Mój związek ma być wyjątkowy
Takie mamy czasy, że wszystko ma być perfekcyjne i wyjątkowe. Mamy być idealny i mamy mieć idealne życie. Nasze związki, domy, dzieci, psy i nasz czas wolny mają nadawać się na insta. Więc kiedy okazuje się, że nasz partner jest niezwykły (bo jedyny w swoim rodzaju), ale jednocześnie zwykły, bo tyje, starzeje się, bywa marudny i nie opuszcza deski klozetowej, to zamiast, jak mówi mój ukochany nauczyciel buddyjski Ajahn Brahm, uznać, że „tacy są mężowie” i „takie są żony”, jesteśmy zdania, że czas na wymianę. Chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie chodzi mi o zgodę na bylejakość. Nie chodzi mi o to, by pozwolić sobie na zaniedbanie. Chodzi mi o nierealistyczny i konsumpcyjny sposób myślenia o związku. Czy dobrze czulibyście się w relacji, wiedząc, że jeśli tylko w jakiś sposób powinie Wam się noga, zostaniecie zamienieni na kogoś bardziej reprezentacyjnego?
Związek ma mi dawać poczucie szczęścia i zadowolenia
Dobrze jest zadać sobie pytanie: „po co w ogóle wchodzę w związek?” Być może część z Was usłyszy od siebie odpowiedź: „żeby być szczęśliwa/y”. Po części rozumiem tę odpowiedź. Trudno wchodzić w związek po to, żeby być nieszczęśliwym. Ale jeśli jest to jedyny powód bycia w miłosnej relacji to w sytuacji, kiedy jednak chwilowo dzieje się trudniej, uznajemy naszą wspólną drogę za zakończoną. „Po co mam być w czymś co mnie unieszczęśliwia?” – słyszę od moich pacjentów. Oczywiście, jeśli jest to sytuacja, w której NAPRAWDĘ czujemy się źle i to trwa już jakiś czas, prawdopodobnie bez szans na zmianę – decyzja o rozstaniu może być tą najlepszą czy nawet jedyną. Ale mówię o sytuacji, w której przez moment jest gorzej. Bo napięcia związane z małymi dziećmi, pracą czy kredytem. Bo ktoś z Was ma gorszy moment w życiu. Bo cokolwiek innego. Czy wyobrażacie sobie, żeby na przykład pragnąć dzieci, a potem kiedy nie możecie się z ich powodu wyspać uznać, że już dość? W końcu dzieci miały Wam dodać szczęścia i poczucia sensu a teraz zabierają Wam sen? Jak to?
Partner ma spełniać moje oczekiwania
Każdy z nas jakieś oczekiwania ma. A przynajmniej swoje potrzeby. To zrozumiałe, że szukamy kogoś kto jakoś na te potrzeby odpowie. Ale możemy mieć podejście takie: „Znam siebie na tyle, że wiem, iż potrzebuję od partnera/związku tego i tego. Będę szukać. Jeśli znajdę kogoś kto na te potrzeby zarezonuje, to cudownie. Jeśli nie, to trudno.” Lub też inne: „Mój partner ma..(potrzebne wkleić). Ma być taki jakim oczekuję, że ma być.” Pierwsza postawa jest dojrzała. Druga roszczeniowa. W drugim wariancie traktujemy partnera jak stację benzynową, pod którą podpinamy się za każdym razem jak czegoś chcemy. A on ma nam dostarczyć tego czego sobie życzymy. A niby dlaczego? Na jakiej podstawie? Jeśli partner czegoś nie ma lub nie chce nam dać jesteśmy obrażeni, wściekli, rozżaleni. Do tego dochodzi jeszcze oczekiwanie, iż kochający partner ma WIEDZIEĆ czego nam potrzeba. „Co zrobiłem nie tak?”, „Nie wiesz? To jest gorzej, niż myślałam”. „Czego chcesz ode mnie w tej sytuacji?”, „Pomyśl”. Takich dialogów w gabinecie słyszę tysiące. Mierzymy miłość partnera miarą jego domyślności. Słabe szanse. Jest w nas coś takiego, że proszenie uznajemy za upokarzające i nie cenimy tego o co musimy poprosić. Tak jakby nie miało to żadnej wartości. Jest jeszcze jedno przekonanie z tego obszaru: „Skoro ja tak robię, mam prawo wymagać od partnera tego samego.” To jest jasne, że podwójne standardy w związku niszczą go. Nie służą związkowi również mocno niewyrównane siły dawania i brania. Choć może podział obowiązków nie musi być dokładnie 50/50, to absolutnie rozumiem złość o to, że większość spraw jest na głowie jednej osoby. To co mam na myśli to na przykład oczekiwanie, iż partner zawsze będzie towarzyszył nam na spotkaniach rodzinnych (choć on nie za każdym razem ma na to ochotę), bo my bierzemy udział w jego. Albo iż partner nie będzie wychodził na kawę/piwo/itp, bo my nie mając swoich znajomych nie wychodzimy. No nie.
Jak jest trudno to znaczy, że do siebie nie pasujemy
To słyszę w gabinecie nieustannie. Dodałabym do tego jeszcze trzy pokrewne, i równie niebezpieczne, przekonania czyli: „dobre pary się nie kłócą”, „w dobrych związkach ludzie się na siebie nie złoszczą” i „skoro tak bardzo się różnimy, to znaczy, że do siebie nie pasujemy”.
Drodzy Moi! W każdym związku bywa trudno. Nie jest możliwe, żeby było inaczej. Spójrzcie. Poznajemy kogoś zupełnie obcego. Z innego domu, mającego inne doświadczenia. Zakochujemy się i postanawiamy razem zamieszkać. Skąd pomysł, żeby z kimś całkowicie odrębnym, przez kilkadziesiąt lat wspólnego życia nie było zgrzytów i nieporozumień? Żeby ktoś przez tyle lat nas nie zezłościł? Żebyśmy my nie wzbudzali różnych emocji u niego? Nie chodzi o to, aby znaleźć partnera absolutnie podobnego do nas, bo jest to niemożliwe. I może byłoby też mało ciekawe i nierozwijające. I nie o to chodzi, żeby się nie złościć i nie kłócić. Chodzi o to, abyśmy poznali swoją złość i wyrażali ją konstruktywnie. I żebyśmy umieli się kłócić. Kiedy przychodzi do mnie para, to w kontekście „oceny” jej kondycji zupełnie nie ma znaczenia dla mnie to czy ta para się kłóci czy też nie. Ani to czy są do siebie bardzo podobni czy tylko trochę. Ma dla mnie znaczenie to czy partnerzy wyrażają emocje, w jaki sposób, czy potrafią pokłócić się „dobrze” i jak radzą sobie z różnicami i trudnościami w relacji. Jeśli to potrafią, z resztą sobie poradzą. Najprawdopodobniej.
Miłość wszystko rozwiąże
To piękne, romantyczne przekonanie, ale z mojego doświadczenia wynika, że mało realistyczne. Oczywiście, miłość jest warunkiem absolutnie koniecznym, abyśmy w ogóle chcieli sobie z resztą dać radą. Abyśmy wiedzieli po co to wszystko. Na przykład właśnie nasz trud. Ale sama miłość może nie wystarczyć. Podam Wam przykład. Bardzo kocham moje zwierzęta. Wydawało mi się, że kochając je i będąc uważną, po prostu intuicyjnie wiem czego potrzebują i co jest dla nich dobre. Dopiero kurs behawiorystyki zwierząt uświadomił mi jak bardzo się myliłam. Okazało się, że nienajlepiej robię, gdy przy wychodzeniu z domu ciamkam do mojej suni, że „zaraz wrócę i jaka ona jest biedna, że musi sama zostać i żeby nie robiła takich smutnych ocząt i ola Boga, o matko..!”. Niedobrze, gdy chcąc ją uspokoić u weterynarza cały czas ją głaszczę, zamiast uznać, że to normalna sytuacja i dać jej spokój. W ten sposób tylko wzmacniam jej strach. Kochamy naszych bliskich i mamy dobre intencje. Ale trochę wiedzy i umiejętności bardzo się przydaje. Przydaje się wiedzieć, że kiedy ograniczamy nasze dziecko z własnego lęku o nie, to je upośledzamy. Przydaje się wiedzieć, że kiedy okazujemy partnerowi miłość w taki sposób, w jaki my chcielibyśmy być kochani, to on niekoniecznie może być z tego zadowolony.
W dobrym związku seks sam się załatwi
Skąd takie przekonanie? A jest bardzo powszechne. To ciekawe, że zdajemy sobie sprawę, że aby mieć ładny ogród to trzeba mu poświęcić trochę lub nawet sporo czasu. Coraz częściej zdajemy sobie sprawę, że jeśli chcemy, aby w jakimś obszarze naszego życia (związek, rodzicielstwo, praca, sport, hobby) było dobrze, to ten nie może tak zupełnie dziać się sam. A seks? Jakby był z tego całkowicie wyłączony. W związku nic się samo nie załatwi. Ani nasza relacja, ani nasza miłość, ani nasz seks. Aby mieć dobry seks trzeba się nim zająć. Trzeba poświęcić mu czas, energię, uwagę. W końcu każda z powtarzanych czynności życiowych, jeśli nie będzie wsparta dodatkowymi staraniami i właściwą porcją czasu – zblednie. Stanie się nudna i nieciekawa. Praca nad seksem wymaga starań i systematyczności. Wymaga pewnego wysiłku. Ale wysiłku przyjemnego i z reguły dość szybko przynoszącego zauważalne efekty. Jeśli mamy przekonanie, że udany seks jest albo go nie ma, jeśli nie, to, nie daj Boże oznacza, że się nie kochamy lub co najmniej do siebie (znów) nie pasujemy, to bardzo szybko możemy wycofać się z czegoś co ma potencjał, ale o tym nie wiemy. Wycofać całkowicie niepotrzebnie.
Mój partner nigdy nie będzie dla mnie tak ważny jak moja matka lub mój ojciec
Ostatnio byłam świadkiem takiej sceny w gabinecie: Przyszła do mnie para, pan miał pretensje do pani, że jest związana bardziej z rodziną pochodzenia, niż z nim. Miał żal, że pani konsultuje wszystkie decyzje z rodzicami, że spędza więcej czasu u rodziców, niż w domu, że jest wobec nich bardziej lojalna, niż wobec niego (podał przykłady). Pani wysłuchała tego, co pan miał do powiedzenia, po czym skomentowała: „Masz rację. Tak rzeczywiście jest. I to się nie zmieni. Mężów można mieć dziesięciu, rodziców tylko jednych. Wy się zmieniacie, a moi rodzice będą w moim życiu zawsze. To oni dali mi wszystko co najlepsze, oni mnie wychowali i wykształcili, to im wszystko zawdzięczam. Nie tobie. Ty przyszedłeś na gotowe i żądasz, żebym była twoja. A tak właściwie, to dlaczego? Nie jest moja winą, że nie masz dobrych relacji ze swoimi rodzicami. To jest dopiero anomalia, a nie to, że ja mam taki kontakt jaki mam. Prawda?” Tu pani zwróciła się do mnie. Pani nie tylko liczyła na poparcie, ile była pewna, że je uzyska. Niestety. Fantastycznie, jeśli mamy dobry kontakt ze swoimi rodzicami. Cudownie, jeśli możemy być im za wiele rzeczy wdzięczni. Ale rodzice nie wychowują dzieci dla siebie, po to, by związać je ze sobą. Wychowują je dla świata. Wychowują je po to, aby mogło kiedyś swobodnie i bez poczucia winy odejść z domu i żyć na własną odpowiedzialność. Jeśli jesteśmy nieodpępowieni to znaczy, że nie jesteśmy w pełni dorośli. A jeśli nie jesteśmy w pełni dorośli, to nie możemy stworzyć satysfakcjonującej i dojrzałej relacji.
Mój partner jest moją własnością lub moim przedłużeniem
Rzadko słyszę, aby ktoś się do tego przekonania przyznawał na głos. Może być też tak, że nie przyznajemy się do niego sami przed sobą. W ogóle z tymi przekonaniami jest tak, że one nie muszą, a nawet często nie są, uświadomione. Ale życie pokazuje, że im hołdujemy. Skrajna zazdrość, zaborczość, kontrola świadczą oprócz tego, że o lęku i niepewności, to też właśnie o tym, że nie widzimy partnera jako odrębną, wolną osobę. Żeby sprawdzić jak to z nami jest, zachęcam aby przyjrzeć się językowi, jakiego używamy. Jeśli pojawiają się w nim sformułowania: „pozwoliłam mu wyjść”, „kazałem jej to zrobić”, „nigdzie nie idziesz” itp., to prawdopodobnie traktujesz partnera właśnie w ten sposób. Jeśli masz poczucie, że musisz zapytać partnera o pozwolenie, a nie po postu coś z nim konsultujesz lub uzgadniasz, to jest to niepokojące. Władza jest całkowitym zaprzeczeniem miłości.
W związku trzeba mówić sobie wszystko
Bardzo powszechne przekonanie. I moim zdaniem niebezpieczne. Bo co pary mają na myśli mówiąc WSZYSTKO? Oczywiście romanse, zdrady, dodatkowe konta, pokusy, fantazje, emocje, myśli, przeszłość. Do tego dochodzi to o czym rozmawiają z przyjaciółką czy przyjacielem. I absolutna szczerość, gdy zapytamy partnera o to czy przytyliśmy. To od początku. Bez szczerości trudno mówić o zaufaniu. To jest baza i jest to absolutnie bezdyskusyjne. Partner powinien powiedzieć nam o jakiś znaczących faktach z przeszłości, szczególnie tych, które mogą mieć znaczenie dzisiaj. Mamy prawo oczekiwać informacji dotyczących byłych żon (faktu, że są), dzieci, długów, zobowiązań, chorób, uzależnień itp. Ukrywanie romansu trwającego miesiące czy lata również trudno usprawiedliwić. Ale zastanówmy się czy naprawdę chcemy wiedzieć, że mężowi przyśnił się seks z sąsiadką lub popularną aktorką? Co byśmy miały z tym zrobić? Zabić sąsiadkę? Ochrzanić męża? Daję głowę, że taka wiedza służyłaby głównie zamartwianiu się: „Czy ja mu już nie wystarczam?”, „A jak ten seks przebiegał?”. To sytuacja beznadziejna, bo ani on winny, ani nie może coś z tym zrobić, a my się zadręczamy. Nie uważam też, że powinniśmy w związku opowiadać sobie co u naszych przyjaciół. Ogólnie, jak najbardziej. Ale to są intymne światy innych osób i jestem zdania, że warto te światy zachować w relacji przyjacielskiej. Chyba, że nasi przyjaciele mają na to zgodę. I znów, nie mówię o faktach, które jakoś wpływają na nas i nasz związek. Ale po co mojemu mężowi wiedza, że moja przyjaciółka znów ma jakieś kłopoty z narzeczonym? Kolejna rzecz to szczerość bez trzymanki w kwestiach dotyczących nas samych. Jeśli robimy to z intencją czystej miłości i pomocy (to wymaga ogromnej świadomości, dojrzałości i uczciwości), potrafimy ubrać to w odpowiednią formę to ok. To może być faktycznie oznaka absolutnej życzliwości. Ale przemyślmy to. Czasem wydaje się nam, że chcemy szczerości, ale potem trudno nam sobie z nią poradzić co ma wpływ na nasza relację. Bądźmy więc uczciwi i lojalni, ale przytomnie. Bo nieprzytomna szczerość może być oznaką niedojrzałości lub wręcz agresji. Dlatego też zawsze polecam pytanie: „po co to robię?, „po co to mówię?”.
Po ślubie on/ona się zmieni
Opowiadała mi kiedyś znajoma o takiej sytuacji: Oświadczył się jej chłopak. Ona się wahała. Miała wątpliwości co do tego czy aby jej chłopak nadawał się na męża i ojca. Chcąc zaczerpnąć jakiejś lekcji od mądrej kobiety poszła z tym do mamy. Usłyszała, żeby się nie zastanawiała, bo i tak po ślubie ona zrobi z nim co zechce. „Zobacz na nas z ojcem. Przed ślubem był taką sierotką Bożą, a jak się przy mnie wyrobił? Zmieniłam mu garderobę, zakazałam kumplować się z tym Stachem co go ciągnął w dół i popatrz! Spokojnie. I tak zrobisz swoje.”. Miałam wtedy niewiele ponad 20 lat i już wtedy przeraziłam się tym co usłyszałam. Pomijam już skrajnie przedmiotowy stosunek do najbliższej osoby (?!), ale przede wszystkim jest to kompletna nieprawda. Od każdej reguły znajdzie się wyjątek i pewnie odszukałabym w pamięci przykłady, kiedy naprawdę ślub czy pojawienie się dzieci kogoś całkiem odmieniło. Ale ilość przykładów po drugiej stronie czyli złudnej, nie wiadomo skąd wziętej nadziei pt. teraz jest źle, ale po ślubie będzie inaczej (on zmądrzeje/dojrzeje/dorośnie/przestanie łazić z kumplami/przestanie pić etc) jest zatrważająca. I muszę przyznać, że dotyczy to głównie pań. Panów z kolei (najczęściej) dotyczy inne przekonanie, a mianowicie, iż ona nie będzie się zmieniać. Jest takie powiedzenie: „Kobieta myśli, że facet po ślubie się zmieni, a facet, że ona się nie zmieni”. I faktycznie coś w tym jest. Oba przekonania są szkodliwe. Uważam, że kiedy decydujemy się z kimś na życie, to uczciwie jest założyć, że bierzemy kogoś takim jakim jest teraz. I że może nigdy inny nie będzie. Jednocześnie niedojrzałością jest zakładać, że nie będziemy się zmieniać. Życie to ciągły proces. My też jesteśmy procesem. Jestem zdania, iż właśnie to sprawia, że jesteśmy w stanie być ze sobą wiele lat. Spodziewać się, że ktoś się nie zmieni i być na te zmiany w pełni otwartym – oto co warto w sobie pielęgnować.