Mam 39 lat. Jestem w związku od ponad 18 lat. Dokładnie 18 i pół roku. Po ślubie 10. Czy to mój wiek oraz, jakby powiedział fb, mój status dawały innym argumenty, żeby wypowiadać się w kwestii mojej niedzietności? Czy to po prostu wrodzony, tudzież nabyty brak kindersztuby i wrażliwości sprawiały, że były osoby, które pozwalały sobie na to, żeby nie tylko mnie o to pytać, ale wręcz przepytywać, oraz zachęcać i namawiać do zmiany w tej kwestii?
Na szczęście nie byli to moi najbliżsi. Ani moi rodzice, ani dziadkowie, ani dalsza rodzina, ani bliscy znajomi czy przyjaciele nie dawali sobie prawa do tego, żeby w ten sposób naruszać tak osobisty i intymny obszar życia drugiego człowieka. Jestem im za to bardzo wdzięczna, choć dla mnie to oczywista oczywistość.
Tym bardziej nie mogę wyjść z podziwu jak to jest, że takie prawo dawali sobie inni. Czasem całkiem obcy. Przytoczę Wam kilka sytuacji.
Wizyta u lekarza. Nawet nie ginekologa. Któregoś razu Pani Doktor spojrzała w mój pesel i zapytała kiedy planuję mieć dzieci. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że może później, może nigdy, że jeszcze nie wiem. To było dobrych parę lat temu. I tu pojawił się taki monolog: „To ja teraz będę gadać. Dzieci mieć trzeba. Ja też nie jestem typem Matki Polki, żeby nie wiadomo ile tych dzieci mieć. Ale jedno mieć trzeba. To jest natura (że co? – przyp.Ja) . Nie znam nikogo kto by żałował, że ma dzieci (tu należałoby Panią Doktor o pewne przykłady wzbogacić – przyp. Ja). A co będzie jak będzie Pani stara? (nie wiem – przyp. Ja) Kto do Pani przyjdzie w potrzebie? (to po to ma się dzieci? – przyp. Ja) Komu Pani zostawi majątek? (nie sądzę, żebym jakiś zgromadziła, a poza tym potrzebujących nie brakuje – przyp. Ja). Trzeba po prostu zacisnąć zęby, zrobić, przeczekać pięć lat a później już jest z górki (nie skomentuję – przyp. Ja). Proszę to przemyśleć. Czekam na dobre informacje.” Na koniec serdecznie się uśmiechnęła. Niestety, wstyd mi przyznać, ale ja też. To była ta sytuacja, w której, jak mówi Natalia de Barbaro, przeuśmiechałam swoją złość. Wciąż stanowi dla mnie wyzwanie, aby w sytuacji nierównej hierarchii powstrzymać uśmiech i powiedzieć to co naprawdę myślę. Mam nadzieję, że od tego czasu idzie mi lepiej. Ale nadal wymaga to ode mnie uważności i wysiłku.
Sytuacja numer dwa. Również związana z lekarzem. Siedzimy z mężem u Pani Doktor, która trochę nas leczy, a trochę jest znajomą królika. Jesteśmy na pan i pani, nie jest to w żadnym razie bliska znajomość ale Pani Doktor pozwala sobie na więcej. Na przykład co wizytę pyta czy już jestem w ciąży. Wspomnianych znajomych również. Za każdym razem kiedy ich widzi. Któregoś razu zagaja do mojego męża: „To pan nie wie co w takiej sytuacji należy zrobić? Zgwałcić trzeba.” Autentyk. Fakt nieocenionej pomocy z jej strony w naszych zdrowotnych historiach na tamten moment również utrudnił to, aby złości nie przeuśmiechać, choć poszło mi lepiej, niż w poprzednim przykładzie.
Sytuacja numer trzy. Jesteśmy z mężem na spacerze w naszym ulubionym lesie. Spotykamy w nim jedną z bardzo cenionych przez nas aktorkę z jednego z łódzkich teatrów. Witamy się, serdecznie rozmawiamy, śmiejemy. Z jej strony pada pytanie czy mamy dzieci. Zgodnie z prawdą odpowiadamy, że nie. „Ojej to koniecznie! To takie szczęście! Koniecznie musicie o tym pomyśleć! Na co czekać? Mam nadzieję, że jak się spotkamy następnym razem to pani będzie już z widocznym brzuszkiem.”
Sytuacja numer cztery. Mój mąż spotyka kobietę, od której 10 lat temu kupowaliśmy mieszkanie. Wita się, kobieta go nie poznaje, mąż się przedstawia i przypomina. „Ach rzeczywiście” – rozpromienia się. „Jak się mieszka?” – pyta. „Bardzo dobrze” – odpowiada mąż. „A powiększyliście państwo rodzinę?” – pada. „Nie, a skąd pani takie pytanie przyszło do głowy?” „No bo dzieci to takie szczęście, koniecznie musicie państwo się powiększyć”.
To tylko wybrane przykłady spośród różnych innych.
Nie rozumiem. Serio. W dobie, kiedy co czwarta para zmaga się z niepłodnością, pytać obcych ludzi czy mają dzieci? Zachęcać ich do tego, nie mając pojęcia, czy za ich uprzejmym uśmiechem nie kryje się dramat lat starań o dziecko? A jeśli nawet ktoś wie, że nie o niepłodność chodzi, jak to jest, że ktoś daje sobie prawo do tego, żeby nas na cokolwiek namawiać? Nie znając naszej sytuacji, kompletnie nic o nas nie wiedząc? Jak to się dzieje, że ktoś kogo prawie nie znamy pozwala sobie na uznanie, że jego/jej szczęście jest zapewne również naszym? Dla mnie to wyraz ogromnej pychy.
Co innego podzielić się swoim doświadczeniem. Co innego, gdy kogoś o jego zdanie pytamy. Ale tak?
Mój post jest apelem o trochę więcej uważności i wrażliwości. To po pierwsze. I pokory. To po drugie. Uznajmy wreszcie, że nie ma jednej recepty na szczęście. Że to co się sprawdza u nas, niekoniecznie sprawdzi się u sąsiada czy przyjaciółki. Że możemy wybierać różnie i że możemy się w tym różnie czuć. Tylko tyle. I aż.
A dziś? Świętujcie, wypoczywajcie, radujcie 🙂 Ściskam.
*Tekst pochodzi z fan page’a na facebook’u