Jak to się wszystko zaczęło czyli „baba na psy, baba na psy”*
„Weźmy psa, weźmy psa” – dulczyłam mojemu mężowi. On, choć jest ogromnym miłośnikiem zwierząt, jest też mężczyzną rozsądnym. „Jak to sobie wyobrażasz? Nie ma nas całe dnie w domu, pies będzie sam, to nie jest w porządku” – sprowadzał mnie na ziemię. Miał rację. Umówiliśmy się, że kiedy odejdę z pracy etatowej i będę pracować tylko u siebie, adopcja psa będzie pierwszym co zrobimy. Do tego czasu mój mąż jeszcze drżał, że mogłabym przyprowadzić jakiegoś, w moim mniemaniu bezpańskiego, a tak naprawdę po prostu swobodnie biegającego psa, z ulicy, bowiem zaczepiałam niemalże wszystkie, jeśli nie głaszcząc czy cmokając, to chociaż oglądając się za nimi, ale na szczęście, nic takiego się nie stało. Swoje pragnienie obcowania ze zwierzętami zaspakajałam, naturalnie miziając się z moją kotką Luną, a także jeżdżąc do mamy (3 koty plus dwa psy) czy do mamy przyjaciółki (psy sztuk trzy do czterech). W wakacje, które co roku spędzamy w ukochanej Grecji, część wspólnego czasu przeznaczałam na dokarmianie, tam naprawdę bezpańsko wałęsających się psów. I tak to sobie było. W grudniu 2016 roku, tuż przed świętami, złożyłam wypowiedzenie z pracy w szpitalu. Powodów miałam kilka, ale pragnienie wzięcia pod opiekę psa, było jednym z nich. Jeszcze tego samego dnia zaczęłam szukać. Od lat moim marzeniem było, aby mieć labradora. Jednocześnie wiedziałam, że nie chcę psa kupować. Chcę adoptować. Chciałam naprawdę nie tylko psa mieć, ale też mu pomóc. Parę lat temu wydawało mi się, że połączenie labrador plus adopcja i pomoc są nie do pogodzenia. Ale zaczęłam zgłębiać temat. Okazało się, że potrzebujących labradorów jest masa. Jest co najmniej kilka fundacji pomagających właśnie tej rasie. Byłam szczęśliwa, że zarówno moje wieloletnie marzenie i potrzeba serca mogą zostać zrealizowane.
A więc grudzień. Przyszłam do domu i oznajmiłam mężowi, że odchodzę z pracy. I że szukam psa. Wypisałam sobie kilkanaście imion psów i numerów telefonów do ich opiekunów z fundacji, schronisk czy domów tymczasowych. Ostatnim z nich była suczka o wdzięcznym imieniu Jaśminka. Od razu poczułam, że chcę zadzwonić najpierw tutaj. Bardzo wierzę w moc uczucia. Takiego „czuję, że właśnie to”. Albo „czuję, że właśnie teraz”. Tak było z Jaśką. Pani, z którą rozmawiałam, zapytała gdzie znalazłam ogłoszenie. Nie umiałam dokładnie powiedzieć, szukałam w różnych miejscach. Okazało się, że Pani E. nie zamieszczała tego ogłoszenia albo tylko na stronie domu tymczasowego, który prowadzi, nie pamiętam dokładnie, w każdym razie nie było tak łatwo na nie trafić. Temat jak znalazłam Jaśminkę do dziś pozostaje tajemnicą. Ale znalazłam. Tak miało być. Pani E. słusznie wypytała mnie o wszystkie istotne szczegóły. Wyraźnie czułam, że chce „wydać” psa w naprawdę dobre ręce. Był chyba 23.12. Zapytałam Panią E. kiedy możemy przyjechać po Jasię. Dzieliło nas jakieś 300 km. „Kiedy chcecie” – padła odpowiedź. „Drugi dzień świąt?”. „Bardzo proszę”. I tak Jaśminka stała się członkinią naszej ludzko – zwierzęcej rodziny.
Historia Jaśminki
Dotychczasowe życie Jaśminki było smutne i pełne strachu. Zanim trafiła do domu tymczasowego przebywała w pseudohodowli jako suczka rozpłodowa. Jej zadaniem było rodzić dzieci. Na okrągło. Spiłowane zęby, po to, aby w kojcu nie gryźć się z innymi psami (choć nie znam bardziej łagodnej istoty od Jasi), oddają sposób myślenia i odczuwania właścicieli. Kiedy Jaśminka trafiła do Pani E., praktycznie nie wstawała na łapy. Ona się czołgała z lęku przed pobiciem. I choć dzisiaj Jaśminowa jest nie do poznania i ma się świetnie, to do teraz na sytuacje, które budzą w niej strach, reaguje zastyganiem bez ruchu lub kładzie się na plecach. Kiedy Jasiula do nas trafiła, bała się prawie wszystkiego. Wchodzić do klatki schodowej i do jakichkolwiek innych miejsc, których nie znała. Bała się schodów, samochodów, nagłych ruchów, dźwięków, podniesionych głosów. Czasami po prostu, bez żadnego uchwytnego powodu, zaczynała drżeć. Podobno, kiedy trafiła na tzw. tymczas, było znacznie gorzej. Nawet nie umiem sobie tego wyobrazić. Pani E. wykonała naprawdę niewiarygodną robotę. Miłość, dobroć, cierpliwość były tym, co pozwalało Jaśmince powoli zacząć uspokajać struchlałe serduszko. Jasiula spędziła w domu tymczasowym La Storia w Lesznie całe pół roku. To pokazuje jaka to praca. Dodam, że na stan grudzień 2016 w domu u Pani E. było jeszcze kilkanaście innych psów. Większość szykowana do adopcji. Część przebywająca w hoteliku, który Pani E. prowadzi, aby mieć z czego utrzymać swoje tymczaski. Nie mam słów dla tego co robi Pani E. Naprawdę chylę czoła. Nie mogę nie wspomnieć też o moim mężu, który poświęcił Jaśminowej cały urlop, aby być z nią, gotować jej i pomagać przywyknąć do kolejnej zmiany. Pewnie dlatego ukochała go sobie ponad wszystkich.
Aktualnie mijają ponad dwa lata odkąd Jaśkowska jest z nami. Ma się bardzo dobrze. Choć nie mamy pojęcia ile Jaśka ma lat (spiłowane zęby uniemożliwiają rzetelną diagnozę) i jest prawdopodobne, że niemało, Jasia jest w świetnej formie. Czuje się, chyba ;), wyśmienicie. Nie chcę się przechwalać, ale myślę, że ma u nas naprawdę dobrze 😉 Dbamy o jej zdrowie i figurę, a przez to i o stawy 😉 Nasz lekarz weterynarii to naprawdę lekarz z powołania. Jasia ma swoje ukochane, przeogromne posłanie ale spać może gdzie tylko chce. A ponieważ chce być zawsze tam gdzie my, to nie muszę chyba opowiadać jak poskręcana i powyginana wstaję rano 😉 Jaśka ma kocie towarzystwo, ale też w takiej ilości, żeby nie zakłócać jej spokoju i aby czuła, że nie ma zbyt wielkiej konkurencji w dostępie do pieszczot. A tych jej nie szczędzimy. Gdyby nie trochę obowiązków i innych spraw, mogłabym spędzić życie na głaskaniu i całowaniu moich zwierząt. Tak, wiem, wiem, psów się nie całuje. Ja całuję. Kropka. Oprócz tego wszystkiego, o czym wspomniałam, dodatkową frajdą dla Jaśki jest to, że nie siedzi długie godziny sama. Moim drugim marzeniem, poza psem, było to, aby móc psa zabierać do pracy. No to od kiedy sama jestem sobie szefem, Jaśminka towarzyszy mi prawie każdego dnia. Jedynie, kiedy ma opiekę i ludzkie towarzystwo w domu, pozwalam jej zrobić sobie wolne 😉 W końcu w domu to w domu. W gabinecie panują jednak określone zasady. Nie można się wylegiwać na kanapie, bo ta jest dla pacjentów. Nie można zaczepiać Pani, bo w gabinecie to klienci są najważniejsi. Moja uwaga jest w 100 % dla nich. Ale Jaśminka doskonale się w tym odnajduje. Ma też niesamowite wyczucie. Doskonale wie do kogo może podejść, przywitać się, obwąchać, a nawet poprosić o kilka głasków, a kto sobie tego stanowczo nie życzy. Jaśminka w ogóle jest bardzo empatyczna 😉 I tego, między innymi, uczy moich pacjentów 😉 Z resztą nie tylko tego. Jaśki obecność w gabinecie jest, w moim poczuciu, niezwykle cenna.
Terapeutyczna moc Jaśminki
Zaczęłabym od tego, że Jaśki obecność, najprościej rzecz ujmując, od wejścia wprowadza domową, intymną atmosferę. Moi klienci często mówią, że dzięki Jaśminie mają poczucie, że przychodzą trochę jak do kogoś znajomego, w dobrym tego słowa znaczeniu. Jaśka najczęściej śpi. Jej miarowy oddech, a nawet chrapanie automatycznie spowalniają oddech pacjentów, a przez to ci czują się spokojniejsi. Jeśli ktoś z moich klientów bardzo chce mieć Jaśminę przy sobie i ją głaskać (ja raczej zniechęcam ze względu na możliwość rozproszenia i prezent w postaci psiej sierści na ubraniu, ale ona zawsze chętnie! ;)), to dotykanie jej dodatkowo koi i wycisza. Historia Jaśki, którą czasami pacjentom opowiadam, służy mi też jako słodko-gorzka metafora na to co robi miłość (czyjaś ale też do samych siebie). Jaśminka jest na to naocznym i namacalnym dowodem. A miłość robi wszystko. Leczy rany. Koi strach. Rozkrusza lód. Ściąga zbroję. Odejmuje cierpienie. Dodaje odwagi. Opowieść o Jaśce pokazuje też, że niektóre rany i strachy są niezaleczalne. Ale też, że można z nimi żyć. Jedna z moich pacjentek z natręctwami czystości uczyła się przełamywać swoje fobie głaszcząc Jaśminkę. Kochała psy i bardzo chciała móc je dotykać, ale przychodząc do mnie, jeszcze nie była w stanie. Kończąc terapię swobodnie miziała Jaśminową po brzuchu. Inna moja klientka potwornie bała się psów. Na którejś sesji powiedziała, że „gdyby miała takiego psa jak Jaśka, to nawet by i chciała”. No i ma. Kilku pacjentów namówiłam na adopcję. Oczywiście, nie agituję moich klientów, żeby była jasność. Ale jeśli naprawdę czuję, że pies (lub inne zwierzę) mógłby przynieść pacjentowi wiele dobra i zdrowia, to delikatnie podrzucam pomysł pod rozwagę. I tak parę moich klientów zdecydowało się na taki ruch. Bo bycie opiekunem psa przynosi masę korzyści. O nich opowiem Wam w kolejnym artykule.
* Cytat z piosenki Artura Andrusa