Miałam 11 lat, gdy obejrzałam ten film po raz pierwszy. Nie mogłam oderwać oczu. Od tego czasu widziałam go jeszcze kilka razy. Za każdym razem jestem ogromnie poruszona historią bohaterów, a najbardziej tytułowego czyli Gilberta Grape’a. Nie wiem czy mieliście okazję? Film jest opowieścią o młodym człowieku, Gilbercie, poszukującym swego miejsca w życiu. Gilbert żyje w przygnębiającym miasteczku, pod jednym dachem z monstrualnie otyłą matką, niepełnosprawnym intelektualnie młodszym bratem i dość nieznośną nastoletnią siostrą. Ojciec, przed laty wymiksował się z trudnej sytuacji popełniając samobójstwo. Zdruzgotana i niewydolna matka od dawna nie opuściła domu, a Gilbert stopniowo przejął obowiązki głowy rodziny. Pracuje w sklepie biorąc nadgodziny, żeby nakarmić matkę, dzień i noc opiekuje się bratem. Na szczęście w jego życiu pojawia się przypadkowa turystka Becky, dzięki której życie Gilberta zacznie się zmieniać. Za każdym razem oglądałam ten film jak zahipnotyzowana. Nie tylko ze względu na Johnnego Deppa, któremu trudno odmówić czegokolwiek czy też naprawdę niezwykłą kreację Leonardo di Caprio, czy w końcu charyzmatyczną Juliette Lewis. Moje poruszenie jest związane z historią, jakich, niestety wiele, historią dramatu jaki odbywa się w rodzinach, kiedy dziecko staje się rodzicem.
Kiedy dziecko zaczyna być odpowiedzialne za dobrostan rodziny, za emocjonalny i fizyczny komfort rodzica, kiedy poświęca swoje własne potrzeby (bezpieczeństwa, troski, uwagi, opieki, rozwoju) po to, by dostosować się do potrzeb opiekuna mówimy o parentyfikacji czyli odwróceniu ról w rodzinie. Nie ma nic złego w tym, kiedy dziecko wchodzi w rolę troskliwego pomocnika na chwilę. Wyobraźmy sobie, że mama akurat jest przeziębiona i przez jeden wieczór prosi o to, by podać jej herbatę lub przykryć kocem. To jest w porządku. Ale jeśli rodzic przez długie tygodnie, miesiące czy lata oczekuje od dziecka, że będzie ono robić coś, co jest ponad jego siły – mówimy już o przemocy. Co jest ponad siły dziecka? Na przykład wchodzenie w rolę opiekuna rodzica, opiekuna do dziecka, zastępczego partnera, gosposi, asystenta, powiernika, terapeuty, mediatora, sędziego. Kiedy rodzice są chorzy (somatycznie, psychicznie), uzależnieni, ubodzy, kiedy skupieni są na swoich problemach (zdrowotnych, małżeńskich, innych) lub pracy, kiedy są nieobecni, bo zaangażowani w pomoc innym (starzejącym się rodzicom, innym potrzebującym np. różnego rodzaju aktywiści), kiedy są samotni (rozwiedzeni, owdowiali), niestabilni emocjonalnie czy zaburzeni łatwo jest wtłoczyć dziecko w jedną z wymienionych przeze mnie ról. Moja pacjentka Beata miała matkę chorującą na nowotwór. Jako 10 letnia dziewczynka gotowała obiady, podawała leki, robiła zakupy, zastrzyki, chodziła do apteki, a pod koniec życia mamy zmieniała pieluchy. Obok tego opiekowała się dwójką młodszego rodzeństwa. Ojciec pracował, żeby utrzymać rodzinę. Mój pacjent Adam był „małym mężczyzną mamusi” – tak do niego mówiła. Jako mały mężczyzna porzuconej przez ojca matki musiał dotrzymywać jej towarzystwa, również w nocy. Mama zapraszała go do łóżka, bo sama nie mogła usnąć lub śniły jej się koszmary. Prosiła, żeby przytulał się do niej z całych sił i przysięgał, że jej nie opuści i nigdy nie skrzywdzi żadnej kobiety. Monika z kolei była ojca „przyjaciółką”. Tak ja nazywał. W tej roli mieściło się wysłuchiwanie zwierzeń ojca, w tym dotyczących matki Moniki i pocieszanie go. Moja pacjentka miała odnosić się do tego, że jej matka opędza się od ojca i nie chce z nim sypiać. Bywało, że Monika rozmawiała z mamą, próbując przekonać ją do swojego męża. Ewelina natomiast służyła w rodzinie za bufor. Uspokajała, rozładowywała napięcie, odwracała uwagę. „Najczęściej pajacowałam” – mówi. „Rozśmieszałam wszystkich, wygłupiałam się, wszystko obracałam w żart. Czasami robiłam też za kozła ofiarnego. Przyjmowałam ciosy na siebie, żeby nie leciały gdzie indziej. Ja byłam wszystkiemu winna? – niech tak będzie. Ja sobie z tym poradzę, myślałam. No ale oczywiście się myliłam”.
Ewelina faktycznie się myliła, bo konsekwencje parentyfikacji są dla dziecka bardzo bolesne w skutkach. Może się wydawać, że dzieci pełniące w swoich rodzinach funkcje dorosłych są samodzielne, odpowiedzialne i dojrzałe. Tak jest tylko pozornie. Oczywiście, że z jednej strony trudno im odmówić zasobów, które wytworzyły w tak wymagających warunkach. Z drugiej jednak, niemożność zrealizowania swoich potrzeb adekwatnych do wieku sprawia, że takie dzieci utykają emocjonalnie na danym etapie i nie mogą przejść do kolejnego. W życiu dorosłym skutkuje to wyrwą nie do zaspokojenia i jednocześnie uporczywym szukaniem tegoż oraz paradoksalnie, w pewnych obszarach niedojrzałością. Dorośli, którzy jako dzieci pełnili funkcje dorosłych swoje poczucie własnej wartości utożsamiają z wyczuleniem na potrzeby innych. Jeśli uda im się je zaspokoić, czują się wartościowe i godne. W innym wypadku – winne i bezużyteczne. Ich poczucie wartości jest więc bardzo kruche i chwiejne. Ponieważ tacy dorośli przedkładają potrzeby innych ponad swoje, mają kłopot z zadbaniem o siebie. Dlatego też często wchodzą w relacje z klasycznymi biorcami, nierzadko są wykorzystywane. Dorośli będący „dorosłymi” już w dzieciństwie, często mają trudność z zachowaniem właściwych granic. Ich relacje są albo zbyt bliskie, splątane, stopione lub też bliskości właściwie nie ma, bo ta kojarzy się z zagrożeniem, zobowiązaniem, uwikłaniem. Tacy dorośli często są nieodpępowieni od rodziny pochodzenia, co oznacza, że nie przeszli koniecznej separacji, by móc naprawdę żyć swoim życiem. Dorośli będący w rolach dorosłych w dzieciństwie nie potrafią prosić o pomoc i nie kierują troski wobec siebie. Ich zahamowana złość i agresja (kiedy trzeba być „dorosłym” będąc dzieckiem na wyrażoną złość i agresję zwykle nie ma miejsca) sprawia, że takie osoby stają się bezbronne wobec przemocy, zarówno tej zewnętrznej (ze strony partnera, szefa etc), jak i wewnętrznej (zachowania autoagresywne jak używki, zachowania niebezpieczne, głodzenie się, objadanie etc). Z racji stłumionej agresji tacy dorośli wybierają partnerów agresywnych, ponieważ ci reprezentują tę część JA, która jest uśpiona. Będąc z nimi w bliskiej relacji możemy się w ten sposób choć trochę do tej części zbliżyć. Poprzez partnera. Dorośli pełniący dorosłe funkcje, kiedy byli dziećmi są napięci, czujni. Mają tendencję do przeciążania się w związkach i w pracy. Stąd już tylko o krok do wypalenia, depresji czy chorób psychosomatycznych. Ponieważ rodzice parentyfikujący swoje dzieci oczekują od nich tego, czego sami nie otrzymali od swoich rodziców, istnieje znaczne ryzyko, iż dorosłe dzieci kiedyś sparentyfikowane przez swoich opiekunów wejdą w podobny schemat ze swoimi dziećmi. Aby tego uniknąć pamiętajmy, aby pozwolić dziecku być dzieckiem, z jego wszystkimi dziecięcymi potrzebami i emocjami. Przyjaciół szukajmy w przyjaciołach, terapeutów w terapeutach. Kiedy przechodzimy przez trudny okres (rozwód, żałoba, utrata pracy, choroba) postarajmy się o wsparcie u rówieśników i fachowców, dając dziecku przekaz, że jesteśmy dorośli i sobie poradzimy. Wspierajmy swoje dzieci i nie oczekujmy, że one będą nas wspierać jak dorośli. Pamiętajmy, że relacja z dzieckiem nie jest relacją równoległą, lecz skośną. Nie przesadzajmy z pochwałami dotyczącymi dzielności i zaradności dziecka. A jeśli chcemy sprawdzić czy nasze dzieci czują się dziećmi zróbmy im krótki test 3 życzeń. Zapytajmy o ich trzy życzenia. Jeśli będą one dotyczyć tego, żeby mamusia już nie płakała, tatuś nie pił czy żeby znalazł pracę – nie jest dobrze. Jeśli odpowiedzi będą dotyczyć czarodziejskich krain, elfów, wróżek, disneylandów czy Stasia z piaskownicy – możemy sobie pogratulować.