Nadchodzi czas postanowień noworocznych. W sieci pojawiają się dziesiątki artykułów, krótkich filmów, reklam szkoleń, dotyczących prawidłowego formułowania celów na najbliższy rok. Dowiadujemy się, że cel powinien być konkretny, sformułowany pozytywnie, mierzalny, realny acz ambitny, istotny i określony w czasie. Warto, aby nas ekscytował. Cel najlepiej zapisać. To oczywiście bardzo duży skrót.
Jak to się jednak dzieje, że jedynie 5-8% z nas te cele realizuje? Bywa, że mimo wiedzy i tak źle je formułujemy. Często, mimo znajomości tzw. reguły SMART nasz cel jest jednak na przykład zbyt ambitny, a termin nierealistyczny. W takiej sytuacji wydawałoby się, że wystarczy cel przeformułować i po kłopocie. Ale niestety. To nie jest takie proste. Gdyby było, niewiele osób miałoby co roku ten sam problem: „znów mi się nie udało, może tym razem…”.
Moim zdaniem, w zjawisku krótkiego żywota postanowień noworocznych, nie uwzględniamy paru istotnych kwestii.
Po pierwsze, czego dotyczy większość postanowień noworocznych? „Schudnę, rzucę palenie, będę regularnie ćwiczyć, będę się uczyć języka obcego, przestanę jeść słodycze, zacznę oszczędzać”. Uff. Czy to jest wynik naszych żywych chęci? Czy to nas inspiruje? Nie. To nas usztywnia. To wprowadza w nasze życie reżim. Dlatego tak trudno nam znaleźć lub utrzymać do tego motywację. Ok, ktoś mógłby powiedzieć, że sama realizacja celu nie jest może wielce pochłaniająca, ale osiągnięcie tego celu już tak. Może tak być. Wtedy jest łatwiej. Ale często tak nie jest. Często nasze postanowienie wynika z nakładanych na siebie powinności, a nie z naszego wewnętrznego „ja naprawdę bardzo tego chcę”. „Znajoma odstawiła gluten, może ja też odstawię”. „Kolega z pracy codziennie ćwiczy, wypadałoby też móc się czymś pochwalić”. „Dzisiaj bez języka jak bez ręki, trzeba się uczyć”. To są z reguły nasze motywacje. Nie zadajemy sobie pytania po co chcemy coś osiągnąć? Gdybyśmy je sobie zadali, wielokrotnie okazałoby się, że nasze motywacje nie są właściwe. Przez niewłaściwe motywacje rozumiem te, które nie mogą dać nam prawdziwego spełnienia. Są z nienawiści do siebie, kompleksów, poczucia niższości. Nie z miłości czy sympatii do siebie czy z zamiłowania do życia.
A więc nie realizujemy postanowień noworocznych, ponieważ wynikają z niewłaściwych motywacji oraz wprowadzają do naszego życia, zamiast radości, dodatkowy żmudny obowiązek.
Kolejna rzecz. Dokonując postanowień nie zastanawiamy się nad tym z czym wiąże się ich realizowanie. Nie mam tu na myśli tylko pewnych wyrzeczeń czy wysiłku jaki trzeba włożyć, bo to dość oczywiste. Choć i tak część z nas wydaje się zaskoczona, że realizując postanowienie o nauce języka obcego mamy mniej czasu na coś innego. Ale nie o tym. Chodzi mi o to, że czasami czerpiemy pewne korzyści z aktualnego stanu rzeczy. Możemy nie być tego świadomi. Jedna moja otyła pacjentka przez lata nie mogła schudnąć. Mówiła, że doskonale wie co powinna robić i co robi źle. Mimo to, nie była w stanie zastosować tego w praktyce. Zaczęłyśmy rozmawiać o tym jakie zmiany przyjdą do niej wraz z osiągnięciem wymarzonej sylwetki. Czy może być tak, że oprócz wielu korzyści z osiągnięcia celu, są też tego jakieś negatywne strony? Pani B. zwróciła uwagę, że kiedy będzie już szczupła, być może zacznie podobać się mężczyznom. Z jednej strony, bardzo tego chciała. Od lat nie była ani obiektem, ani podmiotem czyjegoś zainteresowania. Z drugiej, jak powiedziała, „wyszła z wprawy”. Podczas naszych rozmów okazało się, że w jakimś sensie to jak Pani B. wygląda teraz, chroni ją przed relacjami z mężczyznami, które budzą w niej. Czy ma więc powód, żeby, mimo wiedzy jak to zrobić, nie tracić na wadze? Ma. I tak często bywa. To czego nie jesteśmy świadomi często manifestuje się w postaci losu czy zewnętrznych okoliczności. A nieświadomych motywacji utrzymywania satus quo jest wiele. Podam przykład innej pacjentki. Pani M. bardzo idealizowała swoje życie „po”. Wydawało się jej, że kiedy tylko będzie już taka piękna, szczupła, mądra, oczytana, to będzie wreszcie szczęśliwa, a świat legnie u jej stóp. Ale takie myślenie to myślenie życzeniowe i, rzekłabym, naiwne. Myślę, że jakaś część w nas to wie. I pojawia się opór. Przed czym? Na przykład przed rozczarowaniem. Wydaje się nam, że gdzieś tam jest jakaś mityczna kraina szczęśliwości i na pewno wcześniej czy później do niej dotrzemy. A co, jeśli nie ma? Czasem łatwiej wierzyć, że jest, tylko jeszcze jej nie dotknęliśmy. Pozbycie się złudzeń może być bardziej bolesne, niż aktualna rzeczywistość. No i mamy powód, żeby jednak, mimo deklaracji chęci zmiany, nic nie zmieniać. Jeśli wydaje się nam, że czegoś pragniemy, ale nie idzie nam realizacja, możemy oprócz lepszego sformułowania celu popytać samych siebie nieco głębiej.
Myślę też, iż najbardziej popularne podejście do realizowania celów pomija naszą różnorodność. Mam taką obserwację, że tylko części z nas pomaga wizualizacja osiągniętego celu. Jedni potrzebują, rzeczywiście, cytując podróżniczkę Martynę Wojciechowską „przesunąć horyzont”. W swojej książce o tym właśnie tytule dziennikarka opisuje swoją historię, kiedy to po poważnym wypadku komunikacyjnym, w którym zginął przyjaciel autorki, a ona sama złamała kręgosłup, nie ma motywacji do rehabilitacji. Nie ma motywacji do niczego. I nagle w jej głowie pojawia się pomysł: „Chcę wejść na Mount Everest”. Wszyscy pukają się w czoło. „Pani Martyno, nie wiadomo czy pani będzie chodzić, jaki Mount Everest?”. Wojciechowska ustanawia nowy cel. Zyskuje chęci i siły. Na sali rehabilitacyjnej daje z siebie wszystko. Po co? Żeby wejść na szczyt. Bycie trochę bardziej sprawną jej nie interesuje. Interesuje ją Mount Everest. To po to zaciska rękę na drążku. To ją przybliża do realizacji jej marzenia. Martyna Wojciechowska, jak powiedziała, musiała zobaczyć za żmudnymi ćwiczeniami coś więcej. Musiała przesunąć horyzont. Ale wielu to demotywuje. Kiedy widzą dystans dzielący ich od szczytu ich własnej góry – rezygnują. „To niemożliwe” – myślą. „Za dużo pracy”. Tym osobom nie pomaga PRZEsuwanie horyzontu. Oni potrzebują go PRZYsunąć. Moja pacjentka, Pani H. marzyła o założeniu własnej firmy zajmującej się dekorowaniem wnętrz. Miała jednak bardzo dużo samoograniczających przekonań, brak wiary w siebie i w powodzenie przedsięwzięcia. Jednocześnie w stylizowaniu wnętrz była naprawdę dobra. No i uwielbiała to zajęcie. Zamiast pracować nad zmianą przekonań (często zajmuje to sporo czasu, jeśli ma być trwałe) uzgodniłyśmy, że Pani H. po prostu będzie robić swoje. Po trochu każdego dnia. Naprawdę małe kroki. To niwelowało lęk H. i pozwalało działać. Zamiast myśleć o tym, że Pani H. właśnie jest w procesie rozkręcania firmy, Pani H. po prostu gromadzi materiały na stronę. Tylko tyle. Od tego czasu minęły dwa lata. Firma Pani H. działa prężnie, a Pani H. jest dużo spokojniejsza i pewniejsza swoich umiejętności. Jednym słowem, szukajmy sposobu na siebie. Nie jesteśmy tacy sami.
Czynienie postanowień noworocznych w klasyczny sposób nie tylko nie uwzględnia naszej różnorodności, ale również nie bierze pod uwagę naszego wewnętrznego procesu, który dzieje się cały czas. W każdej minucie. Tu przypomina mi się mój pacjent D., który postawił sobie, że w ciągu najbliższego roku zwiedzi określoną ilość krajów. Nie przewidział jednak, że w jednym z nich zostanie na dłużej. Poznał tam bowiem ludzi zajmujących się rozwojem duchowym i postanowił spędzić tam trochę czasu. Jak powiedział: „teraz popodróżuję bardziej do wewnątrz”. Na szczęście Pan D. był na tyle uważny na siebie i elastyczny, aby przerwać realizację czegoś co przestało być już aktualne.
Marzenia, cele, postanowienia oraz ich realizacja są ważne. Nadają życiu pewien kierunek. Organizują i porządkują nasze działania. Wzmacniają nas. Warto je mieć. Ale nie warto być ich niewolnikiem. To raz. A dwa, żeby mogły być przez nas realizowane, potrzebują być przez nas zbadane, a nie tylko sformułowane. Potrzebują wynikać z dobrych motywacji. Wtedy będą nas cieszyć, karmić i nieść.