ubrana w obcisłą sukienkę w kolorze czerwonego wina. Jego pierwsze wrażenie: kobieca, pełna życia, elektryzująca, zabawna. Spędzili razem noc. Mimo, iż „było nieziemsko” Jakub nie czuł się najlepiej z faktem, że zaczynają znajomość w ten sposób. Jak powiedział „miał dosyć historii na raz, naprawdę pragnął się z kimś związać, a takie początki zazwyczaj nie są dobrą wróżbą”. Mimo sceptycyzmu Jakub zaproponował Małgorzacie, żeby spędzili razem dzień. Jakub: „Zgodziła się bez zastanowienia. Nawet byłem zdziwiony, że nie ma żadnych innych planów. Zapytałem ją o to, ale powiedziała, że są sprawy ważne i ważniejsze. I że ja jestem sprawą ważniejszą. Poczułem się wyjątkowo. Czas, który spędziliśmy wspólnie był fantastyczny. Dużo się śmialiśmy, wygłupialiśmy, rozmawialiśmy. Małgosia pokazała mi swoje ulubione miejsca w mieście. Była taka ciekawa, ekscytująca. Tak zaczęła się nasza historia..” Jakub zawiesił głos. Zapytałam o ciąg dalszy. „Potem jeszcze chwilę było dobrze. Świetnie się ze sobą czuliśmy. Mogliśmy gadać godzinami. Małgosia była świetną słuchaczką. I ciekawą rozmówczynią. Była taka.. Z jednej strony otwarta, z drugiej tajemnicza, nieprzenikniona. Intrygowała mnie. Noce były niewiarygodne. Nigdy nie miałem tak namiętnej kochanki. Poznałem ją z moimi znajomymi – byli nią zachwyceni. Tylko jedna z moich bliskich koleżanek powiedziała, że dziwnie jej z oczu patrzy i że jeszcze będę przez nią płakał. Miała nosa. Ale wtedy myślałem, że jest po prostu zazdrosna, bo to Gosia była w centrum zainteresowania. Lub że po prostu jej nie lubi, bo sama nie jest tak ekspresyjna. Mój koszmar zaczął się w kilka tygodni po poznaniu.. Gośka zaczęła się czepiać. Że nie zadzwoniłem, że nie odpisałem na smsa. Zarzucała mi, że przestaje mi zależeć, co nie było prawdą. Naprawdę czułem się bardzo zaangażowany. Ja po prostu wróciłem do normalnego życia, z obowiązkami, pracą i siłownią dwa razy w tygodniu. Małgorzata potrafiła przyjechać do mnie do pracy, robić mi awantury przy kolegach. I nie przebierała w słowach. Bywało, że mnie obrażała. Nie rozumiałem co się dzieje. Nie rozumiałem jej zarzutów i tego, że  z powodu takich drobiazgów można zrobić taką aferę. Czasem udawało mi się ją uspokoić. I wtedy było jak dawniej. Do następnego razu, które zdarzały się coraz częściej. Coraz częściej robiła też takie rzeczy, które bardzo mnie niepokoiły: upijała się, chodziła na imprezy z obcymi facetami. W dzień, w który straciła pracę wydała prawie wszystkie pieniądze. Wtedy zacząłem podejrzewać, że coś z nią jest nie tak. Że tak nie zachowuje się dorosły, zdrowy człowiek. Poprosiłem ją o rozmowę. Popłakała się. Zaczęła mnie błagać, żebym nie odchodził. Nie chciałem, choć przyznaję, że moje emocje nie były już takie jak na początku. Poprosiłem, żeby zgłosiła się do kogoś o pomoc. Odmówiła, ale obiecała, że zmieni swoje zachowanie. Przez dwa tygodnie było dobrze. I znów to samo. Wyciągała jakieś historie bez znaczenia np. że na jakimś spotkaniu ją ignorowałem. Nie wiedziałem o czym mówi. Ta huśtawka emocji była dla mnie nie do zniesienia. Zależało mi na niej i martwiłem się, ale nie wyobrażałem sobie tak żyć. Ponownie zaproponowałem, żeby skorzystała z pomocy psychologa. Nie zgodziła się odwracając kota ogonem. Tak było przez pół roku. Postanowiłem odejść. Gdy jej o tym powiedziałem zagroziła, że się zabije. Zignorowałem to, ale tego samego wieczora połknęła jakieś leki. Na tyle mało, że wszystko skończyło się dobrze, ale poczułem, że sprawa jest poważna. Obiecałem, że zostanę, ale postawiłem warunek – psycholog. Poszła. Po kilku wizytach uznała, że pani psycholog jej nie rozumie. Zrezygnowała. Byłem załamany. Nie wiedziałem co robić. W jakiś sposób czułem się za nią odpowiedzialny i chciałem jej pomóc. A potem przeczytałem artykuł o zaburzeniu osobowości typu borderline. To było o niej. Każde słowo w punkt. Miałem mętlik w głowie. Z jednej strony – ktoś to nazwał, to przynosiło ulgę. Z drugiej – nie było tam wskazówek co robić, jak sobie poradzić? Już wiem co jej jest. Jestem pewien. Ale nadal nie wiem co dalej.. co robić..”

Gdybym pisała ten artykuł kilka lat temu myślę, że dla wielu czytelników i czytelniczek rozpoznanie osobowość borderline byłoby czymś zupełnie nowym. Dziś, sądzę – jest inaczej. W ciągu ostatniego czasu kilkakrotnie zdarzyło mi się (nie tylko w sytuacji gabinetowej), że mój rozmówca doskonale wiedział, iż takie rozpoznanie istnieje. Jedna osoba stwierdziła nawet, że „jej chłopak to jest chyba border”. Odnoszę jednak wrażenie, że po pierwsze nie bardzo wiemy co owe rozpoznanie oznacza i po drugie – nadużywamy go. Rozpoznanie osobowości borderline (w dosłownym tłumaczeniu z języka angielskiego to osobowość z pogranicza) stało się, jeśli można tak powiedzieć, modne. Dlatego zalecam ostrożność w tak subtelnej materii jaką jest diagnozowanie – siebie czy swoich bliskich. Rzetelnej diagnozy może dokonać jedynie fachowiec. Artykuł służy jedynie inspiracji do tego, żeby np. szukać dalej. Jak Jakub.
Kim jest „border”:
Termin osobowość z pogranicza dotyczy osób, których zaburzenia psychiczne mieszczą się pomiędzy nerwicą, a psychozą. Osoby z tym rozpoznaniem nie spełniają kryteriów choroby psychicznej, bowiem zachowują one kontakt z rzeczywistością. Nie rozumieją jej jednak, a stan emocjonalny tych osób nieustannie się zmienia. Można powiedzieć, że osoba z rozpoznaniem borderline nie jest w pełni ani chora, ani zdrowa. Ich cechą charakterystyczną jest niestabilność emocjonalna (chwiejność). O osobach borderline mówi się, że to osoby o skrajnych emocjach.
Jak kochają „border”?
Ich związki są intensywne i gorące, w tym jednak burzliwe i toksyczne. Pozostawiają po sobie zgliszcza. Zazwyczaj zaczyna się pięknie, romantycznie i namiętnie – jak u Jakuba. W osobie z rozpoznaniem borderline zakochać się nie jest trudno. To często osoby radosne, energetyczne, inspirujące, pełne ekscytacji, zaskakujące, kreatywne. Budzą ciekawość i fascynację. Osoby borderline potrafią być miłe, dobre i czułe. Szczególnie na początku. Swoim zachowaniem sprawiają, że możesz czuć się naprawdę wyjątkowo i jak nigdy wcześniej – ważny, atrakcyjny, uwielbiany, podziwiany, absolutnie w centrum jej świata. Jak to robi? Patrzy na Ciebie, jest skupiona tylko na Tobie, słucha chłonąc każde słowo. Jest gotowa wszystko rzucić – dla Ciebie, byle być z Tobą. Wielogodzinne rozmowy i namiętny seks sprawią, że będziesz miał poczucie silnej więzi bardzo szybko. A potem dzieje się coś co Cię zaskakuje. Zupełnie wybija z idyllicznego rytmu – pierwsza kłótnia. Ale jaka? Z obrażaniem, uderzaniem w najczulsze punkty, z wyolbrzymianiem, wypaczaniem rzeczywistości. A o co? O to, że nie oddzwoniłeś, nie odpisałeś, spóźniłeś się, uśmiechnąłeś się do innej. Jesteś zdumiony, nie rozumiesz. „Przecież ja tylko nie odpisałem” – myślisz w duchu. Owszem, Ty tylko nie odpisałeś, ale jej właśnie runął cały świat. Upadł jej wielki mit, rozsypało się w drobny mak jej największe pragnienie. Pragnienie o byciu kochaną, mit, że nigdy jej nie opuścisz. „Przecież nie opuściłem” – myślisz. Nie – w sposób realny. Ale dla niej to właśnie znaczy – została oszukana. W jej oczach – zawiodłeś ją, okłamałeś. Jedyne na czym naprawdę jej zależało to bycie kochaną i bezpieczną. Jedyne czego rozpaczliwie pragnęła to uniknięcie porzucenia. Dla niej – robisz nagle coś, co świadczy o tym, że się oddalasz. A osoby z rozpoznaniem borderline permanentnie mają poczucie, że inni przed nimi uciekają. Zachowujesz się w sposób, który ją głęboko rozczarowuje i rani. Nie ma to nic wspólnego z realnością, ale dla osobowości borderline to uczucia tworzą fakty. Skoro cierpi – musiała zostać skrzywdzona. Co robisz? Zaczynasz jej tłumaczyć, może przepraszać. Zapewniasz ją, że jesteś, że kochasz. To potrafi ją „udobruchać” i wszystko wraca do dawnej normy. „Jak to możliwe?” – zastanawiasz się. Jakub zwykł o takich sytuacjach mawiać – „i znów zmiana płyty”. Dzieje się tak dlatego, że osoba z rozpoznaniem borderline nie ma umiejętności zintegrowania „dobrych” i „złych” cech drugiego człowieka. Nie potrafi też doświadczać dwóch sprzecznych stanów jednocześnie. Większość z nas zdaje sobie sprawę (mniej lub więcej), że nasz przyjaciel czy partner ma takie cechy, które w nim lubimy i takie, które nie. I umiemy takim go i zobaczyć i pokochać. Większość z nas potrafi kochać i jednocześnie się na kogoś złościć. Borderline tego nie umie. Dla niej jest czarne albo białe. Ona dzieli świat na dobry i zły. Albo Cię idealizuje albo dewaluuje. Borderline oceny dokonują na podstawie ostatniego kontaktu, a nie całości relacji. Stąd: nie zadzwoniłeś – jesteś draniem, zapewniasz ją o swoim uczuciu – jesteś jej jedynym. Ponieważ borderline nie potrafią pomieścić w sobie sprzeczności, nie umieją też poradzić sobie z konfliktem dotyczącym optymalnej odległości w relacji. Z jednej strony panicznie boją się odrzucenia, z drugiej odczuwają lęk przed pochłonięciem. Pragną zespolenia i zachowania niezależności. Stąd ich związki są tak intensywne, a w konsekwencji wypalające. Borderline w jednym dniu praktycznie się z Tobą skleja, w drugim podejmuje działanie, które Cię do niej zniechęca. I tak w kółko.
Partnerzy „z pogranicza” są zmienni, chwiejni, labilni i wiecznie niezaspokojeni. Nierzadko egocentryczni, roszczeniowi i zachłanni na Twoją uwagę. Do tego wybuchowi, impulsywni, kłótliwi. Ich gniew jest silny, gwałtowny i odporny na jakąkolwiek argumentację. Borderline są kontrolujący i mający kłopoty z zachowaniem zdrowych granic (wpuszczają wszystkich lub nikogo, nie widzą granic innych). Partnerzy borderline potrafią nadużywać alkoholu, zażywać narkotyki, objadać się, podejmować szereg innych zachowań ryzykownych (hazard, życie ponad stan, szybka jazda samochodem, przypadkowy seks, nieplanowane ciąże), okaleczać się, podejmować próby samobójcze (często manifestacyjne). Partnerzy z rozpoznaniem osobowości z pogranicza cechuje brak wglądu w swoje zachowanie. Za swoje uczucia obwiniają innych. Przyjmują rolę ofiary, pragną współczucia. Nagminnie stosują mechanizm projekcji – to czego nie chcą widzieć w sobie przypisują innym.
To wszystko sprawia, że związek z osobowością borderline jest trudny. „Męczący”, „wypalający” – najczęściej słyszę od byłych lub obecnych partnerów osób z rozpoznaniem. Pojawia się też słowo „bezradność”. Borderline wywołują wokół siebie nadmiar emocji i chaos. Na fazę „promocji” i „stroszenia piórek” potrafią być interesujący. Życie u ich boku nie jest jednak łatwe. W ich związkach jest coś nadmiarowego. To spala.
Warto jednak wiedzieć skąd takie zachowania i reakcje u borderline. Borderline jako partnerzy są trudni, ale ich intencją nie jest krzywdzenie innych. Są trudni, bo cierpią i nie umieją sobie z tym poradzić. One walczą z bólem. Podłożem ich cierpienia jest brak stabilnego obrazu siebie i zaburzenia tożsamości. Borderine nie wie kim jest, co lubi i jakie ma preferencje. Ponieważ nie wie – dostosowuje się do otoczenia. Borderline są jak kameleon – zmieniają oblicze wedle potrzeb innych. Udają, grają, pozują. W ten sposób próbują potwierdzić własną wartość. Borderline nie wie kim i jaki jest, a relacje z innymi budzą w nim lęk. Dlatego też borderline są w środku bardzo wystraszone i zagubione.  Nieustannie towarzyszy im poczucie wewnętrznej pustki. Oraz nienawiści i wstydu do siebie za swoje niedoskonałości. Bardzo często mają więc potrzebę ciągłego doskonalenia się i dążenia do ideału. Osiągnięcie go nie jest jednak możliwe. Tak tworzy się zamknięte koło. Borderline tak naprawdę to osoby głęboko nieszczęśliwe. Ich wewnętrzny świat jest płaski i ubogi, ponieważ borderline nie umieją przeżywać subtelności i złożoności świata oraz przeżyć emocjonalnych.  Nie umieją też być w relacjach. To co przeżywasz w kontakcie z borderline (trudno Ci z nim, bezradnie, odczuwasz zmęczenie, zniechęcenie) – jest odbiciem tego co borderline tak naprawdę przeżywa w stosunku do samego siebie.

Jeśli jesteś partnerem „border”:
* Wiedz, że będzie trudno

Zastanów się czy na pewno chcesz w to wejść. Podejmij decyzję odpowiedzialnie.
* Pogłębiaj wiedzę dotyczącą borderline

To może pomóc Ci dowiedzieć się jak postępować w relacji z borderline. Może Ci też pomóc w radzeniu sobie.
* Zrozum, ale nie usprawiedliwiaj

Zrozumienie jest ważne, ale pamiętaj, że nie służy ono usprawiedliwianiu zachowania partnera. Ty też masz swoje potrzeby.
* Nie skupiaj się na treści

Nie analizuj jej i nie interpretuj. Tu chodzi o emocje.
* Nie traktuj zarzutów osobiście

To nie jest o Tobie, choć do Ciebie. To co mówi nie wynika z tego jak się zachowałeś, ale z tego w jaki sposób ona widzi świat.
* Nie wchodź w polemikę

Nie broń się, nie usprawiedliwiaj, nie eskaluj konfliktu.
* Nie ignoruj rozmówcy

To może wzmóc agresję i niebezpieczne zachowania. Spokojnie wysłuchaj. Pytaj, jeśli trzeba.
* Postaw granice

Powiedz np. na co się nie zgadzasz. Nie bierz też na swoje barki nie swojej odpowiedzialności (np. dla tzw. świętego spokoju).
* Zachowaj dystans i zdrowy rozsądek

Nie bądź jak gąbka, która wchłania wszystko. Nie pozwól sobie na wzbudzanie w sobie poczucia winy.
* Bądź pewny, opanowany, stanowczy i konsekwentny.
* Upraszczaj przekaz

Mów do niej powoli i wyraźnie. Bądź konkretny.
* Postaw stanowcze oczekiwanie dotyczące leczenia

Leczenie farmakologiczne i psychoterapia u osób z zaburzeniem osobowości typu borderline są konieczne. Skuteczność leczenia jest różna, bowiem poziom zaburzenia i sposób funkcjonowania osób borderline również bardzo różnią się od siebie. Pacjenci borderline to bardzo niejednorodna grupa. Ale bez leczenia rokowania są pesymistyczne.
* Przeczytaj, obejrzyj:
1. Książka poradnikowa: „Borderline. Jak żyć z osoba o skrajnych emocjach”, R. Kreger, P. Mason, Wyd. GWP.
Znajdziesz tam historie osób w związkach z partnerami z pogranicza oraz porady i wskazówki jak postępować.
2. Książka beletrystyczna: „Chodziło o miłość” – Robert Rient

3. Film: „Fatalne zauroczenie” reż: Adrian Lyne, w rolach głównych: Michael Douglas, Glenn Close

4. Film: „Przerwana lekcja muzyki” reż: James Mangold, w rolach głównych: Winona Ryder i Angelina Jolie

5. Spektakl teatralny: „Diva show” – monodram (czy też monorewia) Kamila Maćkowiaka wystawiana przez Fundację Kamila Maćkowiaka w Akademickim Ośrodku Inicjatyw Artystycznych w Łodzi
* Określenia „border” używam, gdyż sami pacjenci z rozpoznaniem osobowości borderline tak o sobie mówią. Ze względu na bohatera – mężczyznę artykuł jest skonstruowany w taki sposób, że adresatem jest mężczyzna, a osobą z rozpoznaniem borderline – partnerka, kobieta. Oczywiście diagnoza osobowości z pogranicza może dotyczyć obojga płci.